Okrąża kraj nowy pomysł na upgrade polskich miast: lokować urzędy centralne we Wrocławiu, Poznaniu, Krakowie itd. Żart czy sensowna propozycja?
„Nie przenoście nam stolicy do Krakowa” – śpiewał swego czasu Andrzej Sikorowski z grupy Pod Budą. Czasy się zmieniają i marzenia się zmieniają. Gazeta Wyborcza w wydaniu świątecznym poświęciła prawie całą stronę koncepcji zgłoszonej rok temu przez Kongres Ruchów Miejskich. Chodzi o to, aby wzmagać rozwój polskich miast między innymi poprzez lokowanie urzędów centralnych w ośrodkach innych niż Warszawa. Bardziej o lokalizowanie nowych czy restrukturyzowanych urzędów niż przenoszenie już istniejących. Tylko czy z tego będą korzyści? I dla kogo?
Republika Federalna Polski?
Polska jest państwem typu unitarnego. Podobnie jak np. Francja, Czechy i Węgry – więc nie jest żadnym wyjątkiem. W przeciwieństwie do państw federalnych nie składa się z krajów związkowych, które z takich czy innych przyczyn się połączyły, ale chcą zachować swoją tożsamość i są pełne obaw przed dominacją sąsiadów.
W państwach federalnych pomysł rozproszenia władz centralnych ma swoje zrozumiałe przyczyny. Tymczasem w Polsce nie ma uzasadnienia historycznego ani ustrojowego, a więc nie ma naturalnej konieczność. Co zatem przemawia za postulowaniem takiego rozwiązania?
Tęsknota za splendorem
Zgłoszonemu postulatowi towarzyszy dość ogólne uzasadnienie. Ma on po prostu wzmocnić rozwój miast poprzez stworzenie w nich nowych miejsc pracy dla specjalistów. Brak wyliczeń ile ma powstać tych miejsc pracy, ani czy ta ilość wystarczająco uzasadnia taką operację.
Tymczasem w Nowym Jorku władz państwowych nie ma. Nie ma nawet stanowych (stolicą stanu Nowy Jork jest Albany). A chyba każdy się zgodzi, że Nowy Jork jest rozwiniętym miastem. Może więc rozwój miasta wcale nie zależy od tego, czy władze państwowe – a nawet lokalne – mają w nim swoją siedzibę?
Przecież w Kanadzie, Brazylii i Australii – w państwach, w których istnieją po dwa wielkie, dominujące miasta – władze państwowe mają swe siedziby w trzecich miastach i czas pokazał, że nie przeszkadza to rozwojowi ani Montrealu, ani Toronto, ani Rio de Janeiro, ani Sao Paulo, ani Melbourne, ani Sydney.
Co ma zatem w Polsce konkretnie wyniknąć z lokowania urzędów centralnych w miastach niestołecznych? Być może więcej tu myślenia kategoriami honorowymi niż zasadą liczenia kosztów i zysków. Pomysł w dużej mierze osadza się na chęci ogrzania się w splendorze, który ma zapewnić właśnie urząd. Jakikolwiek, byle by centralny.
Droga na skróty
Rozwój miast na świecie następował w wyniku ich naturalnej żywotności, a nie odgórnej decyzji. Frankfurt nad Menem jest najważniejszym w Niemczech ośrodkiem finansowym dlatego, że od dawna w tym mieście powstawały i rozwijały się z powodzeniem prywatne instytucje finansowe, a nie dlatego że decyzją administracyjną został mianowany stolicą niemieckich finansów. Podobnie z innymi ważnymi ośrodkami miejskimi, które na swą pozycję zapracowały w wyniku ich sprawnie działającej gospodarki, a nie kosztownego dumpingu z centrali.
Z koncepcji dekoncentracji administracji czyli de facto państwowego interwencjonizmu przebija wątpliwość czy polskie miasta są w stanie same się wydźwignąć i że w związku z tym trzeba im pomóc. Ta niewiara jest chyba nieuzasadniona, przecież jak na razie mamy do czynienia z dość szybkim rozwojem miast, który dowodzi że nie ma konieczności interwencji z zewnątrz, bo metody dotychczasowe są skuteczne.
Oczywiście można się pokusić o stosowanie dopingu, który by jeszcze bardziej przyspieszył ten rozwój, ale brak dowodów na to, że takie środki przyniosą efekty odczuwalne dla miasta. A przynajmniej nikt ich nie przedstawia. Wystarcza przekonanie, może nawet nieuświadomione, że takie centralne działania mają większą moc niż lokalne i że uwagę trzeba koncentrować na rozwiązaniach odgórnych, a nie na lokalnych.
