W polskim muzeum narodowej egzaltacji znajduje się wiele eksponatów wyglądających dumnie, chociaż całkiem zbędnych. Oprócz niegrających organów Hasiora na przełęczy Snozka czy przedwojennych marzeń o mocarstwowości, jest to także drapowanie się Morawieckiego w szaty jedynego sprawiedliwego wśród europejskich przywódców. Najwidoczniej premier pozazdrościł prezydentowi gry na pierwszej linii konfliktu między Rosją a Zachodem i postanowił się do niej włączyć, krytykując partnerów w Unii Europejskiej za opieszałość w pomocy Ukrainie i niedostateczny radykalizm sankcji wobec Rosji. Warto zauważyć, że swoją krytykę Morawiecki kieruje przeciwko rządom Niemiec i Francji, wyraźnie przy tym oszczędzając Węgry, gdzie przecież Orbán kategorycznie odcina się od pomocy Ukrainie i karania Rosji.
Uporczywe ruganie przez Morawieckiego prezydenta Macrona wynika jednak z zupełnie innych motywów niż troska o Ukrainę. We Francji w kwietniu odbyły się wybory prezydenckie, w których najgroźniejszym rywalem Emanuela Macrona była Marine Le Pen – skrajnie prawicowa zwolenniczka Putina. Morawiecki w ten sposób wspierał ją w kampanii, bo przecież jej partia – Zjednoczenie Narodowe – należy do tego samego nacjonalistyczno-faszystowskiego sojuszu, który stara się tworzyć PiS, a którego celem jest rozbicie Unii Europejskiej i pogrzebanie wartości będących jej fundamentem. Nic więc dziwnego, że PiS nie zamierza zbyt ostro krytykować Orbana, chociaż jego stanowisko jest chwilowo sprzeczne ze strategią polskiego rządu w sprawie wojny w Ukrainie. Viktor Orbán ze swoim Fideszem jest bowiem głównym sojusznikiem Kaczyńskiego w niszczeniu Unii Europejskiej.
Neofaszystowski sojusz jest przeciwnikiem integracji europejskiej, której alternatywą ma być „Europa Ojczyzn”, gdzie odrzucone zostaną wartości „lewacko-liberalne”, prowadzące do moralnego rozkładu i dekadencji. W ich miejsce propagowane będą wartości konserwatywne i patriotyczne. Zamiast wolności, równości i praw człowieka musi być służba Bogu i Ojczyźnie oraz poszanowanie władzy i hierarchii. Neofaszystowska wizja Europy wyklucza więc demokrację liberalną. Jakieś resztki systemu demokratycznego, w postaci cyklicznych wyborów mogą pozostać, choć wybory te nigdy w tych warunkach nie będą wolne. Putin ten ustrój nazwał demokracją sterowaną, Kaczyński suwerenną, a Orbán po prostu nieliberalną. W przypadku Węgier i Polski są zachowane instytucje demokratyczne, ale są to już tylko wydmuszki. W rzeczywistości w obu tych państwach mamy do czynienia z ustrojem autorytarnym, choć oczywiście pozbawionym terroryzowania społeczeństwa w takim stopniu, jak ma to miejsce w Rosji. Ponadto w Polsce Kaczyński nie dokończył dzieła transformacji ustrojowej, bo jeszcze wciąż są wolne media, aktywne samorządy i niedokończona pacyfikacja wymiaru sprawiedliwości. Wszystko wskazuje jednak na to, że PiS zamierza tę transformację doprowadzić do końca.
Dla Kaczyńskiego i jego środowiska Rosja jest zatem zagrożeniem niepodległościowym, ale nie cywilizacyjnym. Jakże bardzo odpowiada to planom byłego prezydenta Federacji Rosyjskiej i prawej ręki Putina – Dmitrija Miedwiediewa, który wyznał na Twitterze, że chciałby Europy, która od Lizbony po Moskwę oparta będzie na wartościach, którymi kieruje się rosyjski rząd.
