Polacy mają, wbrew wielu bijącym w oczy faktom, wszelkie szansę, by szybko odbić kraj z rąk antytransformacyjnej elity czasu minionego. Pora przetrzeć oczy, zapomnieć o sińcach, zebrać się w grupę, zacząć mówić własnym językiem, stworzyć nowy system wyłaniania elit i dać uczciwym, pracowitym rodakom prawo do marzeń i godności.
Jest taka niemłoda już praca Antoniego Szweda „Między wolnością a prawdą egzystencji…”. Jej tytuł dobrze pasuje do cierpień młodych duchem lub wiekiem Polaków, którzy tracą wiarę w wolne od śmiertelnych uwikłań przyszłe życie w Polsce.
[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXIX numeru kwartalnika Liberté!, który ukaże się drukiem na początku września 2018 r.]
W kakofonii biadolenia na stan państwa i społeczeństwa nawet najodporniejsi powinni już dawno dostać szału, przenieść się pod gruszę i tam zarosnąć zielskiem jak Jańcio Wodnik. Na szczęście – nie musimy trwać w pretensjach, że oto Polacy nie odpowiadają wyobrażonemu ideałowi. Kiedy wielu załamuje ręce w przekonaniu, że gdzie się nie obrócą, jakiś beton zbrojony z czasów pierwszej komuny wali ich w nos – są tacy, co wiedzą, jak dostrzec ścieżki wyjścia z ciasnoty zbiorowego umysłu i emocji.
Przegląd zapętleń w świadomości współczesnego, zrozpaczonego stanem społeczeństwa Polaka zacznijmy od tych prostszych.
Najtwardsze i, zdawałoby się, nie do ominięcia przekonanie dotyczy natury Polaków. Jacy to jesteśmy źli i głupi, że wobec szeregu kolejnych kompromitacji władzy tak licznie ufamy i popieramy ugrupowanie pod wodzą Jarosława Kaczyńskiego.
Chęć głosowania na PiS deklaruje ok. 40 proc. gotowych iść na wybory. Prawda, a jednocześnie i statystyczna iluzja. Deklaracje głosowania na PiS składa wciąż podobna liczba bezwzględna Polaków. Coś powyżej 5 mln. Tylu mniej więcej w kilku kolejnych wyborach głosowało właśnie na język frazesów o odebraniu państwa jednym elitom i stworzeniu z łapczywych i wpasowanych w system podległości emocjonalnej oraz organizacyjnej zorganizowany przez PiS elity nowej. Tylu też zapewne zagłosuje na ugrupowanie Kaczyńskiego w kolejnych wyborach. Tymczasem do wyborów może pójść trzy razy tyle rodaków.
No tak, powie wielu, ale przecież nasza opozycja przypomina gromadę sytych srok nad truchłem gołębia – krzyku robi wiele, ale pożywić się nie jest zdolna ani jedna, bo inne nie dają, a razem żerować nie są w stanie. Taka mentalność.
Prawda, że zdolność szefów partyjnych do współpracy jest niewielka. Lada jaki samiec alfa nie zniesie obok siebie innej wyrazistej postaci. Przez cięcie po skrzydłach i zjadanie przystawek budowali swą siłę i Lech Wałęsa, i Jarosław Kaczyński, i Donald Tusk, a teraz Grzegorz Schetyna. Nawet zbiorowe samice i samce alfa, czyli grupowa głowa Partii Razem, nie zechcą zbrukać się współpracą z innymi liberalnie czy lewicowo zorientowanymi liderami. Każdy każdego podejrzewa o chęć zmajoryzowania i zmarginalizowania.
Znowu można załamać ręce i popaść jak wielu publicystów w stupor, powtarzać mantrę o przegranych wyborach i końcu demokracji. Można też jednak stale budować siłę nacisku i w końcu ugrupowanie, które zmiecie stary system wyłaniania i utrwalania władzy partyjnych bonzów.
