Ucz się tak, jakbyś niczego jeszcze nie osiągnął…
Konfucjusz
Zły sen. W programie nauczania miało nie być ani słowa o wrażliwości czy emocjach. Bo po co komu człowiek, po co komu wiedza o naszych ułomnościach, pokrętności wybieranych przez nas dróg? O tym, że errare humanum est program nie wspominał. Wszystko na zimno. Wszystko identycznie. Takie polecenie „z góry”. Zapomniano o byciu w zgodzie ze sobą, o prawdziwości intencji, o otwartości, o uczeniu się każdego dnia od innych. Postawiono na upór ideologii. Nie zająknięto się o potrzebie rozmowy. Nie znaleziono miejsca na opcję „uzasadnione wątpliwości”. Całkowicie zapomniano o wybaczeniu. Program miał stawiać wyraźną granicę, mur nie do przejścia. Pokazywać, że oto uczymy się tyle… i nie więcej. Stąd dotąd i ani kroku dalej. Czarne lub białe. Bez światłocienia. Wszystko od linijki, wszystko wedle przyjętej z góry jednowymiarowej interpretacji zdarzeń. Że kijanka to już żaba, wyklęci to bohaterowie, że bezdyskusyjnie i w sposób określony należy „dzień święty święcić”, że „łobuzy od historii”, że „obca ideologia czyha u bram”.
Program miał stać na straży „obowiązków wobec”. Obowiązków odzierających z życia własnego, które krzyczy, że zepchnięte na ostatni plan, że zabija je ten schemat. Ów krzyk duszono każdego dnia. Aż ucichł. W programie nie zakładano wybiegania w przyszłość, ba, nie starano się nawet o utrzymanie obowiązującego jeszcze niedawno status quo. Założenie miało być inne – cofnijmy się tam, gdzie wepchnięci jesteśmy w brak zróżnicowania, zunifikowani, bez potrzeb innych niż wyznacza… program. Ten definiował przecież pakiet „twardych faktów”. Cóż z tego, że wyselekcjonowanych, dopasowanych do założonych już wcześniej odpowiedzi. Bez szans na reinterpretację, na myślenie inne niż przyjęta już ścieżka, na szansę wypracowania nowego porozumienia. Informacje bez weryfikacji, a jeśli już, to u uprzedzonych, wytresowanych źródeł. Osąd bez kontrargumentacji, bez okoliczności zmieniających znaczenie, bez cienia wątpliwości. Cięcie zimnym ostrzem oficjalnej, dopasowanej do obowiązkowych potrzeb historii. Jednej dla wszystkich. Bezdyskusyjnej. Kara bez obrony. Jedna prawda dana „z góry”, zacementowana obowiązkiem wobec wyimaginowanych bytów – państwowych, społecznych, boskich, domowych. Jedna postać wszystkiego. Jedna szkoła.
Program miał nie popełniać błędów. Z czasem jednak „zjadł” zarówno własnych uczniów jak i swoich twórców. Jednym i drugim nie dał szansy na dialog, nie dał przestrzeni na rozwój, nie dał możliwości stworzenia czegokolwiek, co zaspokajałoby ludzką ciekawość, co napędzałoby ich świat. Zabił emocje, zmieniając czułość w cierpliwość automatu. Zawiesił w próżni pytania, na które odpowiadać niewygodnie. Kazał szukać tylko „po wierzchu”, „przy brzegu”, zabraniając dostępu do morza możliwości. Zatrzymał nas w pół słowa. Aż staliśmy się na siebie ślepi, głusi… Aż staliśmy się wewnętrznie martwi. I nie było już nic, co mogłoby ocalić te wątłe więzi, te okruchy ciekawości, tę prawdę, co każdego dnia pchała nas ku poznaniu, ku wiedzy… Jakże koszmarny to był sen…
A można inaczej. Program może dawać szansę. „Powiedz mi, to zapomnę. Naucz mnie, to może zapamiętam. Zaangażuj mnie, to się nauczę” – powiadał Benjamin Franklin. I słusznie. Zaangażuj mnie, zaangażuj siebie. W to, co łatwe, ale też w to, co najtrudniejsze. Bo proces nauczania, edukacja na każdym poziomie wymaga zaangażowania i współpracy każdej z zainteresowanych stron. Bo uczymy się od siebie nawzajem – niezależnie od wieku, stażu, od powtarzanych formułek czy dokonywanych odkryć. Tu każdy kolejny fakt to tylko kropelka, co może nie gasi pragnienia, ale przybliża nas ku rozwiązaniom. Tu nauka (jak chciał Tołstoj) to „pokarm dla rozumu”, ten zaś wdzięczny jest nam za każde z serwowanych w ten sposób „dań”. Tu stawiamy na otwartość. Na rozwój, który warunkuje postęp. Na wyjście „z klatki”, „szafy”, „kontraktu”, „schematu”, ale również ze strefy własnego lęku, by nie rzecz wprost: „tchórzostwa”. Nauka dzieje się, gdy chcesz, gdy szukasz, gdy wychodzisz poza to, co znane i pewne. Gdy łamiesz reguły, gdy nie tylko głowę, ale całe swoje „ja” wstawiasz poza granice programu. Gdy dopuszczasz błędy, gdy uczysz się łatać luki w systemie; gdy konfrontujesz, weryfikujesz, gdy sięgasz po więcej niż jedno źródło. Gdy nie boisz się falsyfikacji, która może wywrócić całą teorię do góry nogami. Gdy pozostajesz otwarty, wrażliwy, uważny. Gdy wiesz, że zmiana nawet najmocniej ugruntowanych teorii może przynieść korzyści. Rewolucja… naukowa. I jeszcze coś… gdy pamiętasz, że – jak chciał Ludwik Pasteur – „nauka nie ma żadnej ojczyzny, gdyż nauka ludzka obejmuje cały świat”. O tym ostatnim, szczególnie dziś, szczególnie tu, w Polsce, wypada nam najbardziej pamiętać.