Tym wszystkim, którzy oglądają się na łatwe, jednym pociągnięciem pióra poprawiające sytuację rozwiązania centralne, trzeba przypomnieć, że słowo „samorząd” zaczyna się od przedrostka „samo-”, a „-rząd” pojawia się dopiero w drugiej kolejności.
Kto za to zapłaci?
Pan zapłaci, pani zapłaci, społeczeństwo… Rodzi się pokusa, aby zacząć tworzyć zupełnie nowe ministerstwa, tylko po to by wspomóc lokalny rozwój. Skoro nowy urząd ma wzmóc rozwój Bydgoszczy albo Białegostoku to można pozorować potrzebę powołania nowego urzędu (pretekst zawsze się znajdzie) i w ten sposób uszczknąć nieco środków z budżetu centralnego. Taki pomysł byłby zupełnym absurdem z punktu widzenia państwa.
W polskiej rzeczywistości istnieje jeszcze inne ryzyko. Nietrudno wyobrazić sobie sytuację, w której lokalne władze chcąc ściągnąć do siebie nowy urząd i pokonać w tej dziedzinie konkurencję zaczną dumpingować pomysł, żeby tylko wygrać. Można np. zaproponować bezpłatne oddanie budynku na cele tego urzędu, albo zapewnienie mieszkań dla urzędników. I w ten sposób prezydent miasta będzie mógł odtrąbić sukces, a miasto (czyli jego mieszkańcy) będzie do pomysłu dopłacać, zamiast na nim zarabiać.
Koszty mogą się okazać wysokie nie tylko dla danego miasta, ale również, a może przede wszystkim, dla budżetu centralnego. Trzeba bowiem wziąć pod uwagę koszty podróży służbowych i przewozu korespondencji pomiędzy miastami tej nowej, rozproszonej stolicy. Ile one wyniosą? W latach 90. świeżo zjednoczone Niemcy wzięły się do przenoszenia urzędów z Bonn do Berlina. Koszty okazały się tak ogromne, że pojawiła się propozycja pozostawienia części urzędów w Bonn. Kiedy jednak dokładnie policzono, ile to będzie kosztować, okazało się że koszty funkcjonowania urzędów w dwóch różnych miastach będą jeszcze większe niż przenosin.
W Polsce rozproszone siedziby miał bank – nomen omen – centralny, czyli NBP. Po dokonaniu analizy zleconej przez ówczesnego prezesa Leszka Balcerowicza okazało się, że funkcjonowanie w ten sposób nie przynosi konkretnych korzyści, a koszty są ogromne. Po likwidacji większości terenowych siedzib zmalały nie tylko koszty NBP, lecz także władz samorządowych, które uzyskały budynki dawniej zajmowane przez bank.
Wystarczy „jakoś to będzie”
Rzucane ot tak pomysły na „poprawę sytuacji miast” i na konkretne przedsięwzięcia lokalne często zdumiewają beztroską autorów. Kosztów nie tylko się nie wylicza, ale w ogóle o nich nie wspomina.
Tak było np. w bieżącym roku, kiedy lotem komety Polskę obiegł pomysł darmowej komunikacji miejskiej. To nowoczesne rozwiązanie zachęciłoby kierowców do tego, aby przesiedli się z samochodów osobowych do autobusów i tramwajów. Tylko, że już obecnie wpływy ze sprzedaży biletów w Warszawie pokrywają zaledwie 40% kosztów, a dopłaty do nich pochłaniają 30 % całego budżetu miasta. Wprowadzenie bezpłatnej komunikacji to podniesienie tych wydatków prawie dwukrotne – skąd wziąć na to pieniądze? Jeśli ktoś upomni się o wyliczenia finansowe, to narazi się na zarzut „myślenia jak księgowy” i „sprowadzania wszystkiego do pieniędzy”. W najlepszym wypadku pada wciąż to samo zdanie-klucz, które ma dać odpowiedź na wszystkie wątpliwości: „miasto nie jest przedsiębiorstwem”.
Czas zacząć przyzwyczajać wizjonerów do potrzeby udzielenia odpowiedzi na najprostsze pytania – ile to będzie kosztowało i kto za to zapłaci – za każdym razem, gdy zgłaszają nową wizję.