Drżyjcie, jeśli macie coś do ukrycia albo czegoś się wstydzicie. Po prostu to już dawno przestało być tajemnicą. Narcyzm zdradza was na każdym kroku. I choć jest to zdrada, której towarzyszy samogwałt, co do zasady przyjemny, dokonuje się na waszym dobrym imieniu, co z zewnątrz, co do zasady, postrzegane jest z hipokrytycznym politowaniem. W końcu oceniają was inni narcyzi, inne narcyzki. Ale przecież co niewypowiedziane wprost, nie istnieje, zgodnie z założeniami wszelkich terapii (największą, najdłuższą i najbardziej daremną jest życie, o czym nie napiszę, bo przegram jeszcze szybciej niż w tym tekście), więc można grać o cudze stawki. Ale skupmy się na wspólnym problemie.
Punkt wyjścia obejmuje sytuacje, w których mamy do czynienia z kimś, kto się miota. Chce być wszędzie i wszystkimi jednocześnie. A jeśli zaczyna zauważać, że to mało realne, to choćby tam, gdzie dzieje się najwięcej i choćby tymi, których widać, słychać i czuć. Jeśli nawet nie daje się ich rozpoznać, robi tak, by nie dało się przejść obok obojętnie. Punkt wyjścia zamienia się w przeznaczenie – i życie polega już tylko na przeciąganiu liny ja. Nawet jeśli się ją naderwie, nic nie szkodzi. Bo nic nie szkodzi, gdy ma się świadomość swojej osobności i wyjątkowości. Jak każdy, właśnie.
Zaakceptowanie, a następnie polubienie siebie to też podstawa dobrego samopoczucia, spokoju i stabilizacji wewnętrznej, z czego mogą wyniknąć tylko rzeczy dobre i użyteczne: miłość, seks, przyjaźń, praca, kapitał (początkowy), drzewo, dom, syn i córka, pies, kot, chomik i wąż. Ale żeby osiągnąć sukces – i tutaj używam tego pojęcia możliwie najszerzej i w sposób najbardziej działający na wyobraźnię nawet najzagorzalszych komunistów i masonów – potrzebny jest krok naprzód. Dumny, pewny i bezkompromisowy. Życie i działanie czyimś kosztem. Czyim? Na pewno nie swoim, to byłaby strata czasu, jeszcze większa hipokryzja, czyli powrót do korzeni, kiedy te zostały wyrwane z wszelką tradycją, niepotrzebną, bo wymagającą dzielenia się i poświęcenia. Jeżeli sam o siebie nie zadbasz, to nie licz, że ktoś to zrobi za ciebie. Mantrowy bon mot, który wręcz idealnie wpisuje się w istotę człowieczeństwa na miarę „nowego otwarcia”.
Wprowadzam kolejne terminy, ale sprawa jest wielopoziomowa. Marketing spółkuje z ideologią, w ekstazie odwołując się do historii. Historii zbioru osobnych elementów, które odważyły się wyjść naprzeciw własnym oczekiwaniom. I z takimi mamy do czynienia po obu stronach każdej debaty, niezależnie od stopnia jej sensowności, komunikatywności czy wreszcie konstruktywności. Ta ostatnia może przegrać z każdym ja, bo przecież, by się dogadać, zwykle trzeba się w jakiś sposób cofnąć. A to przecież (patrz wyżej, nigdy nie opuszczaj wzroku pierwszy) niedopuszczalne.
Zapytasz, drogi piewco ludzkiej przyzwoitości i niezłomności, a co z grupami, mówiąc wulgarnie: kolektywami? Gdy działa masa lub inny tłum, pierwsza brygada i piąta kolumna. Ależ nic prostszego do rozwiązania. Liczy się udział, który w końcu odnosi się do jednostkowości i osobności. Moja rola w zespole jest bardzo istotna. Krzyczą inni, ale ja też to robię. Najgłośniej tupię i mam najdłuższą flagę. Beze mnie to nie miałoby sensu. Jestem elementem maszyny, ale ja tę maszynę uruchamiam. Im bardziej dana zbiorowość jest zorganizowana, tym bardziej poszczególne ja w niej rosną.
