In many cases rent control appears to be the most
efficient technique presently known to destroy a city
—except for bombing.
Gunnar Myrdal
Ceny rosną. Ludzie się denerwują. Politycy rządzący chcą gniewu ludu uniknąć (szczególnie, że w tym przypadku przynajmniej częściowo na niego zasłużyli). Rozwiązania są dwa: długotrwałe i bolesne oraz szybkie i przyjemne. Wiadomo, które wybiorą politycy. Problem polega tylko na tym, że rozwiązanie szybkie jest gorsze niż sama choroba. Tymczasem jak pokazują sondaże Polacy są coraz bardziej skłonni by je stosować.
Rosnące ceny są sygnałem. Może to być sygnał, że jest duże zapotrzebowanie na dany towar i można zarobić. Może to być sygnał, że wzrosły koszty produkcji. Ale to sygnał politycznie bolesny więc istnieje pokusa by go zablokować ustalając ceny urzędowe. Czy to sensowne? To zależy. Z cenami urzędowymi jest trochę jak z silnym środkiem przeciwbólowym. Jeśli właśnie wyrwaliśmy zęba to może mieć sens. Jeśli maskujemy nim zapalenie płuc raczej dobrze nie skończymy.
Zatem jeśli przyczyny inflacji są tymczasowe to takie zamrożenie może zadziałać. Oczywiście spowoduje zamieszanie i chwilowe kolejki, spekulacje itd., ale per saldo może okazać się właściwym ruchem. To dlatego, że w dynamice inflacji ważne są oczekiwania. Jeśli ludzie oczekują, że ceny będą rosły – to one będą rosły i trudno je zahamować. Jeśli nie dopuścimy do tego by takie oczekiwania się pojawiły – inflacji może nie być lub skończy się krótkim epizodem.
Czy zatem ceny urzędowe – na wzór węgierski to rozwiązanie dla nas? Absolutnie nie i to z całego szeregu powodów. Po pierwsze u nas oczekiwania inflacyjne są już bardzo wysokie. To „zasługa” polityki RPP, która utrzymywała bardzo niskie stopy procentowe i zapowiadała ich utrzymywanie na przyzerowym poziomie – nawet kiedy inflacja była już znacząco powyżej celu inflacyjnego. Po wielu miesiącach podniesionej inflacji wszyscy już wiedzą, że ceny rosną i spodziewają się, że rosnąć będą. Po drugie zaś inflacja w Polsce nie ma przyczyn przejściowych (choć to było uzasadnieniem błędnej polityki RPP). Oczywiście istnieją takie komponenty związane z zakłóceniami w globalnym łańcuchu dostaw, ale i one powoli przestają być traktowane jako przejściowe. Co więcej te elementy mają wpływ na wszystkie kraje, a to my jesteśmy jednym z inflacyjnych „prymusów”. Coś u nas dzieje się inaczej.
A co to takiego nie trudno zgadnąć. Rząd konsekwentnie wprowadza politykę redystrybucji za pomocą transferów: począwszy od 500+, 13., 14. Emerytura, większa waloryzacja emerytur, kapitał opiekuńczy – można wymieniać dalej. To wszystko pieniądze trafiające do uboższych warstw społecznych – które mają tendencję do wydawania tych pieniędzy. Dodając do tego solidny wzrost wynagrodzeń mamy olbrzymi popyt, którego nie ma czym zaspokoić – stąd wzrost cen.
Politykę rządu w tym zakresie można określić jako dolewanie oliwy do ognia i jednoczesne wydłużanie pożaru licząc, że będzie się słabiej paliło. Tarcze antyinflacyjne to głównie obniżanie podatków od konsumpcji. Obniżanie cen podbije popyt – co spowoduje, że ceny jeszcze wzrosną. Może ceny dla konsumenta zatrzymają się na poziomie poniżej tych przed obniżką – ale netto będą wyższe. To uderzy w firmy – które zasadniczo płacą netto (to widać już dziś w kwestii np. cen paliw, które Kowalskiemu wydają się niższe, dla firm pozostają wysokie i rosną) no i w samych konsumentów, kiedy podatki wrócą. To spowoduje kolejny skok inflacji. Innymi słowy to co robi rząd to rozmienienie inflacji bardzo wysokiej teraz na długi okres wysokiej inflacji – powracającej z wygaśnięciem każdej kolejnej tarczy. To działanie politycznie zrozumiałe, ale ekonomicznie kontrproduktywne. Po pierwsze efekt kumulatywny takiego rozłożenia będzie większy. Po drugie długi czas wysokiej inflacji przyzwyczai do niej ludzi i zbuduje jeszcze wyższe oczekiwania inflacyjne, które jak pisałem wcześniej mają bardzo negatywny wpływ na normalizację sytuacji.