Wojna w Ukrainie jest więc wojną dwóch cywilizacji – liberalnej i autorytarnej. W tej wojnie polski rząd z jednej strony chce zabezpieczyć się przed inwazją Rosji, ale z drugiej strony nie zamierza porzucić swoich planów związanych z rozbiciem UE. Integracja z Zachodem w tej wojnie jest więc pozorna. Kaczyński i jego akolici od dawna atakują Niemcy i nie zamierzają tego zaprzestać, Ziobro i jego zwolennicy uważają Unię za wroga Polski, a Morawiecki upatrzył sobie Francję Macrona. Polski rząd PiS-u wraz z węgierskim rządem Fideszu, są w Europie końmi trojańskimi. Gdyby Le Pen wygrała wybory, to i Francja dołączyłaby do nich.
Jeśli chcemy wygrać tę wojnę, jeśli mamy skutecznie bronić wartości liberalnych, to Unia Europejska musi bardziej stanowczo reagować na wszelkie próby wyłamywania się z postanowień traktatowych pod hasłem obrony suwerenności. Trzeba wreszcie znaleźć sposób na ukrócenie działań Orbana, który drwiąc z Komisji Europejskiej od lat wodzi ją za nos i przekształca Węgry w dyktaturę. Komisja Europejska musi twardo domagać się od Polski spełnienia warunków praworządności i wykonania wyroków TSUE i ETPC, aby uruchomić pieniądze z Krajowego Planu Odbudowy. Powinno to być możliwe dopiero wtedy, gdy wymiar sprawiedliwości w Polsce powróci do stanu status quo ante. Prowadzenie w nieskończoność negocjacji z pisowskim rządem, który robi wszystko, aby nie wycofać się z wprowadzonych zmian, obnaża słabość liberalnej Unii, którą wykorzystują jej wrogowie.
Jak w ogóle można negocjować przestrzeganie reguł praworządności? Albo są one przestrzegane, albo nie. Dlatego niepokoją informacje, że jest już blisko zawarcia kompromisu. Podobno projekt Andrzeja Dudy ma w tym pomóc, jeśli uda się jego ustawę przegłosować w Sejmie. Ale przyjęcie tego projektu nie oznacza przecież powrotu do stanu status quo ante, bo nadal pozostawia on wpływ władzy wykonawczej na obsadę KSR, naruszając w ten sposób zasadę trójpodziału władz. PiS wojnę w Ukrainie cynicznie potraktował jak „polityczne złoto”, bo ludzie skupiają się wtedy wokół flagi i przestają krytykować władzę. PiS liczy też na ustępstwa ze strony Komisji Europejskiej w związku z tą wojną i główną rolą Polski w przyjmowaniu uchodźców. Dla świata liberalnego byłoby nieszczęściem, gdyby Komisja Europejska wzięła to pod uwagę i złagodziła swoje warunki.
Trudno mi zrozumieć stanowisko partii opozycyjnych, które gotowe są zgodzić się na pewne tylko złagodzenie deformy sądownictwa. Ich politycy ciągle mówią o konieczności odblokowania unijnych pieniędzy, które niewątpliwie są Polsce bardzo potrzebne. Znacznie częściej i bardziej zdecydowanie powinni jednak domagać się wycofania antydemokratycznej reformy. Zjednoczona Prawica bez przerwy tumani społeczeństwo, wspierając się orzeczeniami operetkowego Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej, że to Unia postępuje bezprawnie, a nie polski rząd. Jak powiedział Goebbels, „kłamstwo powtórzone sto razy staje się prawdą”. Można się więc obawiać, że większość polskiego społeczeństwa w końcu będzie gotowa uwierzyć, że wina leży po stronie niechętnej Polsce, upartej Unii, a nie rządu PiS-u, idącego na pozorne ustępstwa. Trudno mi zrozumieć Donalda Tuska, który ogłosił, że jedzie do Brukseli, aby starać się przekonać Komisję Europejską do uwolnienia dla Polski Krajowego Planu Odbudowy. W tym celu Tusk powinien udać się na Nowogrodzką, a nie do Brukseli. Wartości demokracji liberalnej trzeba twardo bronić, one nie są na sprzedaż za żadną cenę. Trzeba pamiętać, że gotowość do ustępstw i łatwowierność w kontaktach z Rosją była podstawową przyczyną imperialnej polityki Putina. Węgrom po ostatnich wyborach już to nie pomoże, ale Polacy wciąż jeszcze mają szansę, aby nie podzielić ich losu i odbudować demokrację liberalną.
