Według Fromma wolność można porównać ze stanem człowieka, który świadomie zjadł owoc z zakazanego drzewa
i poniósł tego konsekwencje. Okazała się samotnością dla jednostki w społeczeństwie poprzemysłowym. A samotności człowiek zawsze lękał się najbardziej.
Erich Fromm urodził się w 1900 roku w Niemczech w religijnej rodzinie żydowskiej. Czas jego dojrzewania przypadł na burzliwe lata pierwszej wojny światowej i wielkich rewolucji. Fromm był zatem świadkiem rozpadu monarchii, budowy demokracji i jej upadku, później starcia dwóch systemów, które demokrację chciały pogrzebać, a które skrajnie się nienawidząc, niewiele się od siebie różniły. Jego późniejsze lata przypadają na okres zimnej wojny, którą oglądał z perspektywy Stanów Zjednoczonych, Meksyku i Szwajcarii.
Swoje zainteresowania filozoficzne rozwijał, opierając się na myśli Zygmunta Freuda. Jednak zainteresowania społeczne pchnęły go ku filozofii marksistowskiej, której był umiarkowanym i krytycznym sympatykiem. Jako chyba pierwszy w historii Wg Fromma wolność można porównać ze stanem człowieka, który świadomie zjadł owoc z zakazanego drzewa i poniósł tego konsekwencje. Okazała się samotnością dla jednostki w społeczeństwie poprzemysłowym. A samotności człowiek zawsze lękał się najbardziej.. dostrzegł spójność, ba, wręcz uderzające podobieństwo mechanizmów targających człowiekiem od wewnątrz, opisanych przez Freuda, do mechanizmów sprawiających, że wrzały całe społeczeństwa, które po mistrzowsku uchwycił Karol Marks. Fromm opisał to w swej książce Zerwać okowy iluzji… Fromm połączył te dwie koncepcje i uchodzi, słusznie, za jednego z najwybitniejszych twórców psychologii społecznej. W jego dziełach znajdziemy między innymi psychologiczną analizę społeczeństwa w czasie kryzysu, społeczeństwa rozpadającego się, w którym zarówno jednostki, jak i całe grupy społeczne szukają własnej identyfikacji, tożsamości. Większość ich energii pochłania wówczas walka z sobą, polegająca na tym, że nie wiedzieć czemu, źle się czują w wyznaczonych im rolach, czują pustkę, osamotnienie, brak więzi i sensu. I reagują na to w pewien ściśle określony sposób.
Przenieśmy się więc do lat 20. i 30., które opisał Fromm, analizując społeczeństwo w stanie rozkładu. W Ucieczce od wolności przedstawił on wpierw ukształtowane społeczeństwo średniowieczne, w którym każdy miał ściśle wyznaczone miejsce od urodzenia aż po grób. Oznaczało to, że awans społeczny był niemal niemożliwy i że człowiek z konieczności wiódł życie typowe dla stanu, w którym się urodził. Ludzkie życie było pod wieloma względami z góry zaprogramowane, a polegało na ścisłym związku z rodziną, lokalną społecznością i stanem. Było to społeczeństwo sztywne w tym sensie, że niecierpiące zmian. Człowiek pozbawiony wielu atrybutów współczesnej wolności nie musiał również borykać się z wieloma typowymi dla niej dylematami, bowiem szereg decyzji podejmowano za niego. Władza duchowna i świecka wyznaczały cel i przebieg jego życia. Wspólne wartości – takie jak wiara i posłuszeństwo – sprawiały, że miał poczucie znacznego bezpieczeństwa. Całe życie spędzał często w tym samym miejscu, wśród tych samych ludzi, którzy umierali zastępowani przez kolejne pokolenia. Obce były ówczesnemu człowiekowi takie pokusy jak chęć sławy i wzbogacenia się, skupiał się na realizacji zadań stawianych przedstawicielom jego stanu i zawodu i oczekiwał takiego życia, jakie było przeznaczone odpowiednio: chłopu, mieszczaninowi czy rycerzowi. Indywidualizm jako sposób postrzegania przez jednostkę świata oraz samej siebie w zasadzie nie istniał. Człowiek funkcjonował w tym systemie nad wyraz sprawnie, bowiem był pozbawiony wolności w naszym rozumieniu na płaszczyźnie psychologicznej. Krótko mówiąc, człowiek nie był wówczas targany opisanym przez Fromma na tle społecznym, ale będącym odkryciem Freuda konfliktem między wewnętrznymi potrzebami a rolą narzuconą przez społeczeństwo. Moglibyśmy w tym miejscu polecić Traktat o historii religii oraz Sacrum a profanum autorstwa znakomitego rumuńskiego religioznawcy Mircei Eliadego, które pasują do dzieła Fromma niczym klocek układanki poprzedzający jego opowieść, a rzucają światło na człowieka wyłaniającego się z przyrody, mitu, totemizmu zyskującego powoli osobowość. Opowieść Eliadego kończy się metaforycznie mniej więcej tam, gdzie zaczyna historia opisana przez Fromma.
