Patrząc z perspektywy historii, kobiety jeszcze nigdy nie były w tak dobrym położeniu, jak w chwili obecnej. Prawa wyborcze, możliwość kształcenia się, pracy zawodowej czy stanowienia o sobie wydają się czymś oczywistym, choć jeszcze niedawno wcale tak nie było, a kobiety walczące o te podstawowe prawa narażały się na ogrom nieprzyjemności. Przy tak dużym skoku jakościowym można pomyśleć, że być może osiągnęliśmy już cel. Niektórzy tak zresztą uważają, krytykując współczesne inicjatywy feministyczne jako niepotrzebne. Faktycznie, na papierze prawa wydają się niemal równe, ale w rzeczywistości jest jednak inaczej. Kobiety nadal doświadczają dyskryminacji w życiu społecznym czy zawodowym. Dodatkowo, zniesienie konstytucyjnego prawa do aborcji przez Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych czy wyrok Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej uświadomiły kruchość tego, co wydawało się gwarantowane. Ale czy można za ten stan rzeczy obwiniać prawo?
Cofnijmy się o około 100 lat. Prawo pomogło stworzyć kobietom nowe możliwości, ale to nie znaczy, że wszystkie ochoczo zaczęły po nie sięgać. Z każdym kolejnym pokoleniem coraz bardziej adaptowały się do nowej prawnej rzeczywistości, ale nie mówiło się przesadnie o zmianach na płaszczyźnie społecznej. Wchodzenie w role do tej pory zarezerwowane dla mężczyzn było raczej opcjonalne. Zresztą aktywność zawodowa kobiet nie była raczej łączona z ambicjami, ale koniecznością „uzupełnienia” zarobków męża. Nadal oczekiwano od nich przede wszystkim bycia dobrą żoną i matką. Nierówności w wynagrodzeniach czy szklane sufity były w okresie międzywojennym czymś naturalnym. Świetnie obrazuje to chociażby uchwalony w 1926 roku tzw. celibat śląski, nakazujący zwolnienie z pracy zamężnych nauczycielek. Niemal co czwarta kobieta aktywna zawodowo pracowała jako służąca. Nazywana „białymi niewolnicami” żeńska pomoc domowa w Polsce często rekrutowała się z biednych wiejskich rodzin. Zawód służącej był słabo płatny, odzierał z prywatności i wolnego czasu, a nierzadko również narażał na przemoc seksualną. Także w wyższych warstwach społecznych drogi rozwoju były nierzadko ograniczone. Całkowita niezależność praktycznie nie istniała. Powszechnym zjawiskiem była prostytucja. Luksusowe kurtyzany zarabiały wprawdzie więcej niż urzędniczki na państwowych posadach, ale te pracujące na ulicy żyły w nieludzkich warunkach, a szanse na znalezienie męża, mogącego je sprowadzić na „dobrą drogę”, graniczyły z cudem. Zresztą na ten zawód nierzadko decydowały się żony bezrobotnych mężczyzn. Kobiety były zależne od ojców, mężów, alfonsów. Dlatego większość kobiet wychowywano w duchu systemu, w którym samodzielność nie była najważniejsza. Ich przyszłość widziano przede wszystkim w wyborze odpowiedniego kandydata na męża, bo żadna praca zarobkowa nie mogłaby aż tak podnieść ich statusu, jak przedstawiciel płci przeciwnej. Dlatego pomimo, że założenie rodziny praktycznie oznaczało utratę posady i pozbawienie możliwości usamodzielnienia się, to jednak prawdziwe poczucie bezpieczeństwa dawało dopiero małżeństwo.