Aby to było możliwe, trzeba pokonać PiS w najbliższych wyborach parlamentarnych. Szansę na zwycięstwo daje tylko wspólna lista koalicyjna wszystkich partii opozycji demokratycznej. Tymczasem ręce opadają, gdy po porażce zjednoczonej opozycji na Węgrzech, słyszy się głosy polityków, że przyczyną jej porażki była właśnie wspólna lista. Na Węgrzech opozycja wygrać nie mogła, bez względu na przyjętą konfigurację wyborczą. Proces demontażu demokracji jest tam bowiem znacznie dalej posunięty niż w Polsce. Podział opozycji na dwa bloki wyborcze, przy którym obstają Kosiniak-Kamysz i Hołownia, to prawie pewne zwycięstwo PiS-u, biorąc pod uwagę wyniki sondaży i metodę D’Hondta. Wobec tego skąd bierze się ten upór, skoro obaj partyjni liderzy zapewniają, że PiS trzeba koniecznie odsunąć od władzy, bo partia ta łamie konstytucję, izoluje Polskę od Europy i prowadzi do katastrofy cywilizacyjnej?
Otóż upór bierze się stąd, że nie o Polskę tu chodzi, tylko o pozycję własnych partii na politycznej scenie. Wiąże się to z obawą, że startując w wyborach ze wspólnej listy, partie te mogą stracić część swoich wyborców, którzy nie zechcą głosować na listę, gdzie znajdować się będą również kandydaci Lewicy i Koalicji Obywatelskiej. Jeśli w elektoracie PSL-u przeważają wyborcy, którym względy światopoglądowe lub resentymenty nie pozwolą poprzeć listy z kandydatami lewicy i liberałami, i będą woleli poprzeć PiS lub nie pójść do wyborów, to znaczy, że PSL nie jest partią opozycji demokratycznej. Po pierwsze więc wątpię, aby tacy ludzie przeważali w elektoracie tej partii, nie mówiąc już o elektoracie Polski 2050. Po drugie zaś, każda partia polityczna zasługuje na społeczny szacunek tylko wtedy, gdy pozostaje wierna swoim ideowym założeniom, a nie wówczas, gdy idąc za radą marketerów politycznych, stara się robić wszystko byle tylko nie urazić uczuć swoich wyborców. Jeśli ulega ich przesądom i stereotypom, to znaczy, że interesuje ją tylko władza, a nie dobro kraju, tak czy inaczej rozumiane.
Więc jeśli Kosiniak-Kamysz i Hołownia chcą naprawdę przeszkodzić PiS-owi w niszczeniu demokracji, to powinni intensywnie uświadamiać swoje elektoraty, co jest dzisiaj w Polsce najważniejsze. Już dość bełkotu o tym, że nie wystarczy PiS odsunąć od władzy. Otóż na razie wystarczy. Przekonując wyborców, trzeba przy tym odejść od posługiwania się terminami i wyświechtanymi frazesami, których treści i znaczenia zostały dzisiaj za sprawą partyjnych propagandzistów i rządowych mediów kompletnie zniekształcone i zrelatywizowane. Zamiast mówić ludziom o patriotyzmie, wolności, praworządności czy sprawiedliwości, trzeba im opisywać i tłumaczyć praktyczne, dalekosiężne skutki rządów PiS-u. Zamiast licytować się z PiS-em obiecując, że będą bardziej skuteczni w poprawie warunków życia Polaków, trzeba ludziom uświadamiać, jak niedźwiedzią przysługę zrobił im PiS, skracając wiek emerytalny i uprawiając korupcję polityczną obfitymi transferami socjalnymi. To z tego głównie powodu, a nie pandemii i wojny w Ukrainie, rośnie inflacja i zadłużenie państwa, czego skutki dopiero w pełni odczujemy. Ludziom trzeba mówić prawdę i przekonywać ich do swoich celów, a nie zastanawiać się, co chcieliby usłyszeć. Trzeba ich pytać czy chcą żyć tak, jak się żyje w Rosji, czy tak, jak na Zachodzie? Czy chcą wolności i sprawiedliwości dla wszystkich, czy tylko dla wybranych? Czy zdają sobie sprawę, że w demokracji liberalnej nikt nie zabroni im żyć zgodnie ze swoim światopoglądem, wyznaniem i kulturowymi nawykami, podczas gdy w autorytaryzmie dla wielu z nich nie będzie to możliwe? Może wówczas niektórym łatwiej będzie zrozumieć dlaczego najważniejszą sprawą jest odsunięcie PiS-u od władzy.
