W czerwcu 2012 r. po Warszawie rozeszła się wiadomość: popularna palma na rondzie de Gaulle’a została oskubana. Zamiast długich, majestatycznie zwisających liści w pniu plastikowego drzewa tkwią tylko nędzne kikuty. „Wandale? Znowu niszczą mienie publiczne? Pewnie to ci, którzy kilka miesięcy wcześniej oderwali głowę figurze Matki Boskiej stojącej przy rogu ulicy gen. Stanisława Maczka i alei Armii Krajowej” – zastanawiali się przechodnie.
Okazuje się jednak, że nie. Tym razem to nie wandale. Aktu oskubania palmy dokonała sama jej twórczyni – Joanna Rajkowska – która zrobiła to w geście protestu przeciwko urządzaniu Euro 2012 w Warszawie. Konkretnym powodem desperackiego aktu było ustawienie obok palmy wielkiej piłki reklamującej mistrzostwa, jednak artystka wydała też manifest, w którym zwracała uwagę na to, że „znacznie podniesiono opłaty za żywność”. Skrytykowała także władze miasta m.in. za podnoszenie opłat za żłobki, przedszkola i komunikację miejską oraz zapewniła, że jest szykanowana przez władze Warszawy i odsuwała od siebie podejrzenia o współpracę z nimi, nadmieniając, że za palmę nie dostała ani grosza, podpisała tylko umowę udzielającą miastu praw do wizerunku palmy, ale i ta umowa wygasła.
Nie był zadowolony z meczów piłki nożnej również znany aktor Jacek Poniedziałek. „Żeby was, aparatczycy, ta gała porządnie w łeb walnęła i żebyście się kiedyś opamiętali, co robicie” – napisał pod adresem władz Warszawy na swoim blogu. Dostało się osobiście również samej prezydent, o której aktor pisze per „HGW”: „To jest pani folwark, pani bank, pani grządka na działce, pani paprotki w doniczce? Czy pani rozumie pojęcie «publiczny»? Czy pani rozumie powinność władzy wobec kulturalnych, duchowych i intelektualnych potrzeb społeczeństwa?”. Chodziło o sposób zarządzania miastem, szczególnie o powołanie nowego dyrektora jednego z teatrów, co odbyło się nie po myśli Jacka Poniedziałka i grupy artystów, którzy zjednoczyli się w akcji „Teatr nie jest produktem”. Zarzucili oni „ogarniętym piłkoszałem” władzom stolicy myślenie tylko kategoriami ekonomicznymi: „Niech nam pani jeszcze zamknie inne teatry, galerie, kilka ulic dla budowy metra, rodziny UEFA, rozgrywek na i pod stadionami, stref kibica i Bóg wie czego jeszcze. Wywiozą panią tam, gdzie pani miejsce – DO BUFETU!”, groził Poniedziałek.
Do protestów przeciwko polityce władz miasta dołączyła również reżyserka Agnieszka Holland: „W ostatnim roku czy dwóch arogancja władz samorządowych w Warszawie osiągnęła monstrualne rozmiary”. Holland skrytykowała także niejasny status Warszawskich Spotkań Teatralnych oraz brak przejrzystej polityki wobec miejskich teatrów.
Działacze wkraczają do akcji
Na oskubanej palmie pojawił się banner z napisem „Bread not games”, który stanowił tło akcji protestacyjnej organizowanej przez Ruch 10 czerwca (nie mylić z Ruchem 10 kwietnia). Nazwa powstała w Poznaniu, gdyż właśnie 10 czerwca odbywał się pierwszy mecz Euro 2012 w stolicy Wielkopolski, a tymczasem „za kwotę, za którą w Poznaniu wybudowano stadion, można by przez 10 lat opłacać 6 tys. miejsc w żłobkach”. Według organizatorów akcji Justyny Samolińskiej z Młodych Socjalistów i Piotra Nowaka z Kolektywu Zaczyn akcja powstała jako „sprzeciw wobec warunków, w których żyjemy”, a jej główną ideą było „prawo do miasta”, czyli „żeby przestrzeń miejska służyła ludziom, a nie generowaniu zysków”. Chodziło o to, że zamiast mieszkań komunalnych buduje się strefy kibica. „Czerwcowcy” – jak ich nazwała Rajkowska – krytykowali też władze miast m.in. za wyprzedaż mieszkań komunalnych w celu uzyskania pieniędzy na organizację Euro 2012, które „mało komu przyniesie korzyść, a jeśli już to biznesmenom i UEFA”. W dodatku odbędzie się to kosztem mieszkańców, którzy te zyski finansują z własnej kieszeni w wyniku podwyżek cen biletów komunikacji miejskiej. „Jak ci ludzie mają skorzystać na Euro?” – pytał retorycznie Piotr Nowak.
