Polska historia, być może nawet już od okresu „potopu szwedzkiego”, a w każdym razie na pewno od początku epoki zaborów, potoczyła się tak, że Polacy mają oczywisty tytuł do podkreślania swojego statusu skrzywdzonej ofiary gry politycznych potęg europejskich na przestrzeni stuleci.
Relacje polsko-żydowskie nigdy nie były łatwe. Ale, w zasadzie, do 1945 roku chyba żaden europejski naród nie miał szczególnie łatwych relacji ze społecznością żydowską, żyjącą na terytorium jego państwa. Antysemityzm był na starym kontynencie zjawiskiem raczej „normalnym”, pospolitym, szeroko rozpowszechnionym nie tylko w tzw. warstwie ludowej, ale także – w wielu przypadkach – pośród intelektualnych elit. Zbrodnia Holokaustu została zaplanowana, skoordynowana i w znacznej mierze przeprowadzona przez ogarnięte narodowym socjalizmem Niemcy, acz przy nierzadko ochoczym współudziale przedstawicieli innych narodów europejskich. Jej wyjątkowe w dziejach ludzkości wymiar i natura spowodowały daleko idące przewartościowania postaw Europejczyków wobec antysemityzmu. Niechęć wobec Żydów została zepchnięta ze społecznego mainstreamu na ekstremistyczne krawędzi politycznego systemu. Kluczowe znaczenie dla tego procesu (nadal oczywiście niedokończonego) miało uznanie bezmiaru krzywdy, jaka spotkała naród żydowski z rąk niemieckich „władców Europy”, a przede wszystkim chorej ideologii, która przed rokiem 1939 zapuszczała korzenie w większości państw europejskich. Antysemityzm napotkał na psychologiczną barierę w postaci wewnętrznego wstrętu, jaki człowiek odczuwa wobec samego siebie, gdy do głowy przychodzi mu myśl, aby dalej krzywdzić lub źle traktować ofiarę. Jest jednak pytanie, czy ta bariera może zadziałać równie silnie we wspólnocie narodowej, która przed doświadczeniem Holokaustu uznawała samą siebie, wręcz bezsprzecznie, za najbardziej skrzywdzoną w dziejach?
Ja, ofiara
Nikt nie chce osobiście stać się ofiarą zła czy zbrodni. Niewielu jest też takich socjopatów, którzy w imię spodziewanych politycznych korzyści byliby skłonni cieszyć się, że krzywda spotkała ich bliskich, przyjaciół, sąsiadów czy rodaków. Czym innym jednak jest sytuacja, gdy określone dramatyczne zdarzenia i tak są już faktami historycznymi i nie mamy możliwości ich „odczynić”. Wówczas można z satysfakcją stwierdzić, iż było się (w znaczeniu nasi przodkowie i rodacy z wcześniejszych pokoleń byli) ofiarą zła uczynionego przez innych. Gdy w dodatku było się ofiarą niewinną, sprawcy byli o wiele potężniejsi i pastwili się nad słabszym w imię niskich celów (politycznych, strategicznych, finansowych, „plemiennych”), zaś ogrom i powtarzalność krzywdy była przytłaczająca, to jest to gotowy materiał na narodową mitologię martyrologiczną. Polska historia, być może nawet już od okresu „potopu szwedzkiego”, a w każdym razie na pewno od początku epoki zaborów, potoczyła się tak, że Polacy mają oczywisty tytuł do podkreślania swojego statusu skrzywdzonej ofiary gry politycznych potęg europejskich na przestrzeni stuleci.
Wszyscy wiemy to instynktownie, ponieważ wpoiła nam to szkoła. Zarówno ta PRLowska (nacisk na Krzyżaków, XIX wiek i Hitlera), jak i już ta w III RP (uzupełnienie o Katyń i inne zbrodnie komunistów). Lekcje historii, szkolne apele, przytłaczające swoją atmosferą sprzężenie dnia końca wakacji i początku roku szkolnego z rocznicą wybuchu II wojny światowej, gdy wspomnienie beztroskich chwil nad jeziorem było brutalnie przesłaniane przez informację, że nasi rówieśnicy 40, 50, 60 lat temu – zamiast móc się uczyć – musieli szykować się na śmierć. W końcu „kanon lektur”, tak bezlitośnie dziewiętnastowiecznocentryczny, ewentualnie okraszony wierszem o II wojnie. Ten model wychowania zawsze balansował na granicy wytrzymałości młodego pokolenia, które w okolicach VII-VIII klasy podstawówki oraz III klasy liceum bywało skłonne, aby „rzygać powstaniami”. Ale jednak skutecznie jej nie przekraczał, bo gdy przychodziła ulga w postaci zdanej matury, młodzież cieszyła się z możliwości zostawienia tego wszystkiego za sobą i zajęcia się swoimi osobistymi zainteresowaniami, ale w tyle głowy na całe życie zachowała przesłanie, że jest cząstką narodu skrzywdzonego. I że jej samej coś się z tego tytułu od świata należy. Nadal. W roku 2020 tak samo, jak i w 2000, o 1980, a tym bardziej o 1960 nawet nie wspominając.