I wreszcie sprawa oczywista, której – choć trudno w to uwierzyć – wydają się nie rozumieć nie tylko wyborcy, ale też wielu polityków. Chodzi o to, że wspólna lista koalicyjna nie oznacza jednego ugrupowania politycznego. Jest to lista, na której znajdują się przedstawiciele różnych, autonomicznych partii, które w wielu sprawach się ze sobą nie zgadzają. Obecność na wspólnej liście nie oznacza więc rezygnacji ze swoich poglądów i ideałów, oznacza tylko poparcie dla wspólnej idei państwa demokratycznego i praworządnego.
W Polsce obowiązuje system list otwartych, co oznacza, że wygrywają kandydaci z największą liczbą głosów, bez względu na miejsce zajmowane na liście. Utarło się jednak przekonanie, że na listach partyjnych kolejność kandydatów sugeruje stopień ich poparcia ze strony partii. Otóż na wspólnej liście koalicyjnej kolejność kandydatów traci na znaczeniu. Wyborcy będą bowiem głosować na tych kandydatów, których lubią i z których poglądami się zgadzają. Jakie znaczenie może mieć dla nich to, że na tej samej liście i być może nawet na pierwszym miejscu, znajduje się kandydat przez nich nielubiany, na którego nigdy by nie oddali głosu? No to i teraz na niego nie zagłosują.
Warto przypomnieć, że w wyborach parlamentarnych w 2019 roku, gdyby PO, SLD i PSL wystartowały na jednej liście, a nie osobno, zdobyłyby około miliona głosów więcej niż PiS. Zjednoczona Prawica zdaje więc sobie sprawę, jakim zagrożeniem dla tego środowiska jest wspólna lista opozycji demokratycznej. Dlatego też robi i będzie robić wszystko, aby do tego nie dopuścić. Temu służy nieustanny hejt na Donalda Tuska w mediach prorządowych, a zwłaszcza w TVP. Chodzi o to, aby wzbudzić do niego nieufność u potencjalnych koalicjantów. Nieustanne dążenia polityków PiS-u, aby skłócić ze sobą liderów opozycji, spowodować ich wzajemną nieufność, jednoznacznie wskazują, że PiS boi się wspólnej listy partii opozycyjnych. Dlatego trzeba robić wszystko, aby ona powstała.
Patrząc jednak na miotanie się liderów opozycji, ich skłonność do hamletyzowania i ezopowy język, trudno mi sobie wyobrazić któregokolwiek z nich w roli premiera przyszłego rządu, przed którym stanie niezwykle trudne zadanie posprzątania po Zjednoczonej Prawicy. Najlepiej byłoby, gdyby na czele tego rządu stanęła kobieta – mądra, energiczna, pozbawiona tradycjonalistycznych nawyków, ale posiadająca umiejętności koncyliacyjne. Spośród obecnie aktywnych polityczek warunki te spełnia szefowa Inicjatywy Polskiej – ugrupowania wchodzącego w skład Koalicji Obywatelskiej – Barbara Nowacka. Nie ulega wątpliwości, że miałaby ona poparcie środowisk samorządowych, postępowych i proeuropejskich spoza parlamentu. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że ambitni panowie, podpierający się Kościołem, do tego nie dopuszczą, ale może kiedyś Polska do tego dojrzeje.
Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl