Kiedy trafiłem na rynek pracy, byłem pięć lat do tyłu, ponieważ ambitnie wybrałem studia dzienne, ba, z racji łatwego kierunku (finanse i bankowość w czasach schyłku potęgi łódzkiego Eksocu) postawiłem na bardziej absorbującą, nieruchomościową specjalność, która zresztą uniemożliwiła mi zostanie wielkim reporterem wielkiego łódzkiego dodatku do „Gazety Wyborczej”. Zamiast pisać wielkie teksty o soplach wybijających szyby u teściów (sprawdźcie w archiwum), rysowałem na egzaminach okna i stropy.
Na drugim bezrobociu poszedłem na kurs wózków widłowych (pierwsze przezimowałem, zabijając czas polską prozą; w tej dziedzinie się sprawdza). Zresztą – za swoje pieniądze; z racji wykształcenia PUP nie dofinansowałby mi tego typu „obniżenia” kwalifikacji. W grupie byłem jedyną osobą po maturze (o studiach nie wspominając). Pierwsza pensja wózkowego w Łodzi pięć lat temu wynosiła co najmniej 3000 zł brutto. Moja pierwsza wykształciuchowska 600 zł do ręki przy połowie etatu, krótkiej umowie i części kasy pod tzw. stołem. Następne – wszystkie poniżej 2000 zł brutto. Bez szans na awans, zapierdol w usługach, które w cywilizowanych krajach wykonuje aspirująca biedota, często złożona z mniej legalnie przebywających tam emigrantów.
W kulturze nie narzekam na zarobki. Przynajmniej robię to, co lubię. A jeszcze mogę pisać wszem i wobec, co o tym myślę. Mogę pisać o tym, co mnie wkurwia, i jeszcze na tym dorobić. Polubiłem drobne kwoty – w końcu życie składa się przede wszystkim z drobnych przyjemności. Taka karma – brak sytości podkręca apetyt do stanów twórczych, karuzela jedzie dalej w getcie. (Na marginesie, pytanie do ludzi spoza literackiej branży: widzieliście kiedyś umowę o dzieło na kwotę 36 zł brutto?).
Ale to nie zmienia faktu, że żyję w kraju, w którym ktoś mnie zrobił w chuja. I robi na każdym kroku. Zastanawiam się, kogo powinienem o to posądzić. Tym bardziej igrając z nadchodzącą ciszą wyborczą, jaka w tym kontekście pozwoli mi coraz głośniej słyszeć moje myśli. To pewnie jakieś marionetki albo wioskowi idioci, w zależności od grupy wsparcia. A może jednak spisek samo wykluczających się wykształciuchów-masochistów. Po praniu mózgu w renomowanym liceum brzydziłem się szpadla, wiadra i innych sprzętów, które urosły, gdy piaskownica zmalała. A studia wykluły we mnie pisklaka-roszczeniowca, który woła „jeść” i dodatkowo otwiera usta tylko w celu kontestowania choćby najmniejszego głodu.
I teraz praktyczna dygresja. Młodzieży, czytajcie i podkreślajcie wężykiem: pewne ambicje mają charakter papierowy, więc wiążący się z nimi prestiż można szybko wyciąć i podrzeć. Nawet najbardziej renomowane liceum nie da tego, co przeciętne technikum: konkretnego i nieźle płatnego zawodu. Studia stacjonarne (dla starszych czytelników: dzienne) to przeżytek i strata czasu. Jedynie podczas wieczorowych, a tym bardziej zaocznych (dla młodszych czytelników: niestacjonarnych), można zjawić się na rynku pracy szybko i skutecznie nabić sobie doświadczenie, by w okolicach trzydziestki nie biedować na śmieciówkach. I wystarczy licencjat; magisterka – tylko jeśli was do tego zmuszą awanse. Jeżeli w ogóle studia będą potrzebne – w Polsce kończy je prawie połowa młodych ludzi. W cywilizowanych krajach – kilkanaście procent, i tyle też jest miejsc dla osób z wyższym wykształceniem w tzw. gospodarce. Nie chodzi więc mi tutaj o poziom polskich uczelni, również publicznych (prowadzę praktyki dla studentek UŁ i w związku z ich kompetencjami często odczuwam dyskomfort intelektualny), tylko o charakterystyczną dla Polaków daremność, znaną zwłaszcza z różnego rodzaju powstań.
Oczywiście nikogo nie namawiam do „kariery” ani do kontestacji opresyjnego systemu. Jestem innym rodzajem hipokryty. Chcę połączyć przyjemne z pożytecznym, jednak – w praktyce – wolę wyjść z siebie i stanąć obok. Zwłaszcza w kontekście zespolenia życia zawodowego z pasją i hobby. Zwłaszcza na marginesie zwanym literaturą.
Dlatego sam nie jestem przystosowany, zbyt często bywam w nastroju nieprzysiadalnym, zwłaszcza jeśli chodzi o ludzi, którzy w jakiś sposób mnie drażnią i odrzucają. Więcej – nie interesuje mnie salonowa dyplomacja i polityczna kurtuazja. Jeszcze więcej – również w kontekście mojego – nomen omen – kulturalnego grajdołka, środowisk szumnie zwanych literackimi, gdzie życie literackie leje się strumieniami i tylko przy obfitszych strumieniach może się wylać do mejnstrimu.
Uczyłem się zbyt długo – biorąc pod uwagę proste prawdy, jakie wpajali mi rodzice, nauczyciele i ciemno panująca nam religia – jak nie postępować. Mam w tym wprawę i nawet jakieś tam sukcesy: długo pewnym poetom, grafikom i innym obciążonym inspiracyjnie obywatelom nie mówiłem, co sądzę o ich możliwościach twórczych i – niech będzie, że z premedytacją – dziełach. Długo działałem pod presją czasów i związanych z nimi braków, uzupełniając je grzecznymi formułkami-wypełniaczami, byle nikogo nie urazić. I napędzały się spirale miłości, i w swoim mniemaniu docenieni twórcy, trafiający na podobnych do mnie życzliwych krytyków, choć przeważnie klepią podobną do mojej biedę, mają jeszcze większą satysfakcję z wykonywanych chałtur.
Czego jeszcze bardziej szczerze sobie i państwu życzę.