Ten porządek rzeczy zaczął się walić wraz z reformacją, został pokonany przez idee rewolucji francuskiej, a rewolucja przemysłowa na zawsze zmieniła strukturę tego społeczeństwa. Jednak i w XIX wieku istniały często bardzo surowe i niesprawiedliwe podziały społeczne, a wielkie ruchy filozoficzne tego okresu były odpowiedzią na nowe, nieznane wcześniej problemy. Ostatecznie ten ład został dobity przez wielką wojnę lat 1914–1918 i rewolucje, które obaliły m.in. monarchię rosyjską, niemiecką, austriacką i włoską.
Człowiek w wyniku trwającego cztery stulecia procesu wyzwalania się z więzów feudalizmu, który miał rzekomo być ostatnim pokłosiem niewoli, uzyskał upragnioną wolność.
Mógł w mniejszym lub większym zakresie decydować o własnym losie, wpływać na wybór władzy przez udział w wyborach. Zwiększyła się mobilność społeczna, a tradycyjne więzi tę osobistą i publiczną wolność ograniczające – jak Kościół, rodzina i państwo – zaczęły gwałtownie tracić na znaczeniu. Zawieruchy tych czasów sprawiły, że człowiek, owszem, zyskał wolność, ale stracił poczucie przynależności, stabilności i pewności.
W stopniu większym niż kiedykolwiek wcześniej zaczął odczuwać pustkę wynikającą z rosnącego rozdźwięku między rodzącym się świadomym „ja” a rozpadem instytucji, które określały jego tożsamość. Został gwałtownie pozbawiony poczucia sensu swojej egzystencji, poczucia bezpieczeństwa związanego z byciem trybikiem w wielkim, uświęconym przez Boga i sankcjonowanym przez władzę świecką mechanizmie. Wolność, o którą walczył, oznaczała dla niego zerwanie więzów i konieczność wzięcia odpowiedzialności za własny los. Wykraczało to dalece poza oczywistą konieczność pracy na własne utrzymanie, co było jasne i wcześniej. Wolność ta oznaczała, że człowiek mógł zmierzać, dokąd chce.
Czy z psychologicznego punktu widzenia taki stan rzeczy oznaczał dla niego raj, o który walczył? Nie do końca. Wolność porównywana przez autora do stanu człowieka, który świadomie zjadł owoc z zakazanego drzewa i poniósł tego konsekwencje, wkraczając w wiek dorosłości i odpowiedzialności, kończąc ze stanem beztroski i ochrony porównywanej do dzieciństwa, okazała się samotnością dla jednostki w społeczeństwie poprzemysłowym. A samotności człowiek zawsze lękał się najbardziej. Wolność przyszła razem z nieznanymi wcześniej kryzysami ekonomicznymi, hiperinflacją, głodem, wojną, epidemią hiszpanki, która zabiła więcej ludzi, niż zginęło na frontach. Wolność przyniosła upadek autorytetów, utratę celu, który zawsze był jasno określony przez społeczeństwo, a który teraz każdy winien wyznaczyć sobie sam, jednak większość nie potrafiła. Została wreszcie utożsamiona z sukcesem i bogactwem tych nielicznych, którzy zyskali na niej najwięcej. Rozwój i część indywidualizmu połączonego z dezintegracją społeczeństwa sprzyjała osamotnieniu człowieka rzuconego na głęboką wodę, który pierwszy raz miał nie tylko prawo decydowania o sobie, lecz także obowiązek zatroszczenia się o siebie i najbliższych nie wyłącznie, jak dotąd, w sensie materialnym, ale również duchowym, egzystencjalnym. Wczesne demokracje okazały się słabe, społeczeństwo zaczęło się sypać. Miliony weteranów pierwszej wojny światowej miały poczucie bezsensu rozlanej krwi, frustracji i strachu o własną egzystencję. Uważali, że zostali zdradzeni. Szukali winnych. Dawny świat umarł. Nowy jeszcze się nie narodził. Proces wyłaniania się człowieka z przyrody i rozwoju jego indywidualnego poczucia własnego „ja” osiągnął taki pułap, że w połączeniu z rozpadem czynników, które zapewniały mu psychiczny komfort porównywalny do stanu dzieciństwa, dojść musiało do wewnętrznych napięć w psychice ludzi, którzy świeżo uzyskanej wolności zaczęli się obawiać.
