Wielokrotnie pisałem, że w porządku liberalno-demokratycznym nie można człowieka karać za słowo. Jak pisał XIX-wieczny klasyk, John Stuart Mill, słowo jest wolne w każdych okolicznościach, poza pomówieniem konkretnej osoby o czyn bezprawny lub godny pożałowania i poza wzywaniem do użycia przemocy wobec danej osoby lub grupy, zwłaszcza w warunkach wiecowych (aczkolwiek przy obecnym stanie rozwoju mediów ten zakaz należy rozciągnąć na wszelkie wypowiedzi publiczne). Prawica oburza się, gdy sąsiadka pary gejów w Szczecinie zostaje skazana za nazywanie ich „pedałami” w osiedlowym sklepie. I słusznie. Lewica oburza się, gdy słyszy wyrok skazujący Dorotę Rabczewską za jej prymitywną krytykę Biblii. Nie mniej słusznie. Liberała oburza jedno i drugie (a także hipokryzja wszelkich prawic i lewic, chyba że jest do majaczeń tych środowisk przyzwyczajony i już odpowiednio wobec nich zdystansowany).
W Polsce można sądownie, z poruczenia publicznego, skazać obywatela za obrazę tzw. uczuć religijnych. Przepis ten wyrasta i jest nieuprawnionym rozszerzeniem jak najbardziej uzasadnionego przepisu o ochronie miejsc kultu religijnego. Kościoły i cmentarze powinny być objęte ochroną zarówno przed zwykłą chuliganerią, jak i atakami o podłożu ideologicznym. Jednak ekspresja poglądów wyrażających postawę „wojującego” ateizmu, krytyka kościoła i zasad wiary religijnej nie mogą być penalizowane i zakazywane. Sytuacja inna oznacza brak wolności słowa i w Polsce obecnie wolności słowa nie mamy. Trzeba sobie to otwarcie powiedzieć za każdym razem, gdy ktoś staje przed sądem za „obrazę uczuć religijnych”, „mowę nienawiści” (o ile nie jest podżeganiem do przemocy), „obrazę majestatu najwyższych władz państwa”, „obrazę głowy obcego państwa”, „kłamstwo oświęcimskie”, itp.
Analizując kazus pani Rabczewskiej należy zastanowić się nad naturą instytucji „obrazy uczuć religijnych”. Celebrytka podała do wiadomości publicznej niesprawdzalne informacje o autorach Biblii, przy okazji dyskredytując samą księgę. Mówiła jednak wyraźnie o swoich subiektywnych przekonaniach, stwierdzając, że jest jej „trudno uwierzyć” w to, co w Biblii napisano. Czy niewiara jednej osoby może stanowić obrazę uczuć religijnych innych osób? Jeśli tak, to w zasadzie penalizacji należy poddać ateizm i agnostycyzm jako takie, a wszystkich niewierzących postawić przed sądem. Czy bowiem jest coś bardziej obrażającego uczucia religijne od wyrażenia następującego poglądu: „Bóg nie istnieje. Jest wytworem ludzkiej fantazji i ucieleśnieniem jego potrzeb eschatologicznych”. Teoretycznie takie zdanie jest najpoważniejszym atakiem na wiarę i uczucia religijne, przy którym sugestie picia alkoholu w nadmiarze czy palenia odurzających ziół przez niektórych autorów Biblii to klasyczny „pikuś”. A jednak nie spotkałem się z doniesieniem do prokuratury po którymś z wywiadów ze znaną osobą, która deklarowałaby w nim ateizm, a tym samym automatycznie insynuowała milionom katolików (i oczywiście nie tylko im) irracjonalną wiarę w gusła.
A może problemem nie jest treść, tylko forma językowa? Może gdyby Doda użyła mniej więcej takich słów, że nie wierzy w przesłanie Biblii, ponieważ rzetelność jej autorów budzi jej daleko idące wątpliwości, to nie byłoby procesu? Powiedziałaby w zasadzie to samo, zaprzeczyła prawdom wiary, wyraziła swoją negatywną ocenę Biblii i dorzuciłaby swój kamyczek do jej dyskredytowania. Jednak sądzę, że wówczas nikt by się nie obraził. Tylko jeśli tak byłoby w istocie i nie treść, a dobór słów jest tu kluczowy, to mamy do czynienia nie tyle z obrazą uczuć religijnych, a z zadrażnieniem na tle stylistyki wypowiedzi. Tylko skoro tak, to dlaczego można włączać prokuraturę tylko w przypadku, gdy nieładna stylistyka zostaje użyta w wypowiedzi na temat religii? Dlaczego nie mogę zawiadomić prokuratury, gdy ktoś rani moje, niezwiązane z religią uczucia? Przecież takie też mamy, dla wielu z nas są one równie ważne, zaś nasi niewierzący współobywatele mają tylko takie, więc potraktowanie ich gorzej od uczuć religijnych automatycznie ich dyskryminuje w zakresie prawnej ochrony „uczuć”.
W końcu może chodzić o jeszcze coś innego. Dorota Rabczewska jest osobą powszechnie w Polsce znaną i proces przeciwko niej jest medialnie sexy. Nawet postać o ogładzie i intelekcie pisowskiego senatora Koguta może dzięki takiemu happeningowi zaliczyć występ w programie red. Morozowskiego w prime time TVNu 24. Gdybym to ja napisał o autorach Biblii jako „naprutych winem i palących jakieś zioła”, pies z kulawą nogą by się nie obraził, nawet jeśli wśród czytających znalazłoby się dwóch lub więcej religijnych fanatyków. Przy tej ewentualności pytanie brzmi, czy finansowane z podatków sądy powinny być wykorzystywane do robienia sobie medialnych kampanii reklamowych i czy to jest w ogóle etyczne.
Jestem człowiekiem wierzącym, dla którego podstawową jest zasada o dobrowolności wiary i wolnym wyborze wyznania. Wierzę, bo tak wybrałem, a nie dlatego, że skłonił mnie do tego senator Kogut, czy nawet cały PiS, swoją działalnością publiczną. Moje uczucia religijne najbardziej obrażają w zasadzie oskarżyciele posiłkowi w polskich procesach o obrazę uczuć religijnych, obraża je Tadeusz Rydzyk i wspierający go hierarchowie, gdy mówi, że Jacek Kuroń był winnym zbrodni stalinowskich, obrażają je wszyscy odpowiedzialni za obecność antysemityzmu w środowiskach kościelnych, obraża abp Michalik chroniący proboszcza z Tylawy, obraża je abp Głódź angażujący się w sklecenie koalicji PiS z bandą przestępców, krętaczy i gwałcicieli pod nazwą Samoobrona, tak aby rządziła ona Polską, obrażają duchowni domagający się na każdym kroku przede wszystkim finansowych przywilejów dla kościoła i pilnujący statystyk, zaś mało zainteresowani stanem wiedzy polskich katolików o Dobrej Nowinie.
A może to jest najlepsza droga do usunięcia przepisu o „obrazie uczuć religijnych” z kodeksu? Kierować do prokuratury masowo zawiadomienia o naruszeniu przez duchownych standardów etycznych, sianiu zgorszenia wśród wiernych, które stanowi przecież „obrazę uczuć religijnych”, może odwodzić od wiary, zniechęcać do wspólnoty kościelnej? Każdy kij ma dwa końce.