Po wojnie równouprawnienie kobiet dalej nie miało się dobrze, choć nabierało coraz większego rozpędu. Znikało coraz więcej prawnych barier, a kobiety miały nowe możliwości. Córki żyły już zupełnie inaczej i o wiele bardziej postępowo niż ich matki. Doszło do punktu, gdy nowe zaczęło przenikać się ze starym. Kobiety miały coraz większą autonomię, ale jednocześnie nadal tkwiły w zakorzenionym tradycyjnym porządku. Podział ról , który przewidywał dla mężczyzny obowiązek utrzymywania żony, paradoksalnie oznaczał odebranie prawa kobiecie do stanowienia o sobie. Z jednej strony kobieta nie musiała się martwić o swoją karierę zawodową, ale z drugiej była pod wieloma względami zależna od swojego męża.
Porządek społeczny, w którym mężczyzna pełnił nadrzędną rolę i wolno mu było więcej niż kobiecie, praktycznie wszędzie uzasadniano prawami natury. Na przykład zazdrość. Na całym świecie tworzono bardzo wymyślne wytłumaczenia demonizujące zazdrość, by rozgrzeszyć męskie zdrady. Japończycy uważali, że przez tę emocję kobieta zamienia się w mściwego demona. W Opowieści o Genjim, jednym z najważniejszych dzieł literatury japońskiej, datowanym na przełom X i XI wieku, starsza Dama Rokujō zazdrosna o swojego kochanka, przeistacza się w zjawę prześladującą kobiety w jego życiu. Podobnie zresztą było w XIX-wiecznej Anglii, gdzie ilość domów publicznych była ogromna. Żeby uzasadnić niewierność panów, przeprowadzano brutalne i wręcz nieludzkie eksperymenty na dziewczętach zajmujących się prostytucją, mające dowodzić ich naturalnych predyspozycji do służenia za seks-zabawki. Tworzono nieprawdziwe teorie m.in. na temat ich psychiki odbiegającej od normy oraz wytrzymalszego ciała stworzonego do doświadczania różnych perwersji. Oprócz zielonego światła do wykorzystywania prostytutek, pseudonaukowe wyjaśnienia pełniły jeszcze inną rolę. Pracownice seksualne poddawano ostracyzmowi oraz dehumanizowano po to, by brytyjskie żony nie postrzegały wizyt mężów w domach publicznych jako niewierności. One jako kobiety „szanowane” zajmowały wyższą pozycję w patriarchalnej hierarchii, a wyróżniał je brak zainteresowania „nieczystymi” myślami. Zatem dobra żona nie powinna być zazdrosna, ponieważ stosunku z pracownicą seksualną nie należy traktować jak seksu z człowiekiem, a kobiecie jej rangi, oznaczającej jej odpowiednio wyższy status materialny, w ogóle nawet nie przystoi zajmować się tymi sprawami. Podobnie było w Polsce. W książce Dzieci Kazimierza Michał Garapich pochyla się nad swoim pradziadkiem, właścicielem majątku pod Tarnopolem na Podolu, który spłodził ponad dwadzieścioro dzieci, z których tylko siedmioro „legalnie” ze swoją żoną. Reszta była dziećmi okolicznych chłopek. W rozmowie przeprowadzonej dla Gazety Wyborczej, dziennikarka Ewa Winnicka zadała Garapichowi pytanie o to, jak zdrady męża znosiła jego prababcia, na co odpowiedział, że choć cierpiała, nie mogła okazać bólu, ponieważ to zrównywałoby ją z klasą niższą. Brat męża zadedykował jej tom pamiętników poświęconych inicjacjom seksualnym, mający w ocenie prawnuka dodatkowo przekonać ją o podrzędności chłopskich kobiet traktowanych w roli nałożnic. W tej samej rozmowie potomek dawnego dziedzica, antropolog, mówi również o powszechności tego zjawiska. Weryfikował to m.in. ze skoligaconymi rodzinami, gdzie jak się okazało, również takie procedery były na porządku dziennym.