Jest bowiem tak, że gdy nie trzeba samemu, teraz, w tej chwili cierpieć krzywdy, to bycie ofiarą jest „fajne”. Szczególnie jeśli minęło sporo czasu i tej myśli nie trzeba już konfrontować z perspektywą świadka czasu. Taki świadek na sto procent wolałby przeżyć całe swoje życie w świecie bez wojny, w którym Polaków nikt nie skrzywdził, w którym wiedli oni masowo przyziemny żywot kupca. Jakże inna jest jednak perspektywa tych z „przywilejem późnego urodzenia”! Oddać całą narodową mitologię za „gnuśne” i nudne dzieje ekonomicznej prosperity? Jak to by wyglądało na „koszulce patriotycznej”?
My, ofiara
Z byciem uznaną przez świat zewnętrzny ofiarą wiąże się swoista moralna „przyjemność”. Gdy odrzucić całą liberalną retorykę indywidualistyczną, która rozpowiada, że tak winy, jak i zasługi mają wymiar wyłącznie jednostkowy, to przynależność do wiecznie krzywdzonego narodu jest korzystna. To źródło moralnej wyższości w najczystszej postaci. Byłem niewinny, ale zostałem skrzywdzony. Nie miałem szans się bronić, bo użyto przeważającej siły. Nie dano mi szansy, musiałem polec. Teraz mogę, ale nie muszę wybaczyć. Jeśli wybaczę, to niekoniecznie znaczy, że krzywdziciel nie powinien mnie nadal przepraszać i łaknąć powtarzania przeze mnie aktu łaski przebaczenia. Dawne krzywdy na zawsze pozostaną istotnym czynnikiem w naszych relacjach. Nie wolno innym zbyt zdecydowanie forsować wobec mojej niezgody swoich interesów, bo przecież muszą okazywać skruchę. Przeszłość na zawsze daje mi tytuł do rekompensat, do traktowania ekstraordynaryjnego, do zaciągnięcia hamulca, gdybym przegrywał zbyt dotkliwe jakieś negocjacje, do preferencji moich interesów nad interesy jakichś innych, o wiele mniej krzywdzonych w przeszłości narodów, do entuzjazmu, gdy jest okazja wejść ze mną w sojusz. Zabrać mi węgiel kamienny, to jak zdławić jeszcze jedno powstanie. Nakazać mi stosować normy państwa prawa, to jak powtórzyć Blitzkrieg. Utrudnić konkurowanie moim firmom przewozowym, to jak znów ścigać żołnierzy wyklętych po lesie. Skłaniać do udziału we wspólnej polityce obronnej UE, to jak znów zdradzić Legiony Polskie we Włoszech. Skrytykować w czasie debaty w Parlamencie Europejskim, to w zasadzie Jałta.
Polacy to Chrystus Narodów, który „cierpiał za milijony”. Z polskiej perspektywy ten status najbardziej pokrzywdzonej spośród wszystkich ofiar wydawał się oczywisty i niezagrożony do wybuchu II wojny światowej. Polacy ponieśli w jej skutek co prawda znów kolosalne straty w każdym wymiarze, od tego najboleśniejszego w postaci wymordowania milionów polskich obywateli począwszy, po zniszczenia infrastruktury i zadanie krajowi wielkiego ciosu w sensie ekonomicznym. Ale jednak uznanie przez cały świat absolutnie wyjątkowego charakteru zbrodni Holokaustu, wymierzonego w Żydów, a nie w Polaków, pozbawiło Polskę możliwości podtrzymania wizerunku wspólnoty najbardziej skrzywdzonej w dziejach Europy. Dopóki blizny były bardzo świeże, bliscy konkretnych ofiar żyli, zniszczenia wyzierały na każdym kroku, a niesprawiedliwość dziejowa w postaci znalezienia się po niewłaściwej stronie „żelaznej kurtyny” biła po oczach, krzywda była tak wielka i oczywista, że „konkurowanie” o nimb najbardziej skrzywdzonych było nieistotne i w zasadzie niedostrzegalne. Czas wojny, okupacji hitlerowskiej oraz sowieckiego zniewolenia były kolejnymi aktami agresji, pozostającymi w logice pruskiej germanizacji i carskiego panslawizmu. Im więcej jednak mijało lat, kraj się odbudowywał, zrzucał własnym ruchem społecznym jarzmo komunistyczne, kształtował młodą demokrację, bogacił się, wstępował do zjednoczonej Europy, unowocześniał – słowem, pisał swoją historię sukcesu, a w tym samym czasie mijały pokolenia i krzywdy II wojny stopniowo przenosiły się ze sfery realnych doświadczeń obrabowanych z młodości ludzi do sfery pamięci symbolicznej, tym bardziej umacniała się pokusa, aby postawić pytanie o to, „kto w całym bilansie został najbardziej skrzywdzony”.