Sam z bliska lub bardzo bliska obserwowałem proces zakładania i budowy kilku młodych partii (tych wielkich, dziś już starych, jak PiS czy PO również). Wszystkie one powstały w niedawnych, ale szybko odchodzących w przeszłość czasach demokracji telewizyjnej. Korzenie ich sukcesu lub porażki tkwiły w grze na konwencje partyjne i konkurowanie osobowościami telewizyjnymi. Jedne w tym celu kupowały grupy gotowych siedzieć na widowni partyjnych zjazdów widzów chętnych do podłączenia się do każdej windy do nieba, inne, przegrywając finansowo na konwencje, starały się grać osobowościami liderów w politycznych pyskówkach oferowanych im przez telewizję, radio i gazety.
Przyszli liderzy będą już liderami nowego typu, będą internetowi albo nie będzie ich wcale. Będą budować swój przekaz na wiedzy o języku i oczekiwaniach wyborców, jak zrobili to Barack Obama, Mariano Rajoy, Donald Trump czy Emmanuel Macron. (Warto poznać opracowanie „Big Data i polityka: jak nowoczesne technologie wygrywają wybory w XXI wieku” Łukasza Dąbrosia, Mateusza Sabata i Szymona Wcisły). Klucze do komunikacji podsuwają sami wyborcy.
Współczesny polityk wie, czy i co zaoferuje każdej podgrupie w tej społeczności. I trafia ze swoją ofertą precyzyjnie. Nie musi iść ścieżką dotychczasowych budyniowych polityków, którzy budują sukces na micie swej osobistej uczciwości lub osobowości odpowiadającej wyobrażeniom większości wyborców. Big data jest w istocie bronią do zwalczania populizmu, choć dziś jeszcze nieznającym tego narzędzia wydaje się, że jest sposobem na rozpoznawanie populistycznych oczekiwań.
Nie. Przyszły kształt kraju i społeczeństwa będzie wypracowany jako swoisty program na zamówienie, danie skomponowane à la carte przez wyborców.
– Nie znają Francuzów – mówił w swym inauguracyjnym przemówieniu prezydent Emmanuel Macron. Zwracał się do tych, którzy nie wróżyli mu zwycięstwa, ale też kpił ze starych polityków przekonanych o miałkości i podłych motywach oczekiwań politycznych rodaków.
Na razie, przybici powodzeniem wyborczym grupy Jarosława Kaczyńskiego, Polacy nie widzą swojego własnego lidera na miarę Macrona czy Obamy. Już raczej wiedząc, jak sprawnie PiS rozwija farmy internetowych trolli, prowadzą czarną propagandę przeciwko wcześniej wyłonionym elitom politycznym, sądowniczym, naukowym czy artystycznym – płaczemy nad sukcesem tej przemysłowej szczujni.
Dlaczego ma jednak nie dojść do zwycięstwa nad kontrtransformacją? Bo nie objawili się jeszcze liderzy gotowi do skutecznego posługiwania się narzędziami nowoczesnej komunikacji wyborczej? Dlaczego mieliby się nie pojawić? No dobrze, powie ktoś, ale nawet jeśli się pojawią, a z analizy big data wyniknie, że trzeba do uczciwej oferty politycznej dołączyć coś dla gustów zbudowanych przez formację gomułkowsko-moczarowską? Takich jak walka z uchodźcami, umiłowanie lenistwa, kult cwaniactwa, ochocze odrzucanie wolności, nacjonalistyczna ksenofobia itd. itp.?
Odpowiem w tym miejscu krótko: nie znacie Polaków.
Dominuje przekonanie, że obecna władza to monolit tronu i ołtarza wspierający się na ludziach gotowych powierzyć swą osobistą suwerenność każdemu, kto weźmie na pokład ich gomułkowsko-moczarowską formację umysłową. PiS nawet nie musi kroić pod siebie ordynacji wyborczej. Blok antydemokratyczny jest trwały, bo spoiwem jego jest strach przed konkurencją z lepszym, zawiść i żądza łatwego, rządowego, czyli niczyjego pieniądza.
W tym myśleniu razi brak analizy mechanizmów społecznej racjonalizacji w grupie trzymającej władzę i w grupach gotowych ufać w jej zapewnienia o dobrych intencjach oraz o pozytywnych skutkach prowadzonych polityk.