W tym momencie opowieść Fromma należy podzielić na dwie części, a raczej drogi. Jedna dotyczy europejskich społeczeństw totalitarnych, druga zaś pozornej demokracji zachodniej, która – używając skrajnego uproszczenia, na które pozwolę sobie tylko ze względu na konieczność streszczenia – bazuje nie na zastraszeniu, ale ogłupieniu, na skrajnym konsumpcjonizmie, konformizmie, na zadowoleniu się atrybutami wolności i niezależności przy jednoczesnym wyzbyciu się własnej osobowości, w której wartością samą w sobie jest niewyróżnianie się. Oba te scenariusze napawają lękiem. Czy lepsze jest społeczeństwo maszerujące w szeregu i unoszące dłonie do wodza w charakterystycznym geście, czy też społeczeństwo ogłupionych konsumentów oglądających myszkę, której ucieczka przed kotem – przeciwnikiem silniejszym i większym – pozwala im się z nią utożsamiać, gdyż czują, że są jak ona, umykając przed korporacjami i państwem? Która z dróg ku zagładzie społeczeństwa obywatelskiego wydaje się dzisiaj bardziej prawdopodobna? Zwróćmy uwagę, że w dyskursie publicznym inwektywy i uproszczenia, jakimi się posługujemy, odnoszą się do przypisania przeciwnikowi uczestnictwa w jednej z tych właśnie podróży. „PiS-owski faszysta” jest określeniem tak oczywistym, że niewymagającym komentarza. Z kolei „leminga” można utożsamiać właśnie z opisanym przez Fromma konsumentem pseudodemokracji, który zmanipulowany, ogłupiony przez media i reklamę, myśli, że ma na coś wpływ i wegetuje przed telewizorem.
Reakcją na opisane wcześniej ferment, wrzenie, anarchię, ale przede wszystkim wewnętrzną pustkę i rozdźwięk między narzuconym przez społeczeństwo modelem funkcjonowania a własnymi, pierwotnymi ciągle instynktami, obawami i żądzami, był odwrót od wolności. Wolność jednostki i całych narodów zaczęto postrzegać jako przyczynę zła. W Europie powstały dwa ruchy, które oferowały zagubionemu człowiekowi złudne poczucie bezpieczeństwa i powrotu do stanu dzieciństwa, w którym rodzic, mając na względzie dobro dziecka, decyduje o wszystkim, wymagając posłuszeństwa.
Nagła i nieoczekiwana popularność totalitaryzmu w wydaniu leninowsko-stalinowskim nie była podyktowana niczym innym jak przekonaniem ludzi – zarówno jednostek, jak i społeczeństw – że nie dorośli do wolności ze wszystkimi jej zaletami oraz wadami i zostali wessani przez ruchy, które jawiły się jako jej zaprzeczenie, a oferowały siłę, zdecydowanie i nieomylność wodza, w zamian oczekując „jedynie” bezwzględnego posłuszeństwa i wyrzeczenia się myślenia.
O ile pierwszą wojnę światową można rozumieć jako walkę wolności z niedobitkami absolutyzmu, to druga wojna światowa była zderzeniem dwóch kultur. Jedną z nich była ta, która wierzyła w zwycięską poprzednio wolność i zdając sobie sprawę z jej niedogodności, starała się stworzyć w drodze ewolucji społeczeństwo potrafiące jednostkę zintegrować, dać jej poczucie przynależności, nie pozbawiając jej przy tym wolności. Drugą była ta, która w to nie wierzyła, stanowiąca najostrzejszą reakcję na zwycięstwo wolności. Reprezentowała człowieka, który świadomie wyzbył się krytycznego myślenia, przyjmując narrację wodza lub partii, wierząc w nią ślepo. Człowieka, który bał się myśleć, który bał się wolności, który bał się odpowiedzialności. Stanowiła ona wyciągniętą dłoń dla tych wszystkich, którzy nie byli gotowi do roli dorosłego człowieka w wolnym społeczeństwie. To, że faszyści i komuniści walczyli przeciwko sobie, stanowi raczej wyraz wewnętrznej walki, wojny domowej w ramach tej drugiej kultury. Świadczy o tym najlepiej fakt, że przez kolejne 45 lat ci niedawni sojusznicy (Zachód i Blok wschodni) zbroili się przeciw sobie i tylko strach przed całkowitą zagładą na skutek użycia przez obie strony broni atomowej powstrzymał konfrontację militarną, do której niewątpliwie by doszło. Jaki byłby jej wynik, na zawsze pozostanie tajemnicą.
Co ciekawe, zwycięstwo wolności po dwóch dekadach XX wieku uznawane było z początku za ostateczne. Wydawało się, że nastąpił definitywny kres walki. Oddajmy głos samemu Frommowi: „Ciemne i diaboliczne moce natury ludzkiej zwalano na średniowieczne i wcześniejsze jeszcze okresy historii ludzkiej i tłumaczono je bądź brakiem wiedzy, bądź też chytrymi zamysłami wiarołomnych królów i kapłanów. Patrzono na te okresy, jak się patrzy na dawno wygasły i niczym już niezagrażający wulkan. Człowiek czuł się bezpieczny i wierzył, że zdobycze współczesnej demokracji wymiotły wszelkie złe moce; świat wydawał się jasny i bezpieczny jak dobrze oświetlone ulice nowoczesnego miasta. Wojny uchodziły za ostatnie relikty dawniejszych czasów i aby skończyć z nimi, potrzeba było tylko jeszcze jednej jedynej wojny; kryzysy ekonomiczne uważano za rzecz przypadku, mimo że owe przypadki nie przestawały powtarzać się z wyraźną regularnością”. Czy bardzo się pomylę, jeśli porównam ten stan do nastrojów z lat 1989–2004? Jeśli dodamy do tego próbę „intelektualnego” uzasadnienia owego dobrego samopoczucia, podejmowaną przez autorów takich jak Francis Fukuyama, który wszedł na światowe salony ze swoim Końcem historii, mamy obraz społeczeństwa odurzonego wygraną wolności, które zakłada, że „bój to był nasz ostatni”.