Jak wiemy RPP rozpoczęła cykl podwyżek stóp procentowych mający walczyć z inflacją. To ruch właściwy – choć mocno spóźniony. Co więcej trudno tu będzie o spektakularne efekty. W normalnych warunkach stopy procentowe znajdują się na poziomie nieco wyższym niż inflacja, jeżeli zaś inflację mamy dusić – na poziomie znacząco wyższym. Tymczasem prawie od początku kadencji prezesa Glapińskiego stopy kształtowały się poniżej inflacji, co obok rządowego rozdawnictwa jest drugą z praprzyczyn obecnej sytuacji. Startując z tak niskiego poziomu musielibyśmy szybko podnieść stopy do ponad 10% (a nawet więcej biorąc pod uwagę proinflacyjne działania rządu), kiedy po serii podwyżek dziś nie osiągnęła nawet 4%. Gwałtowny skok do poziomu mogącego dać skutek dławiący inflację jednocześnie byłby szokiem dla gospodarki ze skutkami nawet na poziomie recesji. A nawet na tym poziomie stóp słychać o konieczności chronienia kredytobiorców, którzy zadłużyli się w warunkach ultraniskich stóp procentowych. Znowu słychać o kolejnych tarczach czy zamrożeniu WIBOR – co byłoby absurdem, bo odebrałoby NBP narzędzia do walki z inflacją.
Zatem czeka nas inflacja wysoka i rozciągnięta w czasie – więc może zamrożenie cen to jednak dobry pomysł? No niestety nie. Podręczniki ekonomii mówią, że cena maksymalna spowoduje niedobory, bo producenci będą produkować mniej (niższa podaż przy niższej cenie). Rzeczywistość jest jednak jeszcze gorsza. Nasza gospodarka jest w pełni otwarta i jeśli ceny w Polsce będą znacząco niższe niż powiedzmy w UE zasadniczo całość produkcji zostanie wyssana za granicę. Lepiej będzie się opłacało sprzedać po cenach nawet niewiele wyższych niż regulowane w innych krajach UE. Oczywiście będą asortymenty, których to będzie dotyczyć w mniejszym stopniu: trudne w transporcie, łatwopsujące itp., ale to wyjątki. Tak czy siak skala niedoborów będzie znacznie większa niż przewidują klasyczne modele ekonomiczne dla zamkniętej gospodarki. Nie da się być odizolowaną wyspą na wspólnym rynku, co już obserwują Węgrzy zmagający się z niedoborami po wprowadzeniu cen urzędowych na tylko kilka towarów. Zwykle następnym krokiem władz w takiej sytuacji jest zakaz eksportu – ale tego w UE nie za bardzo da się zrobić.
Będziemy mieli zatem równoległy rynek w cenach urzędowych i rynkowych – sytuacja znana choćby z Wenezueli czy Kuby. Do tego pierwszego będą dopłaty z budżetu (żeby cokolwiek się pojawiło na półkach), reglamentacje, afery korupcyjne oraz Narodowy Holding Spożywczy. Drugi niby nielegalny będzie uzupełniał braki – tym razem skuteczniej niż za czasów PRL, bo przez otwarte granice. To nie jest chyba pożądany przez kogokolwiek scenariusz – także dla polityków, bo kulminacja absurdów odbędzie się przed wyborami. Pytanie czy znajdzie się ktoś mający dość odwagi by powiedzieć, że zbijanie inflacji musi boleć i lepiej by zabolało mocno, ale krótko niż mniej, ale bez końca. Na początku lat 90tych mieliśmy takie podejście i dało ono bardzo dobry efekt. No ale po dzień dzisiejszy autor bolesnej kuracji jest odsądzany od czci i wiary, mimo, że to nie on zgotował Polsce ten los, a jedynie pomógł go zmienić. Pomni tego faktu politycy zapewne będą woleli zatem dokonać decyzji złej, ale popularnej.
Autor zdjęcia: Mathieu Stern
Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl