Belgrad, 2009 rok. Razem z Jackiem Talczewskim przeprowadzamy wywiady z bohaterami roku 2000 – ludźmi z ruchu oporu, którzy poprowadzili masowe demonstracje, a ostatecznie otoczyli Parlament i zmusili Slobodana Miloszewicia do uznania wyborów, w których przegrał z Vojislavem Kosztunicą. Jeden z naszych rozmówców, dawny lider OTPORu, opowiada nam anegdotkę:
– I wtedy przyszli do mnie z wywiadu brytyjskiego i zapytali: co pan sądzi o tym, aby wystartował Vojislav Kosztunica. A ja zapytałem: kto?
Opozycja serbska przeciwko Miloszewiciowi była taka jak polska. Skłócona, skupiona na wewnętrznych sporach, podziałach, niezdolna do skoordynowanych działań, skupiona wyłącznie na tym, aby zbudować własny słupek poparcia bez zwracania uwagi na to, że ten słupek rośnie tylko kosztem innych partnerów opozycyjnych. Był też uliczny ruch oporu, wspomniany OTPOR, który rozrzucał bibułę, robił spontaniczne demonstracje, kręcił satyryczne filmiki, nadawał swoje media, szkolił się wewnętrznie i, jak to ruchy oporu miewają wliczone w koszta działalności, był bez przerwy zamykany, zatrzymywany i rekwirowany. Sama opozycyjna stacja radiowa B92 cztery razy zaczynała od zera.
Co istotne, ci ludzie robili to nie miesiącami, lecz latami. Działali całkowicie nieoficjalnie, nikt nie ogłaszał się przewodniczącym, szefem, liderem, wodzem, królem. Liderzy byli – tak, ale tylko na takiej zasadzie, że każdy wiedział, że szkolenia organizuje Slobodan, radiem opiekuje się Veran, a dużymi demonstracjami zajmuje się Ivan. Oni znali się na swojej pracy i szkolili innych. Tylko tyle. Nie mieli ambicji kontrolować wszystkiego. Nie rządzili. Mówili „ty znasz swoje miasto, swoją wieś, swoją okolicę. My możemy cię nauczyć, jak się robi różne rzeczy, ale nie powiemy ci, co masz zrobić. Masz tu materiały, idź i coś zrób, a my dowiemy się o tym z gazet”.
Ten duch – całkowitej oddolności, braku potrzeby kontroli każdego kroku przez jakieś ciała zarządcze, praktycznej nieobecności liderów – głównie przyciągał z reguły kontrkulturowo i anarchistycznie nastawionych młodych ludzi. Każdy lubi pobawić się w partyzantkę.
Ten ruch nie czekał, aż wyłoni się lider opozycji, bo było jasne, że to nie nastąpi nigdy. Zamiast tego sama zmusiła opozycję do skupienia się wokół jednej, nikomu nieznanej bliżej osoby. Tą osobą był Vojislav Kosztunica, późniejszy prezydent. Wyłonił się w ostatniej chwili, więc reżim nie zdążył przygotować na niego haków ani prowokacji. Nikt go nie znał, więc nie był obciążony wcześniejszą polityczną walką w błocie. Wystartował ze świeżą twarzą, jednak jego sukces nie był motywowany tym, kim był – bo nikt nie upierał się, że to kandydat wybitniejszy, mądrzejszy, bardziej doświadczony lub legendarny od innych. Wygrał przede wszystkim dlatego, że wokół niego skupili się inni i dali społeczeństwu jasny sygnał, że trzeba poprzeć tę osobę przeciwko reżimowi. Nie przyszło wcale to łatwo – OTPOR nawet protestował pod siedzibami partii opozycyjnych.
Ta strategia – ruch oporu budowany latami, stale obecny w przestrzeni publicznej, wszechobecny i nieuchwytny jak duch, a upierdliwy jak mucha, który podgryzał reżim, aż w końcu wystosował czarnego konia – wygrała. Reszta jest historią. Dymy nad Belgradem i ludzie szczelnie okupujący parlament. I Slobodan Miloszewić, człowiek, który nie bał się rzucać swojego kraju w kolejne krwawe wojny, ale przed narodem pod oknami musiał ustąpić. Chociaż wiedział, że czeka go już nawet nie trybunał stanu, nie polityczna kompromitacja, ale trybunał w Hadze. Tam zresztą w końcu umarł – w więzieniu.
Po co to wszystko opowiadam? Bo byli tacy, co mieli trudniej. Stawka była wyższa. Jednak nie oglądali się na nikogo. Robili swoją pracę u podstaw, wiedząc, że nie jest aż tak ważne, kto wystartuje w wyborach przeciw Slobodanowi. Ważne było tylko to, co wydarzy się na ulicy. Bo tam się rozstrzygnęły wybory. Pod Parlamentem.