Ale to jeszcze można wytrzymać, w ramach choćby najostrzejszego, ale na dłuższą metę wąskiego i prostego protestu. Najgorzej jednak, gdy narcyzmowi towarzyszą jakiekolwiek ambicje artystyczne. Już choćby redagowanie gazetki ściennej w bardzo długim bloku. Albo pisanie felietonów dla „Krytyki Politycznej”. Ziarno potencjalnego lansu zostało zasiane i narcyzm wrasta i wyrasta jednocześnie. Jakby z trzewi. Z dna umysłu, o ile to nie umysł znajduje się na dnie narcyzmu. To taki paradoks lustra, że na pewnym poziomie samoświadomości ideał odbicia i odbicie ideału stanowią jedność. I niepowtarzalność. Amen i ave.
Narcyzm najszybciej ujawnia się u osobników płci brzydkiej (ale czy i tutaj nie powinniśmy wprowadzić parytetu, drodzy poprawni i drogie polityczne?), niekoniecznie podczas jednego z wielu kryzysów wieku (ale czy i tutaj ejdżyzm nam nie zaszkodzi?), zwykle raczej już przy pierwszym zwróceniu uwagi na osobę przyszłego narcyza. Przez kogokolwiek. Choćby wrażliwego na hałas sąsiada („musisz tak się drzeć, gówniarzu?!”), nadgorliwą babcię („masz, masz jagodniczka”) czy zagorzałego przeciwnika politycznego („Jak miała na nazwisko caryca Katarzyna?”). Podczas pierwszych czterdziestu lat dzieciństwa, i nie chodzi tu o epatowanie stereotypami rodem z dowcipów z tygodników opinii. Wystarczy odzew, polemika, a narcyzm w danym beneficjencie splendoru rośnie w siłę. Ba, mówię o konkretnych czynach. A przecież mam na myśli choćby małą aprobatę, dyć skinięcie głową. Czasem zwyczajne zwrócenie uwagi na obecność, zajmowanie jakiejś przestrzeni we wszechświecie. Ponieważ właśnie perspektywa jest tutaj kosmiczna i to kluczowa sprawa. Tak, o mnie mówią. Tak, dla mnie coś robią. Tak, jestem punktem odniesienia. To jest ten moment. Teraz, kurwa, ja! Tak ustawić lustra, by się zwielokrotnić.
I trzeba się pokazać. I trzeba się wykazać. Mieć zdanie. Zająć stanowisko. Zaprotestować. Mieć mem (kiedyś pisało się: styl). Mieć gif (to był gest). Mieć hejt (wkurwiam się na brak odpowiednika). Ale, zdecydowanie, maksymalnie widocznie. Żeby nie było wątpliwości, kto. Treść umarła w poprzednim stuleciu, na początku tego dogorywa forma. Zostaje wiecznie zmartwychwstający autor (mylony z podmiotem; i odwrotnie). I historia, nawet do bólu globalna, ale sprowadzona do jednego punktu widzenia. Nieistotnego zupełnie – co było do okazania. Ma być głośno i szumnie. Z dumą, zdecydowanie nienarodową.
I może się to zapętlać, ale to jest potrzeba najwyższego rzędu. Jednoosobowy rząd i nierząd. Ministerstwo Zdrowia, Szczęścia i Pomyślności. Buława. Korona. Berło i Jabłko. Jarosław i Kot. Nie honor, a oddawanie honorów. Samotność w tłumie z premedytacją – to nie ja jestem inny, to wy jesteście tacy sami. Taki mały trening języka, masa i rzeźba. Sam wpadłem w ciąg. Ale nie musicie mnie ratować. To bezskuteczne.
Czas się zdemaskować. Takie czasy, że mistyfikacje, w imię choćby najdrobniejszej realizacji w praktyce najszlachetniejszych teorii, przestają się opłacać. Ogół (kolektyw) chce konkretów. Oko za oko, wizerunek za wizerunek. W końcu każdy jest Jezusem i księża, po kolędzie, najchętniej rozdawaliby dzieciom obrazki ze sobą (niejednokrotnie marząc o rewanżu).