W Polsce największym kontynuatorem tej tradycji jest Kościół Katolicki. Przeglądając materiały przeznaczone do katechizacji czy umacniania wiernych w pożądanej postawie, można znaleźć masę publikacji przedstawiających podobny podział. Mężczyzna ma popęd seksualny, nad którym nie zawsze umie zapanować, a kobieta ma być „strażniczką czystości”. Oczywiście Kościół nie pochwala niewierności, ale odpowiedzialnością obarcza przede wszystkim kobiety. Kardynał Stefan Wyszyński w liście do polskich dziewcząt z Jasnej Góry 27 lipca 1958 r. zwraca się: „To tylko od ciebie zależy, czy ktoś przed tobą uklęknie, czy cię sponiewiera. I od ciebie też zależy, jakie uczucia wyzwolisz w drugim człowieku: szacunek i gest miłości czy lekceważenie i namiętność. Pamiętaj, jesteś odpowiedzialna nie tylko za uczucia, które masz w sercu swoim dla kogoś, ale także za to, jakie budzisz w drugiej istocie.” Prymas wspomina również o Marii Goretti, która podobnie jak Karolina Kózkówna, była kanonizowana, ponieważ została zamordowana broniąc się przed gwałtem. Przekaz Kościoła jest w tej kwestii jasny: lepiej zginąć w imię czystości, niż oddać ją komuś innemu niż mąż. Panowie jednak nie są poddawani tak ostrym ocenom, a w przypadku zdrady Kościół za optymalne rozwiązanie uznaje przebaczenie i pojednanie.
W zmodernizowanej formie takie podejście w społecznej świadomości zostało do dzisiaj. Pojawiają się rozróżnienia niewierności na tę „emocjonalną” i „fizyczną”. Choć ta druga wiąże się z największym realnym ryzykiem, jest przez dużo osób bagatelizowana oraz usprawiedliwiana .in.. dla podtrzymania ekonomicznego układu. Zwłaszcza kobiety, w obawie przed pogorszeniem jakości życia, decydują się na przebaczenie tłumacząc sobie, że „to tylko nic nie znaczący seks”. Bardziej powszechny jest motyw mężczyzny odchodzącego do innej niż odwrotny, wynikający przede wszystkim ze statystycznie lepszej sytuacji materialnej. W swoim podkaście „Balkoniara”, dziennikarka „Gazety Wyborczej” Ewa Kaleta, opowiada o swoim rozwodzie i presji rodziny na dochowanie pokoleniowej tradycji „jak nie przestać być żoną”. Ten społeczny schemat poparła historiami kobiet, pozostającymi w nieudanych związkach, które usprawiedliwiały „zamiatanie pod dywan swojego indywidualnego cierpienia” dla poszanowania praw gorzkich realiów życia.
Okazuje się, że pomimo upływu lat wiele kobiet nie pozbyło się przyzwyczajeń poprzednich pokoleń. Nawet jeśli pną się po szczeblach kariery zawodowej, to nadal w mężczyznach szukają, przynajmniej częściowego, oparcia. Czasami dlatego, że tak zostały wychowane, ale niekiedy dlatego, że tak chcą. Zachętą dla akceptacji tradycyjnej roli jest szczególna oferta, dedykowana wyłącznie dla nich, zapewniająca im specjalne traktowanie, na które nie może liczyć mężczyzna. Tym hojniejsza, im bardziej prawo daje możliwość zdecydowania inaczej. Kiedyś bezpieczeństwo finansowe czy status społeczny wystarczały, ale teraz kobiety mają więcej do powiedzenia w kwestii wyboru. Walka o zachowanie status quo jest więc bardziej zażarta, co zresztą wywołało powstanie zjawiska inceli, subkultury mężczyzn nie mogących znaleźć partnerek pomimo chęci. Wprawdzie w coraz mniejszym stopniu panowie mogą liczyć na bycie zbawcą dla kobiety z powodu samego istnienia, jednak nadal patriarchalnie, to mężczyzna powinien pierwszy wyrazić zainteresowanie kobietą, a później oświadczyć się na kolanach z pierścionkiem, będącym niegdyś zabezpieczeniem na wypadek zerwanych zaręczyn. Nawet najbardziej progresywne kobiety z udanymi karierami zawodowymi postrzegają inny scenariusz za niewłaściwy. Nie chcą, by ktoś je postrzegał jako słabe i uległe, ale też nie wyobrażają sobie nie dopełnienia tego obezwładniająco romantycznego zwyczaju, mimo jego patriarchalnego charakteru i niepewności „poprosi o rękę, czy nie”. Nierzadko te oczekiwania idą dalej, np. w kwestii regulowania rachunków. Część kobiet uważa za normę, że to obowiązek mężczyzny, motywując to rekompensatą za przygotowania do spotkania, opłacenie włożonego czasu oraz środków. Warto też zwrócić uwagę na fakt, że najlepiej w ostatnich latach sprzedają się fantazje, takie jak „50 twarzy Greya” czy „365 Dni”, gdzie silny mężczyzna bierze odpowiedzialność za kobietę. Ona co prawda nie jest biedna, ale wyraźnie widać, że przystojny znajomy zorganizuje jej życie w każdym aspekcie. Nawet w sferze politycznych wyborów, choć trudno to zrozumieć, wiele Polek nadal deklaruje poparcie dla partii rządzącej, pomimo, że PiS doprowadził do całkowitego zakazu aborcji, co godzi w podmiotowość kobiet.