Dwa tygodnie wcześniej Piotr Nowak wraz z organizacją Czerwony Kolektyw – Lewicowa Alternatywa zainicjował akcję „Okupuj Warszawę”, która odbywała się pod hasłem „Kapitalizm nie działa” i stanowiła gest solidarności ze squattersami, z artystami będącymi w konflikcie z władzami Warszawy oraz z akcją „Okupacja Rynku Głównego” w Krakowie, która to znowu zmierzała m.in. do „odzyskania miasta”, „uspołecznienia polityki mieszkaniowej miasta” i do ustanowienia darmowej komunikacji miejskiej. Demonstranci mieli też – o tym media nie poinformowały – ambicję zadania „ciosu dogorywającej polskiej demokracji” i wywiesili hasło „Nie poddajemy się terrorowi kapitalistycznego totalitaryzmu. Opór Trwa!”.
Bunt animowany
W dniu meczu Polska–Rosja działacze zgromadzeni pod palmą w Warszawie próbowali nakłaniać kibiców idących na mecz do zbojkotowania imprezy. Jednak posiadające potwornie drogie bilety wielotysięczne tłumy zamiast dać się przekonać, że Euro im nie służy, przeszły obok działaczy obojętnie, a w paru przypadkach aktywiści zostali nawet obrzuceni obelgami. W Poznaniu również mecz się odbył, a akcja przeszła niezauważona. Nie pomogła audycja w radiu Tok FM, w której organizatorzy tłumaczyli ludziom, że Euro 2012 jest wbrew ich interesom i że miasta oszukują swoich obywateli.
Akcja „Okupuj Warszawę” otrzymała ogromne wsparcie medialne. W stołecznym dodatku do „Gazety Wyborczej” codziennie publikowano relacje z przebiegu demonstracji, a na portalu gazeta.pl prowadzono live coverage z miasteczka namiotowego. Tylko że żadnego miasteczka nie było, nie rozbito ani jednego namiotu, a na ławkach przy Krakowskim Przedmieściu siedziała tylko kilku- lub kilkunastoosobowa grupka aktywistów, obok których przechadzały się tysiące spacerowiczów. Dużo większą popularnością cieszyły się organizowane w bezpośrednim sąsiedztwie targi designerskie, na których sprzedawano drogą biżuterię. Tam były tłumy.
Aktywiści próbowali reanimować akcję, ogłaszając okupację tylko w godzinach popołudniowych, kiedy ludzie wracali z pracy. Nawet to nie pomogło. Okazało się, że powracający do domów pracownicy nie chcieli protestować przeciwko brakowi pracy. Po paru dniach impreza obumarła.
Taki sam los spotkał krakowską akcję „Okupuj Rynek Główny”, która po kilku dniach bezowocnych starań i dramatycznych apeli w Internecie o przyłączanie się została rozwiązana przez władze miasta ze względu na brak wymaganej liczby minimum piętnastu uczestników. Tu przynajmniej organizatorom bardziej się poszczęściło, bo doszło do szarpaniny ze strażą miejską, dzięki czemu akcja mogła nabrać dramatyzmu i stała się okazją do odśpiewania „Międzynarodówki”.