Czemu uważam, że sięgnięcie do wywodów Fromma jest dzisiaj nie tylko możliwe, ale wręcz konieczne? Otóż stawiam tezę, że
dzisiejszy świat z pewnej perspektywy do złudzenia przypomina ten, który opisał Fromm.
Z punktu widzenia dezintegracji społecznej, przy jednoczesnym ciągle wysokim formalnie poziomie „wolności do” i „wolności od”, jednostka jest zagubiona i niepewna w stopniu co najmniej porównywalnym z tym sprzed 100 lat.
Co więcej, sytuacja – szczególnie w Polsce – jest o tyle ciekawa, że wolność nasza jest atakowana z dwóch stron jednocześnie: przez widoczne tendencje autorytarne i pogardę dla wolności, prawa i mniejszości z jednej strony oraz przez toczący się od dawna proces ogłupiania i manipulacji społeczeństwa, które zadowala się pozorami wolności, nie zdając sobie sprawy z powszechnej manipulacji i indoktrynacji, które daje się przekupić konsumpcyjnym stylem życia, płacąc za iluzję wolności najwyższą cenę. Zaryzykuję twierdzenie, że stopień narażenia na szwank współczesnego polskiego społeczeństwa przez tendencje wodzowskie jest porównywalny z tym, który występował w Europie na przełomie 1919 i 1920 roku, a stopień jego ogłupienia, konformizmu i konsumpcjonizmu jest porównywalny ze stopniem ogłupienia, konformizmu i konsumpcjonizmu społeczeństwa amerykańskiego z lat 40., a nawet współczesnego. Wyrosło pokolenie, które jest od dziecka poddawane działaniu reklamy w każdej dziedzinie życia, narażone na sprzeczne informacje i stopniowo pozbawiane zdolności samodzielnego myślenia. To dlatego dzieło Fromma jest podwójnie aktualne właśnie dzisiaj i właśnie tutaj.
Abstrahując od tyle centralistycznych, ile nieudolnych zapędów niektórych polityków marzących o budowie państwa autorytarnego, stwierdzić należy, że z perspektywy historycznej przeciętny Polak cieszy się wieloma wolnościami. Ma czynne i bierne prawo wyborcze, jego wolność słowa jest gwarantowana przez prawo. Może się zrzeszać i być członkiem partii politycznej. Ma zagwarantowane poszanowanie własności, może wybrać sobie zawód, może prowadzić działalność gospodarczą, ma prawo do sądu, może podróżować po kraju i świecie, jest nawet uszczęśliwiany przez system emerytalny, który ma mu zapewnić pogodną jesień życia. Dostęp do służby zdrowia jest powszechny, to samo dotyczy edukacji oraz dostępu do mediów. I jakkolwiek realizacja tych praw i wolności pozostawia nieraz wiele do życzenia, to w porównaniu zarówno z przeszłością, jak i teraźniejszością wielu państw, jego sytuacja wygląda całkiem dobrze.
A teraz przypatrzmy się przeciętnemu Kowalskiemu. Dorasta najczęściej w rodzinie, by potem swoją obecnością i świadomością zataczać coraz to szersze kręgi. Nasz Kowalski pierwsze lata życia spędza najczęściej w domu lub żłobku, a potem w przedszkolu. Poza pierwszym rokiem widzi rodziców dość rzadko. Najczęściej jedno z nich dopiero po południu, a drugie wieczorem, jeśli zdąży wrócić, zanim nasz Kowalski zaśnie. Oboje rodzice dostępni są dla niego najczęściej dwa dni w tygodniu, jednak są tak zmęczeniu pracą, że marzą jedynie o tym, by im nie przeszkadzano. Czas poświęcony dziecku nie jest czasem spędzonym w sposób wartościowy. Mało jest zabaw edukacyjnych, okazywania dziecku czułości, budowania poczucia jego własnej wartości i świadomości własnej osobowości. Od Kowalskiego nie wymaga się nawet, by był specjalnie grzeczny. Ma nie przeszkadzać. W końcu rodzice ciężko pracują, chcąc spłacić kredyt na mieszkanie, są zestresowani niepewnością zatrudnienia oraz sfrustrowani tym, że w sklepach jest wszystko, ale stać ich na niewiele. Ta frustracja odbija się na dziecku. Kowalski, idąc do szkoły, ma do zrealizowania jedno zadanie – nie wyróżniać się pod żadnym względem. To znaczy ma siedzieć równo i cicho w ławce przez kilka godzin dziennie, by uczyć się rzeczy, których przydatności absolutnie nie rozumie. Od początku jest uczony prostej zależności: „jeśli będziesz się dobrze uczył, będziesz miał dobrą pracę i będziesz żył na dobrym poziomie”. Zaciska więc zęby i uczy się. Czyta Ogniem i mieczem oraz Pana Tadeusza. Umie obliczyć czas, jaki potrzebuje mucha, by przelecieć z daną prędkością z jednego końca wagonu pędzącego pociągu do drugiego, wie, jak działa układ wydalniczy żaby. Nauczy się, gdzie leży Addis Abeba oraz będzie znał doskonale dzieje ludzkości widziane przez pryzmat wojen, koronowanych morderców, nacjonalistycznych pisarzy i religijnych fanatyków. Co prawda uczęszczanie na lekcje religii nie jest obowiązkowe, ale jakoś niezręcznie odmówić. Kowalski styka się z internetem, dzięki któremu ma dostęp do najpełniejszego obrazu naszej kultury, do pełnego niemal dorobku naszej cywilizacji. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że zetknie się z mało wartościowymi artykułami, pornografią i mediami społecznościowymi, które stanowią dla niego pierwszą prawdziwą lekcję życia, najczęściej lekcję okrutną, związaną z bezinteresownym hejtem oraz promowaniem popularności w miejsce wartości. Autorytetem stanie się dla niego przedstawiciel nowej arystokracji – celebryta. Inni, w wyrazie buntu będą lgnąć do tradycyjnych wartości, poległych bohaterów i kandydatów na wodza niczym muchy do lepu. Nie zdają sobie sprawy, że ich odmienne z pozoru reakcje są w równym stopniu naturalne, co i zgubne. Pozwalają postawić się po jednej stronie, należącej do tych wszystkich, którzy są wrogami wolności.
Po powrocie do domu Kowalski nie musi nawet włączać telewizora, gdyż zapewne nikt go nawet nie wyłączył. Z bogatej oferty stacji telewizyjnych wybierze zapewne program pokazujący celebrytów lub aspirujących do tego miana przedstawicieli stanu niższego, którzy: a) tańczą, b) śpiewają, c) gotują, d) rozwiązują kalambury, e) pozwalają się ośmieszać tym najbardziej znanym celebrytom prowadzącym własne programy (nietzscheański „nadcelebryta”). Alternatywą dla tego młodego człowieka jest szereg seriali historycznych pokazujących albo zwycięstwa oręża polskiego, albo częściej martyrologię naszego narodu. Z ciekawszych programów ma do wyboru sitcomy, seriale kryminalne lub fantasy stanowiące szczególny wyraz ucieczki od rzeczywistości. W przerwie na reklamę nasz bohater ciągle się pilnie uczy, zdaje dzięki temu maturę i dostaje się na studia. Stanowi to powód do dumy dla całej rodziny, ponieważ w czasach młodości jego rodziców oraz dziadków skończenie takiego kierunku (o ile w ogóle istniał) uchodziło za gwarancję sukcesu. W czasie studiów zarabia na czarno pierwsze pieniądze, dzięki czemu stać go na parę dość przeciętnych dżinsów, które kosztują tyle, ile wynosi jedna piąta minimalnego wynagrodzenia, które dostanie być może, gdy skończy edukację.
Nasz Kowalski zaczyna ciężko pracować, zauważa po jakimś czasie, że chociaż daje z siebie wszystko, nie stać go nie tylko na zakup mieszkania (zapomnieliśmy już, że to nie musi być wydatek spłacany do starości), ale za swój największy sukces traktuje uzyskanie zdolności kredytowej, dzięki czemu kupi niewielkie mieszkanie, za które będzie płacił bankowi dwa razy więcej, niż jest ono warte. Kowalski zna cały świat. Widział w internecie Himalaje, oglądał film o podróży bosego celebryty „omnia-foba” do Amazonii, na portalu społecznościowym lajkował zdjęcia znajomych z bogatych rodzin zwiedzających Paryż lub egzotyczne kraje. Czuje się ważny, gdy ktoś polubi zdjęcie śniadania, które publikuje po to, by uzyskać publiczny dowód społecznej akceptacji, a grunt usuwa mu się spod nóg, gdy polubień jest mniej, niż oczekiwał. Odczuwa wtedy lęk i sięga po relanium lub prozac (bierze go coraz częściej z coraz to bardziej błahych powodów). Widzi, że może pracować na własny rachunek i prowadzić działalność gospodarczą, ale niestety nie stać go na to, by płacić podatki i ZUS, a przepisy są tak skomplikowane, że dokonanie najprostszej nawet transakcji jest ponad jego siły. Poza tym i tak najczęściej nie ma szans w starciu z wielkimi korporacjami, które dzięki skali swojej działalności mogą wygrać walkę cenową z każdym. Po jakimś czasie Kowalski zaczyna dostrzegać, że coś jest nie tak. Uczył się i pracuje i chociaż myślał, że atrybuty sukcesu i zamożności wyniosły go na szczyt, jest w rzeczywistości na dnie społeczeństwa. Pociesza go nieco fakt, że jest tam razem z większością swojego pokolenia. Orientuje się, że rzeczy, które kupuje, są złej jakości, bo gospodarka nastawiona jedynie na zysk całą machinę marketingową kieruje na to, by przekonać go, że potrzebuje co chwilę kolejnej nowej rzeczy, która wkrótce stanie się zbyt stara i wymagać będzie wymiany na nowszy model. Zaczyna łapać zadyszkę, gdyż nie starcza mu pieniędzy na kupowanie dóbr określanych powszechnie mianem must have, a w społecznym odbiorze osoba, która ich nie ma, traktowana jest jako ktoś gorszej kategorii, komu się nie udało, kto nie zasługuje na uwagę, a więc nie zasługuje na to, by istnieć.