Zastanawiająca jest także gotowość wielu kobiet do oceniania innych przedstawicielek płci pięknej przez pryzmat ich wyborów matrymonialnych, tak jak w czasach, kiedy status męża decydował o pozycji w towarzystwie jego żony. Brak partnera również jest postrzegany negatywnie. Zwłaszcza w regionach bardziej konserwatywnych, np. w Europie Wschodniej czy Azji. Za ugruntowanie takich poglądów nierzadko są odpowiedzialne matki i babcie, które w wychowaniu swoich córek i wnuczek kładą nacisk na to, jak troszczyć się o zainteresowanie mężczyzny. Potrafią przekazywać bardzo toksyczne teorie: od wpajania przekonania, że mężczyzna zdradza, gdyż żona źle gotuje, po poradę, że niechcianą ciążą można złapać męża. Mężczyźni nauczyli się ten system wykorzystywać. Panowie akceptujący swoją rolę płatnika oraz wiecznego adoratora w większości przypadków oczekują zwrócenia włożonego wysiłku w postaci uzyskania kontroli nad partnerką. Najbardziej skrajnym przykładem są sponsorzy poszukujący młodych kochanek, które chcą być obsypywane prezentami. W takich układach nie daje się pieniędzy, bo te dają wolność. Ryzyko przemocy finansowej zawsze jest związane z trwałą zależnością finansową.
Kwestia równouprawnienia znalazła się więc w trudnym położeniu. Prawo stanowi silny regulator ludzkich zachowań i często wprowadza potrzebne przepisy, zanim jakaś część obywateli zrozumie ich konieczność, ale nie jest wszechmocne i dobrze. Źle by się stało, gdyby zasady w naszych najbardziej intymnych relacjach były ustalane przez urzędników, a następnie monitorowane przez odpowiednie służby. Pewne zmiany nie mogą zaistnieć bez wysiłku ludzi. Dlatego potrzebne są przemiany społeczne, uwalniające raz na zawsze mentalność kobiet od obciążeń poprzednich pokoleń. Jednocześnie ta transformacja jest potrzebna w wymiarze całkowitym. Nie można stać jedną nogą w starym systemie, a drugą w nowym. Żądając równych szans należy pamiętać, że one dotyczą także sfery przywilejów. Nie jest to oczywiście postulat przeciwko romantycznym gestom, bo one też mają znaczenie. Na poziomie, choćby podświadomym, trudno będzie komuś zaakceptować nas jako partnera, jeśli na wielu płaszczyznach wymagamy jednostronnych poświęceń. Bo nie można oczekiwać równości przy braku symetrii we wzajemnych relacjach. Z tego wyłania się jeden wniosek, który jest równie oczywisty, co najwyraźniej trudny do zrealizowania: dopóki kobiety nie wezmą odpowiedzialności za siebie i nie zasiądą do negocjacji jak równy z równym, dopóty o prawdziwej równości będą mogły zapomnieć.