___
Wojna sama w sobie nie da się w żadnym sensie określić,
zdefiniować, ocenić: potępić bądź uświęcić. Moralność i rozum
nie dają się do niej zastosować (…) Dopiero gdy skonfrontujemy nasze
pojęcia i nasze wartości z czymś, co od nich radykalnie różne,
dowiemy się, ile są warte.
Krzysztof Michalski, Płomień wieczności
Raz za razem wraca do mnie ta myśl, że „zbyt wieleśmy widzieli zbrodni”, że pewna „stałość i regularność” występowania w historii oraz „powszechność i wszechobecność” wojny w skali światowej staje się świadectwem „normalności”, z która trudno polemizować, a na którą nie wolno nam się zgodzić. Że „dzieje się już”. Że owa – co podkreślał św. Augustyn – „chęć wyrządzania krzywdy, mściwość i okrucieństwo, duch nieprzejednany i bezwzględność buntownika, nadto żądza panowania – oto, co zasługuje w wojnie potępienie”. Że niby wiemy, układamy, mamy cały arsenał dyplomatycznych, ekonomicznych czy w końcu prawnych narzędzi, a wojna… wciąż dzieje się. I – jakich byśmy nie zaklinali demonów, po jakie byśmy nie sięgali środki – jej końca nie widać. Bo „wojna – jak powiada Hillman – zawiera również w ogólnym znaczeniu słowo pokój: pokój jako zwycięstwo. Owa fuzja pokoju z militarnym zwycięstwem ujawnia się w pełni w modlitwach za pokój, w których, po cichu i między wierszami, prosi się o zwycięstwo w wojnie”. I choć, jak chcieli klasycy, pokój jest celem wojny, to droga do niego bardzo daleka.
Ta wojna nie skończy się jutro… Ani za tydzień… Ani… Dziś każde „się skończy” wydaje się raczej wróżeniem z fusów niż snuciem realistycznego scenariusza, w którym precyzyjnie uda się wskazać wyliczenie z gatunku „winien – ma”, choć do tego, kto jest winien, nie mamy najmniejszych wątpliwości. Chcielibyśmy powiedzieć, że „to już”, że „jeszcze chwila”, że… Jednak sama wojna nikomu niczego nie ułatwia. Nie taka zresztą jej rola. Wojna nie prostuje ścieżek, a tylko raz za razem gmatwa kolejne scenariusze. Wojna nie daje gotowych rozwiązań, a tylko miesza w międzynarodowym kotle, stawiając nas wobec pytań o wartości, sojusze, aktywa, dostawy, wielkie i małe polityki, ludzką codzienność, ludzki strach. O życie jakim jest.
Bo nawet, gdy pewnego dnia umilkną działa, gdy przygotujemy katalog rozwiązań, napiszemy scenariusze, ruszymy drogą ku powojennej sprawiedliwości, to wojna nie skończy się ot tak. Nie zdecydujemy o tym przy dyplomatycznym stole, ani przez odpowiednio złożone podpisy, ostatnią kropkę postawioną we właściwym dla niej miejscu. Dziś jest, a jutro już nie – nawet jeśli z czysto formalnego punktu widzenia możemy marzyć o takiej opcji. Pewne jest, że nie powiemy już „na Zachodzie bez zmian”, bo tych ostatnich obserwujemy bez liku.
Jeśli w ogóle jest tu jakieś „łatwiej”, to określanie międzynarodowej pomocy, solidarności, wyliczanie kolejnych kroków czynionych przez każdą ze stron. Możemy… liczyć. Liczyć dni wojny, liczyć zniszczone miasta, liczyć ofiary, rannych, zabitych, zaginionych, groby. Możemy rysować perspektywy obudowy infrastrukturalnej, … czy w końcu rehabilitacji więzi społecznych czy kulturowych. I… tylko tyle możemy. Bo ta wojna potrwa. Zarówno na froncie, jak i na papierze. Dla stworzenia „lepszego stanu pokoju” nie wystarczy prosta formułka, że stan ów musi być bezpieczniejszy/stabilniejszy od uprzedniego, który był wszak bezpośrednim zapalnikiem wojny. Tej wojny, która jest czyjaś. Nie jest sierotą. Ma ojca, matkę, całą knującą „rodzinę”. I to ową „familię” mamy stawiać przed koniecznością zakończenia wojny, dochodzenia odszkodowań, stosowania sankcji, wielopoziomowego ukarania tych, co „zadali cierpienie innym” czy w końcu owej rehabilitacji – nie tylko „w regionie”. To ich wojna.
Tyle, że pokój też zawsze jest czyjś. A jeśli – jak chciał Ernst Jünger – ma on być „dla wszystkich błogosławieństwem, wówczas musi on spoczywać na bardzo prostych i powszechnych fundamentach”. Zgodzimy się je budować/ich szukać. Inaczej nie damy rady. Inaczej scenariusze mogą być czarne. I, mimo że wojna… potrwa, mimo że potrzebują one naszego wyczulenia/zrozumienia/cierpliwości/uwagi/odwagi, to musimy się z nimi choć trochę pospieszyć. „Po każdej wojnie musi ktoś posprzątać” – pisała Wisława Szymborska. To też potrwa. A nawet jeśli raz za razem docierają do naszych uszu różne wyliczenia i statystyki, to faktycznych kosztów tego sprzątania nie umiemy dziś oszacować. Również planując taki post-war musimy konfrontować nasze pojęcia i wartości z tym, co od nich radykalnie różne. I może faktycznie okaże się, że są coś warte.