Więzy społeczne są iluzoryczne. Kowalski ma 500 bliskich przyjaciół na Facebooku, ale jedynie podświadomie doskwiera mu fakt, że w 95 proc. utrzymuje relacje międzyludzkie, klikając z bezmyślnym wyrazem twarzy w klawisze klawiatury i prowadząc wirtualny dialog z awatarem – najczęściej zdjęciem uśmiechniętego człowieka, którego być może nawet kiedyś gdzieś poznał. Rozmowy na żywo zaczynają mu iść coraz gorzej. Czuje się niepewnie wśród ludzi, boi się braku akceptacji, boi się wykluczenia. Wszystkie swe siły wkłada więc w to, by temu zapobiec. Nie może być gorszy, nie może się wyróżniać. Wypala się. Nie ma pewnej pracy, nie wie, czy zdoła spłacić kredyt na wymarzone mieszkanie, nie ma wokół siebie przyjaciół, choć spotyka codziennie setki ludzi. Więzy zaczynają się rozluźniać, stają się coraz bardziej schematyczne, prowizoryczne i płytkie.
Kowalski w pewnym wieku zaczyna chorować. Zderzenie z publiczną służbą zdrowia wprawia go w szok. Kilkumiesięczne, a czasem kilkuletnie kolejki sprawiają, że realna poprawa stanu zdrowia jest bardzo trudna, jeśli nie niemożliwa. Jest ciągle młody i silny, ale zaczyna zadawać sobie pytanie, co się z nim stanie za 20 lub 30 lat. Czy będzie go stać, żeby leczyć się prywatnie?
Mimo hucznego wesela, na które zapożyczył się wraz z żoną, małżeństwo Kowalskiego nie okazało się szczęśliwe. Kowalski natrafił w internecie na koleżankę swojej sympatii z gimnazjum, po czym niewinna rozmowa przerodziła się po trzech dniach w płomienny romans trwający aż dwa miesiące, przerwany przez to, że pani Kowalska odkryła nikczemność swojego małżonka i przyznała się w odwecie do bliskiej znajomości ze swoim trenerem personalnym. Jak co trzecie małżeństwo w Polsce i to kończy się rozwodem.
Mało tego, do Kowalskiego dochodzą niepokojące informacje ze świata zewnętrznego. Słyszy, że winę za jego sytuację ponoszą: Żydzi, Niemcy, Rosjanie, masoni, liberałowie, komuniści, homoseksualiści, imigranci, ekolodzy i feministki, do których doszli ostatnio sędziowie i lekarze rezydenci, a określani wszyscy zbiorczym mianem „oni”. Dotychczasowy porządek oznaczający względną wolność zaczyna w nim budzić odrazę, bowiem inni zyskali na niej więcej niż on. Zaczyna rozumieć, że jest mrówką, której życiowy cel sprowadza się do ciężkiej pracy, zarabiania sporej sumy, by wydawać wszystko, a nawet jeszcze więcej na kiepskie, a drogie produkty firm, dla których pracuje. Słyszał coś o próbach zrobienia z tym porządku przez polityków walczących z układem potężnych, tajemniczych sił, które sprzysięgły się, by gnębić go tak, jak zawsze gnębiono Polaków, co zapamiętał z historii i z oglądanych seriali. Kowalski żyje w świecie, w którym niemal wszystko mu wolno. Może podróżować po całym świecie, ale stać go tylko na Egipt, gdzie przeżywa katusze i poniżenie, widząc, że niemieccy turyści mają lepsze pokoje w hotelu. Może przeczytać każdą książkę, ale nie odczuwa takiej potrzeby. Może być członkiem partii politycznej, ale po co? Może zaangażować się w pozytywne ruchy społeczne, ale uważa, że tylko sieją one ferment. W końcu co komu przeszkadza palenie śmieciami w piecu, jedzenie mięsa, wypicie piwa wieczorem? Kowalski nie rozumie, o co chodzi tym wszystkim kobietom, niepełnosprawnym, dzieciom, ekologom i tym z LGBT. Widzi jednak mnóstwo zagrożeń. Jest człowiekiem wystraszonym, do czego oczywiście nikomu się nie przyzna. Boi się samotności, z czego nawet może nie zdawać sobie sprawy. Boi się niepewności.
Kowalski próbuje coś zrozumieć. Włącza komputer i szuka odpowiedzi na dręczące go pytania egzystencjalne w internecie. Tam znajduje jednak wszystko, a nawet jeszcze więcej. Nie jest w stanie zorientować się, co jest mu potrzebne, a co nie, co jest prawdą, a co kłamstwem. Nieograniczony dostęp do całej wiedzy ludzkości, będący marzeniem dziesiątek pokoleń uczonych i zwykłych ciekawych świata ludzi, jest dla Kowalskiego przekleństwem, gdyż tonie w nadmiarze informacji. Próba usystematyzowania jego wiedzy kończy się jeszcze większym kacem, niepokojem, poczuciem zagubienia. Myślenie i zadawanie pytań zaczyna go męczyć jeszcze bardziej niż własna sytuacja (w końcu nie jest aż tak źle). I w tym momencie zaczyna się dramat. Kowalski staje w obliczu demona samotny i bezbronny. I co zrobi? Poszuka wodza, ogoli głowę na łyso i założy mundur czy odpuści i spędzi życie przed telewizorem, by po śmierci udać się do Krainy Wiecznych Promocji?
Myślę, że dalsze kreślenie portretu naszego bohatera nie jest już potrzebne, a Czytelnik wybaczy autorowi styl dopasowany w powyższym fragmencie do przedmiotu opowieści. Widzimy, że podwaliny zdrowego, otwartego społeczeństwa są zachwiane. Dotyczy to zarówno sytuacji jednostki, jak i całych grup społecznych. Człowiek jest wyizolowany, niezintegrowany ze społeczeństwem, bierny, agresywny i zamknięty. Nie zna swoich sąsiadów, nie bierze udziału w życiu lokalnej społeczności. Wiedzie na wpół wirtualny, a na wpół realny żywot i mimo braku ograniczeń czuje, że dzieje się coś niedobrego. W którym kierunku znajdą ujście jego niepokój i frustracja?
Postawmy więc pytanie, czy w przypadku nagłego wzrostu napięć społecznych spowodowanych np. rozpadem Unii Europejskiej albo wyjściem Polski z UE, kryzysem ekonomicznym lub konfliktem zbrojnym poczucie lęku i wyobcowania we współczesnym świecie nie skłoni ludzi do odrzucenia atrybutów wolności i zwrócenia się ku tym, którzy oferują, że wezmą na siebie ciężar myślenia i podejmowania decyzji.
Można spróbować rozważyć ten problem od innej strony. Czy nasze społeczeństwo jest na tyle dojrzałe, jego instytucje na tyle silne, ludzie na tyle świadomi, by w sytuacji kryzysu bronić wolności jednostki i jej prawa do samodecydowania i współtworzenia społeczeństwa, jak to czynią społeczeństwa otwarte? Czy reakcją Polaków na wydarzenia takie jak wojna, hiperinflacja, epidemie, zmiany klimatyczne i związane z nimi nieuchronne napięcia społeczne będzie obrona idei społeczeństwa otwartego, czy też ucieczka od wolności jako głównej winowajczyni, zwrócenie się ku silnej władzy i eliminacja odmienności? Nie jestem w stanie odpowiedzieć, która z tych opcji by wygrała, gdyby do kryzysu doszło dzisiaj. Jednakże nasilenie takich trendów jak nacjonalizm i jego skrajności, rasizm, poczucie izolacji, brak integracji społecznej, rozwój wszelkiego rodzaju „fobii”, od homofobii poczynając, a na rusofobii i germanofobii kończąc, wzrost lekceważenia dla prawa i instytucji państwa mających chronić obywateli również przed nim samym oraz ukierunkowanie edukacji na myślenie wojenno-historyczno-narodowe, upadek dziennikarstwa sprawiają, że ryzyko złego wyboru stale rośnie.
Zdaję sobie sprawę, że mogę spotkać się z zarzutem, że po pierwsze, uprawiam tzw. historycyzm. Od razu ten argument odeprę: dostrzeganie istniejących analogii i stawianie pytań nie jest tym samym co przekonanie o dziejowej konieczności. Mogę zostać posądzony o daleko posunięte czarnowidztwo. Z tym zarzutem trudniej mi będzie sobie poradzić. Rzeczywiście, jestem pesymistą. Uważam, że wartości liberalnej demokracji zostały zepchnięte do głębokiej defensywy i chwieją się po licznych ciosach zadawanych z różnych stron od co najmniej 17 lat, a więc od rozpoczęcia ograniczania swobód obywatelskich w USA po atakach na WTC. Świat, który znamy, odchodzi, a nacisk ze strony już nie tylko Rosji, ale przede wszystkim Chin, a w przyszłości i krajów afrykańskich jest nieunikniony ze względów gospodarczych i demograficznych. Również na wewnętrznym podwórku spodziewam się napięć związanych choćby ze spodziewanym załamaniem systemu ubezpieczeń społecznych, postępującą dezinformacją i wzrostem zadłużenia społeczeństwa, co czyni je bardziej wrażliwym na nieuchronne zawirowania na rynkach finansowych. Okazji do przetestowania naszej dojrzałości będzie wiele. Mamy jednak jeden atut, którego nie mieli obrońcy wolności sprzed wieku. My już wiemy, o co toczy się walka, oni mogli się tylko domyślać. Analiza dokonana przez Fromma niemal 80 lat temu jest w obecnych polskich realiach ciągle aktualna. Z kilku przyczyn. Po pierwsze, stopień dezintegracji naszego społeczeństwa i zagubienia jednostki jest wysoki, być może najwyższy w historii. Uważam, że znacznie wyższy niż u progu niepodległości. Po drugie, reakcja na pojawiające się problemy polegająca na stawianiu takich pytań jak „Po co nam państwo prawa?”, „Po co nam społeczeństwo obywatelskie?”, „Po co nam niezawisłe sądy?”, „Po co nam równość wobec prawa?”, „Po co mamy głosować?” wskazują, że wolność – po pierwsze – nie jest dla człowieka postawionego wobec określonych wyzwań wartością samą w sobie i intuicyjnie on od niej ucieka; po drugie, pozwala na jasne wskazanie granicy i odpowiedź na pytanie, kto jest w istocie po której stronie tego starego konfliktu. Widzimy jak na dłoni wyraźną granicę w naszym społeczeństwie. Jeśli podstawimy ją do Frommowskiego wzoru, będziemy w stanie się zorientować, które siły są obrońcami wolności, a które podświadomie z niej rezygnują.