Jeśli już, pojawiają się tezy o godności, której przed władzą rozdającą nieswoje pieniądze nie oferował Polakom nikt. A nawet takie, że oto neoliberalna transformacja wyhodowała gotowych na populistyczne recepty rzesze pokrzywdzonych, więc niech się nie chwali błyskawicznym ograniczeniem biedy i stworzeniem warunków do zbiorowego sukcesu Polaków, tylko posypie głowę popiołem i odda rząd dusz tym, co podniosą podatki i rozdadzą więcej niż populiści. Już nawet rozsądni publicyści wzywają do licytacji na programy rozdawnicze z Jarosławem Kaczyńskim, Mateuszem Morawieckim czy Elżbietą Rafalską.
Na takich diagnozach utkwiło wielu, a przecież nawet wśród nich widzę ewolucję poglądów po zapoznaniu się z głosami mieszkańców Miastka ze słynnej pracy prof. Macieja Gduli. Nie mogli nie odnotować, że zwolennik kontrtransformacji racjonalizuje sobie poczynania popieranej przez siebie władzy nie własną nędzą, bo tej od lat nie odczuwa. Widzi natomiast władzę PiS-u i siebie w systemie tej władzy jako kogoś, komu się udało, ale musi wspierać słuszną walkę z tymi, którym udało się więcej i lepiej. Niezasłużenie, oczywiście, bo głównie dzięki pracy, zdolnościom, kapitałowi społecznemu albo resortowym pradziadkom.
W tym miejscu trzeba przypomnieć rozedrganym w rozpaczy głowom, że miliony Polaków oczekują, owszem, uznania i godności, ale wcale nie takiej na cudzy koszt i z łaski pana. Oczekują uznania dla swojej pracy, zapobiegliwości, zdolności do zorganizowania życia własnej rodziny i wspólnot większych.
Chcą widzieć, że ich 35 lat wstawania nad ranem i pracy, z której więcej lub mniej mają, nie będzie traktowane jako objaw frajerstwa. A tak postrzegają sytuację, kiedy ich emerytura praktycznie zrównuje się z zasiłkami wypłacanymi za poparcie wyborcze tym, którzy nie skalali się pracą, nie zbudowali dachu nad głową i nie mają nic oprócz roszczeń. To się większości Polaków nie może podobać.
Owszem, podobać się będzie docenienie tych, których źle prowadzona polityka spycha na margines lub wypycha z kraju. Kto dzisiaj z pełnym przekonaniem powie, że Polacy nie „kupią” programu politycznego przywrócenia godności każdemu na miarę jego udziału w rozwoju, bezpieczeństwie i miejsca w strukturze społecznej? To tym grupom trzeba przywrócić godność, a nie biadolić nad perfidią polityków PiS-u obiecujących utrzymanie i emeryturę zasłużonym wielodzietnym mamom. Ludzie widzą, jak wiele kobiet odchodzi z pracy i przyjmuje opcję na życie z zasiłku.
Ci, którzy myślą, że monolit władzy przekupi ludzi, poszerzając kręgi utrzymanków społecznych, nie promując aktywności zawodowej, nie pomagając wysoko specjalistyczną opieką medyczną, przedszkolną, tanią edukacją i precyzyjnym przygotowaniem do uczestnictwa w rynku pracy, nie znają Polaków.
Przyszłe wybory będzie jednak wygrywać nie ten, kto podniesie zasiłki dla matek, ale ten, kto da im opiekę potrzebną do osobistego rozwoju. Ten, kto jednocześnie przywróci godność opiekunkom i nauczycielkom przedszkolnym, nauczycielom, pielęgniarkom, wykwalifikowanym robotnikom, urzędnikom, policjantom, żołnierzom, akademikom. Słowem, wszystkim na miarę ich miejsca w społeczeństwie.
Polacy, jeśli już, nie tęsknią za życiem na zasiłku, ale raczej za życiem na miarę. Tęsknią do stabilnej struktury społecznej, gdzie edukacja, pracowitość i aktywność społeczna pozwalają zajmować odpowiednie miejsce w społeczeństwie.
Pod tym względem obserwują z zazdrością życie Niemców czy Brytyjczyków albo i Czechów.
