„Uprawiając naukę – pouczał lata temu Józef Tischner – uprawiamy wielostronny dialog z innymi ludźmi”. Zarówno ucząc się jak i nauczając wchodzimy zatem w relacje, tworzymy więzi, musimy być (obustronnie) nastawieni na przełamywanie schematów, odkrywanie nowych wątków, podążanie w nieznane za tym co fascynujące, zagadkowe, czasem trudne; musimy być gotowi na pęd lub powolny spacer ku temu, co niewiadome, a czasem nawet balansować nad przepaścią nieoczywistości czy wręcz absurdu, by… odkryć, zrozumieć, nauczyć się… W owym nauczaniu i uczeniu się istotna jest nie tylko sama wiedza, jej przekazanie czy odkrycie, bo choć sam proces jest nie do przecenienia, to bez owej relacji między nauczycielem/mistrzem a uczniem, między tym, kto odkrywa/przekazuje wiedzę, a tym, kto gotów jest ją przyjąć musi zaistnieć rodzaj porozumienia. Inaczej, jakkolwiek byśmy się starali, jakikolwiek byśmy przyjęli system, spora część owej „nauki” trafiać będzie w próżnię, albo napotka opór, nie do przełamania.
Uczymy się jako dzieci – od rodziców, dziadków, rówieśników, różnego rodzaju wychowawców. Uczymy się w młodości, wybierając przyszłe ścieżki życia. Kontynuujemy edukację (bądź nie) na poziomie akademickim… A później uczy nas życie. Uczy nas Internet, portale społecznościowe, media, czasem (o zgrozo) politycy. Uczy nas ten czy inny kościół, mistrzowie życia. Prowadzą nas trenerzy, terapeuci, coache…Uczymy się od przyjaciół, od ukochanych. Czasem uczymy się niejako przez przypadek od przygodnie poznanych ludzi, czerpiemy z maleńkich chwil, okruchów czasu, które zdają się pchać nas w jakimś kierunku, albo przynajmniej solidnie dają do myślenia. Bo przecież – znów pobrzmiewa Tischner – z każdego spotkania, z każdej rozmowy wychodzimy już odrobinę inni, zagadnięci, zaskoczeni, zniesmaczeni, zachwyceni, zamyśleni… Uczymy się. Mniej czy bardziej świadomie.
Brak owego rozumienia nauki, jej potrzeby, brak głodu wiedzy, rodzaju „oświecenia”, wybierana każdego dnia ignorancja stanowić może nie lada problem. Co ja mówię „może”, przecież stanowi. A dowody tego napotykamy na każdym niemal kroku. I nie mówię tu o nauce w sensie akademickich rozważań czy szkolnych lekcji, ale o codziennym życiu, codziennych wyborach, także tych, jakich dokonywać będziemy w najbliższą niedzielę. Bo nauka równa się wiedza, świadomość, umiejętność podejmowania racjonalnych decyzji. Bo nauka oznacza brak zgody na głupotę, na zakłamywanie świata, na granie na najniższych emocjach. Bo nauka oznacza, że jako część całości, ale i jako jednostka nie umiem i nie chcę bezwolnie potakiwać każdej bzdurze, szukam odpowiedzi, drążę, nie wbijam się w obojętność, nie łapię się pustych obietnic, nie gloryfikuję „wodzowskiej” bzdury, nie wpatruję się z utęsknieniem w oblicze „przywódcy”, ani też nie śpiewam pieśni na cześć idola. Tu uczeń może co prawda stać się entuzjastą, ale nie może, ba, nie wolno mu, przekroczyć cienkiej granicy, jaka dzieli ów entuzjazm od pozycji ślepo posłusznego i nie dostrzegającego innych opcji wyznawcy. Taki bowiem „pije z kielicha nauki wszystko, wyjąwszy jedno – krytycyzm”. To zaś droga do zatracenia. Tymczasem nauka nie przyjmuje/przyjmować nie może religii wyznawców, muzyki politycznych czarodziejskich fletów ani sztuczek zaklinaczy węży. Ona pyta. Ja pytam. Ty też powinieneś. Bez tego przepadniemy z kretesem. A nie odrobiwszy politycznych, społecznych, ekonomicznych i wielu, wielu innych lekcji… przepadniemy już za kilka chwil. Nie ucząc się… najzwyczajniej oddajemy swoją wolność. Nie po to jednak by zyskać jej więcej, ale… by niespodziewanie stracić głos.