Ucieczka od wolności sugeruje dalszy ciąg powyższej opowieści. Widzimy, że początkowo delikatne i subtelne podkopywanie instytucji demokratycznych służy nie tyle doraźnemu rozwiązaniu problemów ważnych i nieraz niedających się rozwiązać inaczej, co przez wykorzystanie głęboko ukrytych mechanizmów psychologicznych, z których nieraz nie zdajemy sobie sprawy, usadawia nas wprost na drodze do totalitaryzmu. Z drugiej strony, pozostając w intelektualnym marazmie, moralnym upadku kreującym zysk, konsumpcję, żenującą rozrywkę i popularność jako główne cnoty ludzkie, podążamy w drugą skrajność. Jest to droga dłuższa, subtelniejsza, łagodniejsza w swej formie, ale ostatecznie prowadząca do tego samego upadku człowieczeństwa. Człowiekiem przestaje być w takim samym stopniu i w takim samym stopniu traci wolność ogolony fanatyk w mundurze pozdrawiający wodza co zidiociały konsument treści materialnych, rozrywkowych, erotycznych i politycznych. Jeden i drugi są hodowani, by służyć temu samemu demonowi, który założył jedynie inne maski i przybrał inną formę, pożre ich i wydali.
Na początku lat 20. XX wieku również niewielu zdawało sobie sprawę, co oznacza reakcja na problemy demokracji i powojenny kryzys. Jako jeden z niewielu przeczuwał to Winston Churchill, który z różnych przyczyn zejść musiał jednak na kilkanaście lat na boczny tor brytyjskiej polityki, a został ponownie „odkryty”, gdy było już za późno. Dzisiejsza sytuacja przypomina tamtą. Głowę podnoszą demony, które wydawały się rozbite już po wielokroć, które zepchnięte na margines, skompromitowane, zdziesiątkowane nie miały prawa już nigdy wejść na główną scenę dziejów. A jednak przekonaliśmy się już wiele razy, że zwycięstwo wolności nigdy nie jest ostateczne. Że jest ona zawsze darem, ale i obowiązkiem, że wymaga dojrzałości i pielęgnowania i, co tu dużo mówić, że człowiek w swych najgłębiej zakorzenionych instynktach często się jej obawia, gdyż na tym poziomie rozwój instytucji społecznych wyprzedził znacznie jego pierwotne instynkty. Wiemy dzisiaj, czym może się skończyć pozbawienie jednostki jej elementarnych praw. Jednostka zapomni o nich, chętnie odda się wodzowi, partii, idei, religii – jednym słowem systemowi, który zdejmuje z niej brzemię indywidualizmu, myślenia i odpowiedzialności.
Czy zatem jesteśmy w sytuacji bez wyjścia? Po pierwsze, nasza reakcja na powyższe zagrożenia może równie dobrze przybrać postać typowego dla świata zachodniego konformizmu, który również prowadzi do zatraty własnego ja.
Przeciętny Kowalski, którego opisałem, stoi w rozkroku między ucieczką od wolności w stronę autorytaryzmu a wyrzeczeniem się „ja” w imię konsumpcyjnego i całkowicie bezrefleksyjnego życia. Znajduje się między Scyllą totalitaryzmu a Harybdą utożsamianą przez tzw. leminga.
Chciałbym zwrócić uwagę, że wbrew pozorom „faszyzujących” Kowalskich nie jest obecnie wcale więcej niż tych biernie „konsumujących”. Czy Kowalski jest jednak skazany na wybór między dwoma skrajnościami prowadzącymi do utraty wolności, którą niedawno wywalczył? O tym, być może, kiedy indziej.
Zdjęcie tytułowe: Müller-May / Rainer Funk /