Mimo ogromnych wysiłków i nagłośnienia medialnego akcje spełzły na niczym. Osamotnieni działacze stojący obok przechadzających się, zadowolonych z życia tłumów wyglądali jak parodia nowojorskich i madryckich oburzonych.
W sondażu przeprowadzonym wśród mieszkańców Warszawy aż 90 proc. odpowiedziało: „Jestem zadowolony, że Euro 2012 było w Warszawie, a miasto sprawdziło się jako gospodarz”. Tak wysoki wynik to ewenement, trudno przypomnieć sobie jakikolwiek inny sondaż z tak jednoznacznym wynikiem.
W ostatnich wyborach samorządowych we wszystkich trzech miastach, w których odbywały się demonstracje, dotychczasowi prezydenci zostali wybrani na kolejne kadencje.
Jak dobrze być buntownikiem
W Hiszpanii istnieje zwyczaj ironicznego nazywania Katalończyków „Los Polacos” – Polakami. Chodzi o to, że są wiecznie niezadowoleni i ciągle się buntują, co Hiszpanom kojarzy się właśnie z obywatelami Polski. Coś w tym jest. Faktycznie, w naszym kraju buntowanie się jest cechą dość powszechnie odczytywaną jako pozytywna. Wspomnieć o kimś, że jest bezkompromisowy lub że jest bezkompromisowym obrońcą czegoś, to komplement. Buntując się, zyskujemy poważanie, a niczego nie tracimy, w końcu do więzień już za to nie wsadzają. Jednocześnie istnieje przeświadczenie, że przynależność do establishmentu to świństwo i że sukces jest sprawą wstydliwą. Uczciwy człowiek sukcesów nie odnosi – tak każe narodowa tradycja.
Co zatem ma zrobić delikwent, na którego ów znienawidzony sukces spadnie znienacka niczym w najgorszym śnie? Otóż jeśli chce zachować szacunek otoczenia, to przynajmniej powinien udawać, że sukcesu nie odniósł i że jest wręcz odwrotnie, zamiast sukcesów spotykają go szykany.
Nagrody przyznanej przez Miasto Stołeczne Warszawa w lipcu 2012 r. Rajkowska nie odebrała i w specjalnym oświadczeniu stanowczo odcięła się od władz miasta. Dodatkowo udzieliła wywiadu, w którym zapewniła, że nie ma z nimi nic wspólnego, a sytuację społeczną w Polsce ocenia bardzo negatywnie, szczególnie w kontekście Euro 2012, na które zostały wydane miliardy złotych.
Narodowa tradycja nakazująca cierpiętnictwo i bunt przeciw władzy ma się zatem świetnie, mimo że nie ma już ani caratu, ani pruskiej pikielhauby, ani hitlerowskiego najeźdźcy, ani nawet komuny. Ciekawe, że tradycji tej przestrzegają – zapewne nieświadomie – również ci, którzy są dosłownie ostatni w kolejce do kultywowania polskich zwyczajów narodowych. Gdyby niektórych artystów nazwać patriotami, przyjęliby to jako najgorszą obelgę. Fakty są jednak nieubłagane – Rajkowska to krew z krwi i kość z kości tego narodu. Jak Emilia Plater i błogosławiona Karolina Kózka.
Chcemy być światowi
Od kilku lat słyszymy o kolejnych protestach zagranicą. W Nowym Jorku Occupy Wall Street, w Madrycie Indignados. Z przywoływanych przez „Krytykę Polityczną” artykułów i książek kalifornijskich myślicieli wynika, że na świecie dzieją się rzeczy przełomowe, że oto walka klas wybrała miasto jako scenę finałowej rozgrywki i nareszcie kapitalizm pada. A w naszych miastach spokojnie. Nietrudno tu o frustrujący wniosek, że znów jesteśmy w ogonie świata.
