Kiedy 11 marca 2004 roku byłam w Madrycie, stałam się świadkiem największego ataku terrorystycznego w historii tego kraju. Widziałam reakcje ludzi. Byli wstrząśnięci, ale nie zdziwieni. ETA zahartowała ich do podobnych widoków. Nikt nie miał wątpliwości, że bomby do wagonów kolejki podmiejskiej wnieśli Baskowie.
José María Aznar, nie śpieszył się z wyjaśnieniami, podtrzymywał „hipotezę baskijską” choć prawdopodobnie od samego początku wiedział kto stał za zamachami. Ludowcy nie zawahali się wciągnąć ofiary zamachu na dworcu Atocha do własnej rozgrywki w wyborach parlamentarnych. Oburzeni Hiszpanie ukarali ich w urnach kilka dni po tragicznym zdarzeniu.
To już historia. Ataki terrorystyczne na taką skalę są już niemożliwe. Zachód nauczył się przed nimi bronić. Trudniej jest uchronić się przed tzw. „terroryzmem low cost” – (czyli niskich kosztów). Zamachowiec ogranicza się do wynajęcia samochodu, którym w emblematycznym punkcie metropolii zaczyna rozjeżdżać tłum. Mimo znacznych trudności w wychwyceniu tego typu zagrożeń hiszpańskiej policji udawało się nie dopuszczać do zamachów od kilku ładnych lat. Jednak zagrożenie cały czas istniało, stąd zamach w Barcelonie nikogo nie zdziwił, był w pewnym tragicznym sensie „nieunikniony”.
To co dziś najważniejsze to nie tylko spokój, ale rozdzielenie tych aktów terroru od dramatu uciekinierów z Bliskiego Wschodu, którzy są ofiarami tej samej przemocy. Wiedzą o tym najlepiej sami Barcelończycy, którzy wraz ze swoją burmistrz Adą Colau przyjęli więcej uchodźców z Syrii niż przewidywały to śmiesznie niskie kwoty narzucone przez Brukselę. Stolica Katalonii zawsze przodowała w zbiórce odzieży i żywności dla głodujących w obozach uchodźczych Syryjczyków i witała z otwartymi rękami, tych którym do ich miasta udało się dotrzeć. Barcelona w ostatnich latach bardzo się zmieniła, dzielnice w samym centrum miasta nabrały bliskowschodniego kolorytu, ale mimo kryzysu ekonomicznego Hiszpanie nie widzieli w muzułmanach zagrożenia ani konkurencji na coraz trudniejszym rynku pracy. Zawsze uważali ich za ciężko doświadczonych przez los. Stąd w retoryce hiszpańskich polityków z pewnością zabraknie narracji tak nadużywanej nad Wisłą, gdzie straszy się społeczeństwo zagrożeniem jakie płynie z przyjmowania do kraju potrzebujących odmiennego wyznania.
Wydaje się, że hiszpańscy politycy odrobili jeszcze jedną lekcję. W obliczu tak wielkich tragedii najlepiej by zamilkły bębny plemienne, bo cena za polityczną walkę w dniach żałoby może być wielka. Stąd Mariano Rajoy wystąpił publicznie z prezydentem Katalonii Carlesem Puigdemontem i po raz pierwszy w ich napiętych relacjach wystosowali wspólny komunikat apelując o jedność wobec terroru. Razem wyrazili wdzięczność służbom bezpieczeństwa i podziękowali społeczeństwu, które od samego rana nie przestaje demonstrować swojej jedności i pogardy dla wszelkich form terroru.
Hiszpania jest dla nas póki co niedoścignionym przykładem szlachetności w pomocy potrzebującym i siły w walce z gwałtem.