Rosyjskie władze planują przeprowadzić lobotomię na własnym narodzie – alarmuje na stronach „Krytyki Politycznej” (30 marca 2011) Michał Sutowski. W ramach racjonalizacji wydatków zamierzają zwiększyć liczbę uczniów w klasach – 35 do 40 osób uważa się za optimum – a liczbę szkół podstawowych zmniejszyć. Redukcji ulec ma także liczba przedmiotów obowiązkowych: w apokaliptycznej wizji malowanej przez Sutowskiego nowe minimum programowe ma obejmować kulturę fizyczną, survival i patriotyzm. Cięcia planowane są także w szkolnictwie wyższym: prowincjonalne uczelnie mają utracić prawo promowania magistrów. W rezultacie zmniejszyć się ma liczba studentów w ogóle, a humanistów w szczególności.
Plany rosyjskiego Ministerstwa Szkolnictwa i Nauki budzą oczywiście niepokój – survival i patriotyzm na odległość pachną militaryzmem – lecz równie niepokojący jest sposób, w jaki są interpretowane przez nową polską lewicę. Sutowski bez wahania łączy je z założeniami reform edukacyjnych poza Rosją: programowe ogłupianie rosyjskich dzieci służy mu do zdyskredytowania zasady, że pieniądz ma iść za uczniem, a nauczyciele finansowo motywowani. Nawet jeśli rosyjski rząd odwoływał się do tych pomysłów by w korzystnym świetle przedstawić własny projekt (co Sutowski sugeruje, ale czego nie popiera żadnym cytatem), to nie wynika z tego, że obniżenie jakości kształcenia jest ich nieuchronnym rezultatem. Niedostrzeganie tego faktu to przejaw albo głupoty, albo złej woli. I jedno i drugie podważa wiarygodność środowiska „Krytyki Politycznej” w debacie o poprawie polskiej edukacji.
O tym, że mamy do czynienia ze złą wolą świadczy fragment tekstu, w którym dyscyplinowanie wydatków publicznych nazwane jest „prymitywną ideologią”. Co jak co, ale definicja ideologii jest Sutowskiemu dobrze znana, więc wątpliwe, by szczerze określał jej mianem jedno z działań, które podejmowane są z jednakową niechęcią przez rządy wszystkich politycznych orientacji. (Wypada zauważyć, że głównymi praktycznymi oponentami tego działania byli amerykańscy republikanie z ekip Ronalda Reagana i George’a W. Busha.) Oczywiście, przedstawiciele niektórych kierunków ideowych – na przykład liberałowie – dostrzegają w tym działaniu samoistną wartość, a nie tylko praktyczną konieczność, ale imputowanie im, że je ideologizują świadczy o unikaniu merytorycznej dyskusji: zamiast konstruktywnych działań na rzecz lepszej edukacji oczekiwać możemy walki dwóch „ideologii”, sprytnie przez lewicę w jej przekonaniu ustawionej: „zdyscyplinowany budżet” kontra „powszechna szczęśliwość”.
Narzędziem mającym nas w jakiś bliżej niewyjaśniony sposób do powszechnej szczęśliwości doprowadzić jest ilościowy rozwój kierunków humanistycznych. Upór, z jakim lewica sprzeciwia się planom dostosowywania oferty edukacyjnej do potrzeb rynku pracy jest równie niepokojący jak wrzucanie „rosyjskiej lobotomii” do jednego worka z ideą motywowania nauczycieli: mamy do czynienia albo z głupotą, albo z manipulacją i nie wiadomo co gorsze. Dane statystyczne – jak również prosty przegląd prasy, w której smętnych opisów bezrobocia wśród absolwentów filozofii i kulturoznawstwa jest niemal równie dużo, co ofert pracy dla inżynierów – pokazują, że społeczne zapotrzebowanie na humanistów jest mniejsze niż ich liczba. Plany promowania kierunków ścisłych i technicznych nie są zatem widzimisię tego czy innego rządu (przypadek Rosji zostawmy na boku, tam rzeczywiście chodzi głównie o cięcie kosztów i pozytywnych rezultatów zmian nie ma się co spodziewać), lecz próbą rozumnego wydawania publicznych środków na edukację i uchronienia tysięcy zdolnych młodych ludzi przed bezrobociem lub koniecznością pracy poniżej kwalifikacji. Lewica plany te tymczasem krytykuje w imię obrony humanistyki i kompetencji obywatelskich, które podobno tylko z nią są związane.