Ale do rzeczy, to znaczy ludzi: drodzy wciąż niewtajemniczeni, wkurwieni, niespełnieni czy zaangażowani; Jarosławie i Donaldzie; Ryszardzie M. i P.; Ojcze Dyrektorze i Matko Polko; Pawle K. i Maju S.: ja jestem narcyzem, ty jesteś narcyzem (tudzież narcyzką), wszyscy jesteśmy narcyzami. 3D. Dożywotnio. Dogmatycznie. Dogłębnie.
I to nas kiedyś zgubi. Ale póki co pozwala odnajdywać się w sporach o siłę ego. Ideologie i nowe wspaniałe światy to tylko preteksty, by zaznaczyć jego rozmiar i siłę oddziaływania. W ostatecznym rozrachunku i tak chodzi o ja. Ja, ja, ja. Umiera się przecież samotnie, wobec swojego ja i z nim. Reszta ma trzy wymiary, znowu 3D; to didaskalia, dekoracje i duperele. Szkoda czasu, który nas starzeje i konserwuje jednocześnie. Powiela stereotypy? Wbrew pozorom jak najbardziej. Różnimy się tylko nic nieznaczącymi szczegółami. Czyli i ultraliberalizm, i anarchokomunizm, i postmodernizm prowadzą w gruncie rzeczy do tego samego. Tego, co wynika dla ja. Każdy kolektyw także jest umowny, bo przecież składa się z różnej liczby osobnych i indywidualnych ja, co już w tym tekście podkreślałem (nie dla was przecież, tylko dla siebie). I tego nie da się zakrzyczeć wykorzystaniem na wszystkie baty psychologii tłumu, manifestacji czy innej rewolucji. Taki jest porządek rzeczy lub jego brak, który tak bardzo nam doskwiera, że próbujemy go zwalczać hipokryzją obiektywizowania sądów i przesądów.
Ja, ja, ja. Niektórzy są tego świadomi – jak niżej podpisany (i będę się tym chwalił) – ale to i tak niczego nie zmienia. Można mnożyć przykłady, nawet polityczne – to mały ukłon wobec waszych ja, które ciążą ku wszystkiemu, co polityczne. Ale tylko jeden, choć podwójny, jak nasze (i wasze) standardy. Beata Lubecka w polsatowskim Pociągu do polityki (data emisji nieistotona, liczy się, że to ja o tym wspominam) zadaje pytanie jednemu z posłów: „Jak bardzo pan lubi siebie?”, co nie znaczy, że zdaje sobie sprawę z bezcelowości tego pytania albo że z premedytacją uprawia dziennikarską prowokację. Intencje karleją wobec ja, nawet nie do końca uświadomionego. W końcu jest zawsze. I jest większe od samego siebie: można je wymyślać tylko w jego ramach. Wspomniany poseł ma na nie inny pomysł: rozmywa odpowiedź, bo tak się robi, gdy prawda boli, a nie ma sensu się z nią bardziej mijać dla dobra wyborców, czyli ja. Inny, były już poseł i lider obywateli (jak głosi nazwa – RP), który słynie z odwagi, stawia sprawę jasno, tym razem względem swoich przeciwników: nikt nie wie, kim są [uzupełnij według uznania], a wszyscy wiedzą, kim jest Władysław Frasyniuk. Przynajmniej w jednym się nie myli. Szanuję szczerą postawę narcystyczną wobec ja. Róża jest różą itd., biel nie oznacza poddaństwa. Ja jak wyżej. W kontrze.
Ale nie rozdrabniajmy się, tylko lepiej się napijmy (nie musimy razem, choć zwykle jestem zainteresowany) i zajmijmy czymś konstruktywnym, zwłaszcza dla naszych ja. Podlewajmy nasze grządki. Towarzystwo imienia Markiza de Sade nazywa to pragnieniem wyjścia „naprzeciw oczekiwaniu naszych czasów” i wyprowadzeniem nauki „z murów instytucji, tak by znacznie konkretniej zaczęła ona służyć ludzkiej potrzebie ewolucji, również w sferze doznawania przyjemności” (po więcej wskazówek odsyłam do sieci). Niech sezon ogórkowy nabrzmi znaczeniami na swoją miarę. By się podzielić, najpierw się połączmy.
Zdrowia! Symetrycznie i przeciwko symetryzmowi! Sąd wszystkim sądom, zwłaszcza ostatecznym!