Ostatnie dwudziestolecie minęło Polsce na doganianiu krajów najbardziej rozwiniętych. A kiedy już zaczęliśmy się zbliżać do peletonu, to świat perfidnie wykonał woltę. Teraz w modzie jest eksponowanie swojej biedy i protesty przeciwko trudnej sytuacji, a nie pokazywanie osiągnięć. I znowu zostaliśmy prowincją, znowu na marginesie najważniejszych prądów. Z tymi nowoczesnymi stadionami, z autostradami i lśniącymi dworcami Polska stała się w oczach krajowych elit państwem prostackim, nowobogackim, nierozumiejącym problemów współczesnego świata.
Według tej logiki bezrobocie w Hiszpanii na poziomie 25 proc. powinno wywołać w Warszawie demonstracje oburzonych swoją sytuacją Polaków, co byłoby dowodem doścignięcia świata i obalenia – wreszcie, po tysiącu lat starań – przepaści cywilizacyjnej dzielącej Polskę od Zachodu. Czy społeczeństwo jest w stanie sprostać oczekiwaniom swoich elit rozczytanych w amerykańskich esejach naukowych?
Elity i lud
Polska wersja buntu sprowadziła się do performance’u działaczy i artystów.
Nie pomogło pomijanie przez przychylne media nazw organizacji animujących protesty i udawanie, że jest to akcja wywołana przez „Piotrka Nowaka – absolwenta, który nie może znaleźć pracy”. Nie pomogło też przemilczanie, że działacze śpiewali „Międzynarodówkę”, pomijanie wznoszonych tam haseł typu „totalitaryzm kapitalistyczny”, i udawanie, że akcja jest spontanicznym, oddolnym buntem przeciw polityce władz miasta, które za mało dopłacają do lokali komunalnych. Pozorowanie występowania potrzeb i ukrywanie sztuczności tych demonstracji nie mogło doprowadzić do prawdziwego buntu mas.
Skąd zatem ten falstart działaczy i rozminięcie się z nastrojami społecznymi? Być może jest tak, że kiedy usilnie czeka się na bunt, a on się nie pojawia, to w pewnym momencie samemu zakasuje się rękawy i ten bunt organizuje, aby następnie móc go opisywać.
Organizowane w Poznaniu, Warszawie i Krakowie akcje też były próbą „uświadomienia” społeczeństwu, że sytuacja jest zła. Doprawdy trudne to zadanie, kiedy mieszkańcy po prostu są zadowoleni z życia w swoich miastach, czują się z nich coraz bardziej dumni, zewsząd dobiegają informacje o sukcesie polskich samorządów, a i samo rozejrzenie się wokół swego miejsca zamieszkania skłania do refleksji, że nie tylko nie ma katastrofy, ale i coraz więcej jest dowodów na odniesiony sukces. Organizacja Euro 2012 stała się dla Polaków powodem do dumy narodowej i dumy ze swoich miast, a rozgrywki były trzytygodniowym festiwalem pochwał Polski dobiegających z całej Europy.
Oczywiście, można dyskutować, czy należy uznać za wystarczający rozwój miast polegający na rozwoju infrastruktury i na wzroście zamożności mieszkańców bez dostatecznego rozwoju kapitału społecznego. Jednak nie zmienia to faktu, że mieszkańcy akceptują taki kierunek zmian, a czasem wręcz są nim rozentuzjazmowani. Dowodzą tego nie tylko sondaże i wyniki wyborów, lecz także – a może przede wszystkim – tłumy przychodzące na stadiony, na pokazy fontann, do galerii handlowych, na kiermasze „street designu” oraz pustki na opisywanych demonstracjach.
Osobną sprawą jest dość nagłe przebudzenie się artystów i włączenie w sprawy lokalne. Narodowa tradycja nakazuje artyście rozdrapywanie ran i stanie na barykadzie. Problem pojawia się w momencie, w którym tych ran brakuje, a zamiast nich widać wokół mnożące się jedna po drugiej galerie handlowe oraz kosmicznie wyglądającą infrastrukturę stadionów, dworców, mostów i autostrad. W tej sytuacji nie wszyscy artyści potrafią się odnaleźć, nie wiedzą, co mają robić. Brak pomysłu na inne niż tradycyjne postawy skutkuje powrotem do dobrze znanych, bezpiecznych form i w efekcie rozdrapywaniem ran, których nie ma. Rzekome krzywdy wyrządzone społeczeństwu przez Euro są opłakiwane tylko przez samych twórców protestów. Tymczasem lud, który miał ucierpieć pod naporem eurokrzywd, wydaje się z nich bardzo zadowolony, a w szczególności właśnie z osławionych stadionów i stref kibica.