Racjonalne wytłumaczenie takiego zachowania jest tylko jedno: chodzi o obronę własnych interesów, zarówno osobistych (wielu jeśli nie większość liderów nowej lewicy to akademiccy nauczyciele przedmiotów humanistycznych), jak i grupowych (nadprodukcja polonistów i filozofów oznacza, że tanio można zatrudniać ich jako kelnerów lub szatniarzy w NWŚ lub, jeśli nie mają koniecznych umiejętności, uczynić zawodowymi rewolucjonistami). Motywację indywidualną można, na szczęście, wyeliminować dość łatwo, z pożytkiem zarówno dla lewicowych uczonych, jak i społeczeństwa: wprowadźmy przedmioty humanistyczne (w wymiarze, powiedzmy, pięciu semestralnych seminariów podczas trzyletnich studiów licencjackich) do programu studiów ścisłych i technicznych. Być może sprawi to, że instrukcje obsługi różnych urządzeń pisane będą wreszcie poprawną polszczyzną, a wizyty w muzeach i teatrach zajmą miejsce przejażdżek quadami jako ulubionej rozrywki klasy średniej? Z rekrutacją rewolucjonistów nie jest niestety równie prosto: odwoływać można się tylko do ich rozsądku przekonując za Marksem, że Sutowski i Sierakowski fundują im wyzysk i fałszywą świadomość.
Niestety, wiele wskazuje na to, że fiksacja na punkcie ilościowo pojmowanych studiów humanistycznych ma o wiele głębsze korzenie i jest bezpośrednio związana z najgorszymi aspektami lewicowego dziedzictwa. Postulowaną przez Sutowskiego alternatywą dla likwidacji najgorszych ośrodków akademickich (pisze o Rosji, ale myśli pewnie również o Polsce) jest zwiększenie nakładów finansowych przy zachowaniu obecnej struktury organizacyjnej i logiki wynagrodzeń. Pomysł ten – by trzymać się dziedziny szkodliwych praktyk medycznych – porównać można do włożenia pacjentki na trzy zdrowaśki („Międzynarodówki” – ?) do pieca, suto podsypując węglem z budżetowej dziury. (Przy okazji zademonstrować można sprzeciw wobec „ideologii” dyscypliny wydatków publicznych). Rozalce to nie pomogło i nie pomoże też jakości kształcenia, bo złych nawyków nie da się wyeliminować przez ich hojniejsze opłacanie.
Załóżmy jednak, wbrew logice i psychologii, że poprawa jakości przez prostą eliminację „chronicznego niedofinansowania publicznego” jest możliwa. Czy poprawi to pozycję humanistów na rynku pracy? Nie, bo ich problemem nie jest to, że są marnymi filozofami, polonistami czy socjologami (mało który potencjalny pracodawca spoza sektora szkolnictwa wyższego zadaje sobie trud, by sprawdzić te kompetencje), lecz to, że nie są informatykami, lekarzami ani inżynierami budownictwa. Nawet „nowa gospodarka oparta na wiedzy” – gdyby gdziekolwiek istniała – miałaby im niewiele do zaproponowania, bo kluczowe dla tego konceptu są nowe technologie, a nie biegłość w dociekaniu sensu życia.
Cóż zatem „obronieni” przez lewicę humaniści mogliby robić? Pierwsza odpowiedź – idiotyczna, ale mieszcząca się w logice działania wolnego społeczeństwa – brzmi „uczyć innych”. Podobnie jak piramidy finansowe, pomysł ten daje duże i szybkie zyski pierwszym uczestnikom systemu, ale jedynie odsuwa w czasie i potęguje problem, zamiast go rozwiązać. Odpowiedź druga jest trwała i logicznie spójna, ale równie niebezpieczna: „państwo powinno stworzyć dla nich miejsca pracy”. Chodzi oczywiście nie tylko o „stworzenie”, lecz także utrzymanie etatów – a więc o trwałe obciążenie całego społeczeństwa by zapewnić byt dodatkowej (i rosnącej) grupie pracowników sektora publicznego. Niektórzy z nich wykonywaliby pewnie pracę społecznie pożyteczną, ale wszyscy byliby od państwa zależni. W pewnym momencie staliby się na tyle liczni, by przesądzać o wyniku wyborów zapewniając swoim protektorom trwałą władzę. Ich „humanistyczne” wykształcenie pozwalałoby im przy tym legitymizować system i uzasadniać swoją pozycję. Bez względu na to, czy opłacano by ich z podatków, czy też z pomocą „nawisu inflacyjnego”, który byłby rezultatem nadmiernych budżetowych wydatków, staliby się nieusuwalnym pasożytem.
Lewicowa kampania na rzecz humanistyki, podejmowana pod hasłami obrony intelektualnej niezależności i inteligenckiego etosu, okazuje się być lekko tylko zakamuflowaną drogą do zniewolenia. (Na marginesie dwa pytania do Sutowskiego, á propos jego tekstu o Rosji: ilu z wykształconych w ostatniej dekadzie rosyjskich humanistów zapisało się do putinowskiej młodzieżówki „Nasi”, a ilu protestowało przeciw niedemokratycznym rządom? I czy nie jest przypadkiem tak, że osoby o wykształceniu „praktycznym” – od lekarzy po fizyków jądrowych – mogą sobie pozwolić, nawet w autorytarnym systemie, na większą dawkę politycznej niezależności?). Podobnie jak w XX wieku, szczytne – i ogólnikowe – hasła zaczynają służyć politycznym projektom, które są ich zupełnym zaprzeczeniem. Nowy Wspaniały Świat coraz bardziej upodabnia się do Domu Partii.
?