Wy, ofiary?
Trudno jednak było wystąpić w międzynarodowej debacie otwarcie z tezą, że Polacy zostali w toku historii skrzywdzeni bardziej, czy choćby nie mniej niż Żydzi. Taka próba ryzykowała natychmiastową dyskredytacją i utratą dostępu do poważnych forów prowadzenia dialogu. Co gorsza, w realiach powstałej po doświadczeniu zbrodni Holokaustu poprawności była podatna na natychmiastowe spotkanie się z zarzutem antysemityzmu. Być może wręcz podświadomie ukształtowała się więc strategia skupienia się na celu minimum, czyli celu uznania za drugą najbardziej pokrzywdzoną ofiarę historii Europy i stopniowego redukowania dystansu do „lidera”. Przywoływano fakty historyczne, zgodnie z którymi Polacy byli w planie nazistowskim także skazani na eksterminację, tylko w późniejszym okresie. Wskazywano, że programem zagłady została objęta elita intelektualna Polaków, a gdyby reżim nazistowski nie upadł tak szybko, los Polaków polegałby na tym samym co los Żydów, ewentualnie może część z nas przetrwałaby jako parobki lub przymusowo przesiedleni w głąb Azji, w miarę jak Polskę zastępowałby Lebensraum. Jednak już na pierwszy rzut oka to zniuansowanie i odłożenie na potem „ostatecznego rozwiązania” kwestii polskiej przegrywało w wyobraźni świata z czarno-białą klarownością bestialstwa i przemysłowym tempem „ostatecznego rozwiązywania” kwestii żydowskiej przez nazistowskie Niemcy. Taka reakcja była też zresztą wygodna dla anglosaskich czy francuskich odbiorców, którzy postępowanie Niemców z Żydami mogli uznać za coś o wiele gorszego niż ich wszelkie wcześniejsze występki, podczas gdy plany nazistów wobec Polaków mogły nader czytelnie przypominać im ich własne praktyki względem „rasowo gorszych” niewolników lub mieszkańców kolonii.
Pojawiały się też inne próby redukowania rozpiętości pomiędzy bilansami krzywd. Podkreślano, że ok. 3 mln spośród zabitych w Holokauście Żydów stanowili obywatele II RP, a więc byli to równocześnie Polacy. Ryzykowne uogólnienie w świetle realiów II RP, ale formalnie fakt. Wskazywano także, że współczesny świat „docenił” krzywdę Żydów (czyżby nie wręcz nadmiernie?), podczas gdy krzywdy Polaków nie są dostrzegane w całej ich rozciągłości i nie spotykają się z dostateczną uwagą oraz współczuciem. W ten sposób współczesny świat, przez zaniedbanie, zwiększa ból i krzywdę Polaków, podczas gdy wielkie zadośćuczynienie wobec Żydów powinno ich ból nieco zmniejszać. Formułowano także myśl, iż fakt lokalizacji większości obozów zagłady na terenie okupowanej przez III Rzeszę Polski, uczynił nasz naród świadkiem tego bestialstwa, co było i jest traumą, zwiększającą nasze krzywdy, także dlatego że po dzień dzisiejszy stawia nas w świetle podejrzeń o współsprawstwo, zwalniając z nich Francuzów czy Belgów, ponoszących tutaj klarownie większe winy. Oczywiście w tym kontekście nie można zapomnieć o „żydokomunie”, czyli wyjątkowo perfidnych próbach pomniejszenia krzywd pomordowanych w Holokauście Żydów przez przywołanie win innych Żydów, którzy dopuścili się zbrodni w służbie innej totalitarnej ideologii. Lecz nie można się temu chyba dziwić. Gdy chodzi o bilans krzywd, każda zbrodnia Żyda-komunisty na Polaku-antykomuniście musi być odnotowana, jako (wręcz nawet arytmetycznie) najsilniejszy argument.
Mniejsze większe ofiary
Wydaje się, że w ostatnich latach pragnienie zmniejszenia dystansu do Żydów w bilansie krzywd wchodzi w nową, dynamiczną fazę, w której być może nie cofniemy się przed stwierdzeniem, że to jednak my jesteśmy ofiarą numer 1. Nie tylko już przedstawiciele skrajnie prawicowych środowisk, ale także premier polskiego rządu sięga po pojęcie „antypolonizmu”. Nie „polonofobii”, która jest językowo zbyt pospolita i mogłaby zostać zaszeregowana po prostu na równi obok „anglofobii”, „frankofobii”, „rusofobii”, czy „germanofobii” (albo, nie daj Boże, „homofobii”). „Antypolonizm” ma się kojarzyć z „antysemityzmem” i sugerować, że mamy do czynienia z dość porównywalnymi zjawiskami nienawiści do dwóch stale krzywdzonych przez sąsiadów i świat narodów. Ma też być mocną odpowiedzią na wszelkie potwarze głoszące, że antysemityzm jest od pokoleń naturalną wręcz postawą Polaków. Dlatego tak wiele publikacji zajmuje się antypolonizmem konkretnie w Izraelu, choć przecież na co dzień nasza prawica wojuje raczej z Rosją i państwami Unii Europejskiej, na czele z Niemcami.
Żydzi w nas antysemityzmem, my w nich antypolonizmem. W perspektywie co najwyżej średniej liczymy tutaj na symetrię. Dzięki konstruktowi antypolonizmu umacniamy i ukazujemy genezę wszystkich naszych krzywd doznanych od 300 lat. Tak jak antysemityzm, antypolonizm istniał od dawna. Nasza heroiczna postawa, nonkonformizm, niezależność myślenia i moralność postawy wzbudziły dawno temu nienawiść wobec Polski i Polaków, która owocowała napaściami, mordowaniem, grabieniem, zaborem i okupacją. Próbowano nas zlikwidować kulturowo: germanizacja i rusyfikacja były swoistymi prawie-Holokaustami, realizowanymi innymi metodami. Aby z przekazem o nienawiści świata wobec Polaków dotrzeć wszędzie, antypolonizm prof. Andrzej Zybertowicz nazywa wręcz formą rasizmu, gdyż „bazuje na rasistowskich stereotypach”. Jest więc uniwersalną i ultymatywną formą nienawiści, skierowaną całościowo wobec polskiej kultury, państwa i istnienia. Jest przekonaniem o niższej wartości polskości. Czyż nie stąd biorą się wszystkie obecne ataki na Polskę i jej rząd? Czy przekonanie, że nie spełniamy europejskich standardów państwa prawa i wolności obywatelskich nie wypływa po prostu z rasizmu? Przecież skoro tak, to my nie możemy ustąpić, a oni powinni się wstydzić i milczeć.
Ostatnim etapem wyścigu o pozycję ofiary numer 1 jest pojęcie „Holokaustu Polaków” i idea powołania muzeum takiego holokaustu. To oznaczałoby już po prostu zakwestionowanie wyjątkowego charakteru nazistowskiej zbrodni na Żydach.
Antysemityzm w państwach Europy miał w dziejach wiele różnorakich źródeł. Żydów nienawidzono lub im nie ufano ze względu na wygląd fizyczny, ubiór, zwyczaje. Niechęć budziło ich izolowanie się od reszty społeczeństwa, mała otwartość budziła niepokój. Byli przydatnym „kozłem ofiarnym”, zawsze obcy, ale pod ręką, za miedzą. Zawiść budziły ich sukcesy finansowe. Do wielkich wybuchów złych emocji dochodziło na tle religijnym, co podsycali kapłani różnych kościołów chrześcijańskich. Oliwy do ognia dolewały teorie spiskowe, o rzekomych żydowskich zbrodniach, o politycznej kontroli rozciąganej przez nich podobno nad światem, o ich umocowaniu w świecie finansjery, nieformalnych strukturach. W zasadzie wszystkie te źródła nienawiści biją do dziś. Nie ma jednak żadnego powodu, aby domniemywać, że źródła te biją w Polsce mocniej niż w dowolnym innym kraju naszego regionu świata.
Jednak jeśli w polskich umysłach na trwałe osadzi się potrzeba wykazania światu i samym Żydom, że to nas najbardziej w historii skrzywdzono, a następnie w próbach forsowania tej wersji historii poniesiemy klęskę (która jest raczej przesądzona na starcie), to pojawi się tutaj ekskluzywnie polskie źródło frustracji, która może owocować nową formułą antysemityzmu. Wyjątkowo niezdrowego, uporczywego, opartego o nieuleczalne poczucie krzywdy, bezsilny gniew i wręcz o „zazdrość o Holokaust”.