Organizatorzy nie trafili także pod względem sytuacji ekonomicznej. Nie pomogły nawet zaklęcia z użyciem nowego i modnego ostatnio terminu „spadek wzrostu”. Epoka wzrostu gospodarczego okazała się po prostu epoką wzrostu, a nie spadku dochodów i mieszkańców nie przekonały argumenty o tym, że żyje się im gorzej, kiedy sami uważali, że żyje im się lepiej.
Razi sztucznością również wybór tematyki miejskiej jako obszaru, na którym artyści i działacze zdecydowali się wystąpić. Amerykańskie opracowania lewicowych intelektualistów rzeczywiście wskazują miasto jako obszar, na którym obecnie odbywa się walka klas, i pewnie stąd ten wybór. Jednak wydaje się, że organizatorzy nieudanych demonstracji sami nie rozumieją, czym jest tematyka miejska, wobec czego – usiłując zdobyć popularność za jej pomocą – poszli utartymi ścieżkami i mylnie odwoływali się do tematyki czysto ekonomicznej (podwyżki cen), tyle że na płaszczyźnie miejskiej (opłaty za komunikację miejską, żłobki, przedszkola). Gdyby potrafili dobrze zdiagnozować, czym są zagadnienia miejskie i które z nich są prawdziwymi bolączkami mieszkańców, to być może mieliby większe szanse powodzenia. Tymczasem nie potrafili ani odnaleźć prawdziwych problemów społecznych, ani nawet zadziałać PR-owo i obrócić na swoją korzyść modę na tematykę miejską.
A miało być tak pięknie…
Zachodnie ruchy oburzonych są autentyczne i oddolne. Uczestniczą w nich ludzie, którzy buntują się przeciwko swojej sytuacji. Mniejsza o to, czy faktycznie biedą można nazwać stan, w którym ktoś cierpi, bo nie może sobie pozwolić na najnowszy typ tabletu i musi się zadowolić ubiegłorocznym. Ważne jest, że uczestniczą w nich tysiące ludzi, którzy mają poczucie zamknięcia drogi na wyższe szczeble drabiny społecznej, którzy stanęli w obliczu braku perspektyw na życiowy sukces.
Oburzeni w polskim wydaniu sami stoją na szczytach społecznej drabiny, cieszą się uznaniem, odnoszą sukcesy zawodowe, otrzymują nagrody.
Trudno nie zauważyć w ich działaniach pozy i usilnej próby sklejenia nierealnych założeń ideologicznych z rzeczywistością albo przynajmniej udawania, że te założenia znajdują potwierdzenie w rzeczywistości. Próba jednak się nie powiodła. Chyba zawiódł pomysł. Lewicowe elity próbowały nawiązać kontakt z mieszkańcami swego miasta okrężną drogą – przez Kalifornię. Wskazówki wyczytane z książek amerykańskich naukowców okazały się jednak zawodne w polskich realiach: wyszło na to, że metropolie zamiast być gehenną mieszkańców, oferują im to, czego oni chcą, a dotychczasowa polityka rozwoju miast spełnienia aspiracje mieszkańców. W efekcie demonstracje nie stały się zaczynem rewolucji, lecz były groteskowym symbolem oderwania się lewicowych elit od społeczeństwa.
Czy zatem inicjatorzy zrezygnują z dalszych demonstracji? O nie, co to, to nie. Piotr Nowak, który najpierw próbował animować „Okupuj Warszawę”, a jak się nie powiodło, to „Chleba zamiast igrzysk”, tak skomentował to dziewięćdziesięcioprocentowe poparcie dla Euro 2012: „Nadal będziemy tłumaczyć, dlaczego Euro to nie był dobry pomysł”.