Zły, biały człowiek pojawia się w świecie szczęśliwego, pozornie prymitywnego plemienia, zamieszkującego inną planetę i rości sobie pretensje do tamtejszych złóż naturalnych, nie licząc się z niczym i nikim po drodze. Pojawią się jednak jednostki, które wchodząc w bliższe relacje z autochtonami, nie zgodzą się z roszczeniową postawą swoich towarzyszy i opowiedzą się po stronie ciemiężonych. Krócej, „Avatar” stanowi futurystyczną wersję historii o Pocahontas czy też alternatywną interpretację opowieści o „Tańczącym z wilkami”. Z tą różnicą, że zamiast klasycznego wizjonera za kamerą (Terrence’a Malicka – reżysera „Nowego Świata”) lub sympatycznych rysowników ze studia Walta Disneya tutaj za konstrukcję fabuły zabrał się zaprawiony w bojach twórca najdroższych produkcji we współczesnym kinie, znany z zamiłowania do nowatorskich efektów specjalnych i banalnych, acz epickich historii. W „Avatarze” na próżno szukać także aktorów na miarę Kevina Costnera, ale twórcy filmu postanowili, że ich produkcja nie będzie kinem aktorskim. Skupi się na czymś zupełnie innym.
Zapierająca dech w piersiach wizualna strona filmu, stworzonego przede wszystkim do oglądania go w wersjach innych niż analogowa oraz na wielkich ekranach kinowych, ma stanowić swego rodzaju wynagrodzenie za banał i prostacką przewidywalność scenariusza. Jeden z dziennikarzy „The Hollywood Reporter” po premierze „Avatara” ogłosił wielki powrót magicznego kina rozrywkowego, którego najlepszym dziełem do tej pory był „Titanic”. Również wyreżyserowany przez Jamesa Camerona. Nie chcę polemizować z techniczną wirtuozerią filmu, bo ta jest bezsprzeczna. Niemniej ogromny sukces „Avatara” skłania mnie do dość smutnych refleksji, choć na razie jeszcze raczej z optymistyczną puentą.
Produkcja Jamesa Camerona jest imponującym koncertem efektów specjalnych. Fantastyczne krajobrazy planety Pandory, magiczna flora i fauna oraz świetnie skonstruowani mieszkańcy tego miejsca z momentami bardziej fascynującą mimiką i gestykulacją niż u niejednego, normalnego aktora są przykładem triumfu techniki nad rzeczywistością. Jeśli trylogia „Władcy Pierścieni” pokazywała, że piękno scenerii odnaleźć można w naturalnym środowisku, o tyle „Avatar” przekonuje, że komputer z powodzeniem może zastąpić prawdziwy świat. Może zastąpić również prawdziwych aktorów, a na pewno sprowadzić ich udział w produkcji filmu do roli narzędzia. Reakcje psychofizyczne człowieka w „Avatarze” mają służyć kreowaniu iluzji, iż wirtualny świat Pandory mógłby istnieć naprawdę. W konfrontacji Sama Worthingtona, Sigourney Weaver, Giovanniego Ribisi i Michelle Rodriguez z niebieskimi, uczłowieczonymi stworami przegrywają ci pierwsi. I nie chodzi tylko o walory czysto estetyczne. Okazuje się bowiem, że efekt pracy grafików komputerowych może nadbudować aktorski warsztat w niesamowity wręcz sposób. Parę lat temu upatrywano spadku znaczenia kina fabularnego na rzecz animowanego, angażującego największe, światowe gwiazdy do ról dubbingowych, z których niejednokrotnie stawali się bardziej znani niż z ról w klasycznych filmach (w Polsce chociażby przypadek Jerzego Stuhra w „Shreku”). Prawdziwym zagrożeniem dla tradycyjnego kina mogłyby stać się jednak filmy, które instrumentalnie wykorzystując aktora czy statystę, przy pomocy najnowszych technik obróbki dźwięku i obrazu zacierają granicę między rzeczywistością a światem wirtualnym. Podczas gdy efekty specjalne w „Jurassic Park” integralnie współgrały z pracą aktorów i stanowiły jej niezbędne uzupełnienie, tak w „Avatarze” mamy przykład bardziej marginalizacji niż koherencji.
Wizualna maestria filmu Camerona prowadzi do jeszcze innych efektów. Kiedyś to reżyser, scenarzysta, aktorzy decydowali o sile konkretnej, filmowej produkcji. W momencie, gdy w kinie do rangi najważniejszego urasta czynnik techniczny i technologiczny, tworzy się nowa hierarchia ważności. Graficy komputerowi, rysownicy, dźwiękowcy, informatycy oraz ich praca stają się najistotniejszym elementem w procesie powstawania filmu. Zachwycający się „Avatarem” krytycy, którzy zdają się zapominać, iż oprócz cieszącego oko opakowania, film powinien mieć też fabułę, wspierają taką rewolucję w kinie XXI wieku. Podobnie zresztą, jak widzowie. Rekordowe zyski „Avatara” mówią same za siebie.
Na przeszkodzie upowszechniana podejścia do tematu tworzenia filmów, jakie wraz z „Avatarem” prezentuje James Cameron, stoi jedna rzecz – pieniądze. 300 mln dolarów, które miał kosztować „Avatar”, to ogromna suma. Reżyser zaplanował sobie, że historia mieszkańców Pandory będzie trylogią i na jej dwie kolejne części chciałby przeznaczyć następne, niebotyczne kwoty. Jednocześnie trzyma w ogromnej tajemnicy szczegóły dotyczące fabuł kolejnych filmów. Można jednak w ciemno obstawiać, że następne produkcje Camerona powtórzą sukces finansowy i komercyjny „Avatara”. Czy inni pójdą jego śladem? Michael Bay? Roland Emmerich? Być może zazdroszczą koledze po fachu sławy twórcy kina przyszłości, ale nie ma żadnej gwarancji, że tego typu superprodukcje zawsze będą odnosić podobne sukcesy jak „Avatar”. A przede wszystkim, że staną się pełnowartościowymi dziełami filmowymi. Kino XX wieku przyzwyczaiło bowiem widza do filmów autorskich, wykreowało cały szereg wielkich reżyserskich indywidualności i aktorskich osobowości. Nie zastąpią tego nawet najlepsze efekty specjalne. Co więcej, współczesny widz jeszcze bardziej niż efektowną rozrywkę spod znaku „Avatara”, ciągle zdaje się doceniać intrygującą treść. O filmie Camerona dyskutujemy głównie w kontekście technologicznego nowatorstwa. Zdecydowanie więcej ciekawych, wartościowych przemyśleń dostarczają wizje przyszłości z kina science-fiction pokroju „Ludzkich Dzieci” czy „Moon”, gdzie wielkich efektów specjalnych nie ma prawie wcale. Dopóki za wizualnym mistrzostwem nie będzie stać frapująca zawartość, „Avatar” i podobne jemu filmy zawsze będą tylko niewymagającą, konfekcyjną rozrywką na niedzielne popołudnie. Nieważne, ile pieniędzy wyłoży się na ich produkcję i promocję.