—
To „teraz”, ten wyrwany z czasu przez miłość moment –
powiada Octavio Paz – „to nasza porcja raju”.
To właśnie jest nasze niebo.
Krzysztof Michalski, Wieczna miłość
Voi che sapete che cosa è amor – wyśpiewuje w mozartowskim „Weselu Figara” Cherubino. „Wy które wiecie czym jest miłość, zobaczcie czy mam ją w sercu”. Bo to się zwykle tak zaczyna… Otwiera się długa lista emocji, zachwytów, śmiechów, płaczów, burz i uspokojenia, nadziei i ich zmierzchów, spełnień i wyczekiwań, radości i żalów; i znów nadziei, że sprzeczności jakich doznajemy, sprzeczności, które unoszą nas w górę, albo też sprowadzają na ziemię, poukładają się. Że my je poukładamy. Że gdy miną te najpierwsze emocje będziemy mogli stanąć przy Drugim Człowieku i powiedzieć: „Widzę Cię”. I że ów człowiek będzie potrafił/będzie chciał odpowiedzieć tym samym, zmieniając zwykłe bycie w troskliwą, choć wymagającą obecność.
Niektórzy mówią, że na każdego z nas spadają w życiu trzy miłości. Pierwsza bywa głupia. Rozdziera młodzieńcze serca, bywa porywem, szalonym afektem, chwilą. Wyciska łzy. Ta miłość idealizuje. Jest egzaltacją. Zakłada, że będzie dobrze, choćby nie wiem co. Zakłada różowe okulary. Od pierwszej chwili ma być „na zawsze”, choć owo „zawsze” jest przeważnie pięknym życzeniem, do którego po latach wrócimy z odrobiną nostalgii, albo ze zrozumieniem własnej naiwności. „Kochanie to kalectwo, bo człek, jak ślepy, świata za swoim kochaniem nie widzi (…) Kochanie to choroba (…) rad [on] miłe imię na piasku pisze, a gdy mu je wiatr zwieje, tedy powiada «nieszczęście!»… i ślochać gotów” – czytamy w Panu Wołodyjowskim, a wypowiadający te słowa Ketling dodaje szybko „Tedy kochanie więcej jest warte niż życie”. I przecież każdemu choć raz tak sę właśnie zdawało. Ba, żeby to raz. Dziś pierwsza miłość rozmienia się na papierowe lub błyskotkowe serduszka, albo ikonki migające nam na ekranach telefonu. Te mają zastąpić słowa.
Miłość druga może nas otworzyć, ale i zamknąć; bywa powielanym schematem, albo staje się codziennym byciem. Bywa, że przynosi ciepło i spokój. Bywa, że rozgoryczenie i złość. Bywa jak ogień albo jak regularnie wylewany na głowę kubeł zimnej wody. Bywa śmiechem albo milczeniem. Bywa wyborem. Bywa obowiązkiem i przywiązaniem. Trwa z konieczności, przyzwyczajenia, albo dlatego, że po prostu jest szczęśliwa. Nie podcina skrzydeł, ale bywa też kotwicą, co mocuje nas w świecie pozornie bez wyjścia. Bywa radością, ale też zaklętym kręgiem rozczarowań. Bywa Domem lub domem, o którym mówimy, że w nim „utknęliśmy”. Buduje dom, sadzi drzewa, rodzi dzieci. Otacza się sprzętami. Obrasta w znajomości. Rytuały. Schematy. Zaspokaja potrzeby. Lekceważy pragnienia. Lub wyrzeka się ich w imię… Bywa rozdarta. Żyje wiecznie lub… trwa bezdusznie, zamieniona we wzajemną klatkę.
Jest i trzecia miłość, o której nie wiadomo czy nadejdzie. I nie do każdego przychodzi. Bo i nie każdy jej potrzebuje. Wygląda na nieodpowiednią i niszczy ideały, kodeksy, których się trzymaliśmy; przychodzi przy tym tak łatwo, że nie wydaje się możliwa i nie da się jej wyjaśnić, ponieważ jej nie planowaliśmy. To miłość, w której spotykamy się z kimś i wszystko zaczyna pasować. Tak po prostu. Takie… „chodziliśmy nie szukając się, ale wiedząc, że chodzimy po to, żeby się znaleźć” (Cortazar). Ktoś, gdzieś, dla kogoś. Jest. I choć możemy się na nią złościć – bo prosta nie jest, bo wkradając się w monotonną codzienność zaskakuje nas, stawia pod znakiem zapytania ustalone schematy pewności, układy, rzeczy, co od dawna już są letnie a może całkiem zimne – to kiedy przyjdzie… nie odpuszcza. Nawet gdy ją przeganiamy, gdy wyrywamy ją z siebie. Jest wyłomem w zastanym świecie, a czasem wbrew wszystkiemu na co się upieramy, niesie szczęście. Niełatwe, ale szczęście i… prawdę, na którą tak trudno nam się zgodzić. Jest troską. Jest uwagą. Jest ofiarowanym Drugiemu czasem. Dopomina się o nas. O swoją prawdę. O swój głos. Ukrywa się między słowami. Między kartkami, na których zapisujemy naszą codzienność. Nawet gdy z uporem staramy się jej nie widzieć, nie akceptować w sobie, jej przeczyć, nadawać jej masę innych imion. Stoi u naszych drzwi i puka do nich, niezależnie od tego, ile czasu potrzebujemy, żeby jej otworzyć. Pisze Rilke: „Ale oni oświetlają sobie twarze uśmiechem. Szukają w ciemności jak ślepcy, i znajdują to Drugie jak drzwi”. To miejsce, gdzie mówię Drugiemu: „Widzę Cię”.