Polacy mają zdrowe pojęcie o swoim miejscu na ziemi. Wiemy, że Unia Europejska i krąg kultury zachodnioeuropejskiej to jest nasza duża ojczyzna. W dzisiejszym podziale sceny ideowej łatwo wyczuć w panach typu Macierewicz, Morawiecki, Kaczyński i innych raczej tęsknotę do cywilizacji wschodu – Hunów, Turków czy Rosjan. Czy opcja zachodnia jest już naprawdę przegrana?
Nikt przy zdrowych zmysłach, nawet zwolennik PiS-u, nie powie, że Polacy dali się już nastawić wrogo do Francuzów, Niemców czy Brukseli. Że odpowiada im rola Polski jako lądowiska dla samolotów wiozących świtę i samego Donalda Trumpa, co proponuje w wielogodzinnej transmisji partyjna telewizja. Jeśli ktoś sądzi, że przyszłe wybory wygrywać będzie program poddaństwa wobec kapryśnego prezydenta Stanów Zjednoczonych, nie zna Polaków.
Wreszcie pora na język polityki. Rozumieć go trzeba nie tylko jako warstwę wokalno-fatyczną, ale i realne posunięcia polityczne mające być przedłużeniem retoryki. Jakiż to mamy płacz nad faktem, że przemyślane programy polityczne dynamicznych ludzi z Nowoczesnej albo bogate doświadczenie ludzi skupionych wokół Platformy Obywatelskiej przegrywają z twardym, przemocowym językiem politycznym starców i młodzieży PiS-owskiej lub postkukizowskiej.
No pewnie, że przegrywają, kiedy wchodzą na plac pełen budyniowej mowy o tym, jak to niby „wierzę, że naszą intencją i wolą Polaków jest, by ojczyzna była szczęśliwa, gdyż takie z pewnością było życzenie naszych przodków”. Starcie racjonalności, wiedzy i argumentów z budyniową mową wygra zawsze ta druga. Nie tylko dlatego, że zawsze pełna jest pozytywnej intencji i przez to emocji. Zwłaszcza wtedy, kiedy jest nieporadna, żenująca i słaba. Budzi współczucie zamiast politowania.
Władza demoluje sądy, parlamentaryzm, system demokracji przedstawicielskiej, finanse publiczne i państwową gospodarkę, kpi w najlepsze z lekarzy i pielęgniarek, z niepełnosprawnych, z mniejszości społecznych, pracujących, uczniów, nauczycieli, twórców kultury. Na manifestacje protestacyjne albo te wspierające protestujących trudno ludzi zmobilizować.
Czy to znaczy, że Polacy nie dokonują rozstrzygnięć politycznych, kierując się wiedzą i wolą naprawy funkcjonowania społeczeństwa i państwa w tych dziedzinach? A takie wnioski wyciągają nie tylko propagandyści władzy w partyjnych mediach, lecz także spora część komentatorów opisujących rzeczywistość polityczną językiem liberalnym.
Tymczasem te obszary polityki realnie związane z życiem osobistym i interesem każdego obywatela są wciąż najważniejszym polem do działania dla przyszłych liderów politycznych. Nie na zasadzie racjonalnego sporu o pryncypia, wartości, instytucje, argumenty, pieniądze czy ustawy. Potrzebna jest zmiana języka polityki na bliski ludziom oraz ich interesom. To w tych obszarach rodzą się aktywni nowi liderzy, którzy przez uczciwą kooptację mogą stworzyć nowy język politycznej rozmowy z wyborcami.
Uczciwa kooptacja to jednak nie jest tylko robienie sobie zdjęć z aktywistami, ale przyjęcie ich na polityczne platformy wyborcze. Wzorem Macrona trzeba zapraszać do działania politycznego ludzi wiarygodnych przez swoją pracę, aktywność i sukces, a nie budować reprezentacji społeczeństwa z samych, choćby najuczciwiej traktujących swą pracę, działaczy partyjnych.
Język współczesnej polityki to nie tylko to, co można mówić lub robić we władzach przedstawicielskich lub administracji, lecz także, a może przede wszystkim wiarygodne osobowości liderów reprezentujących problem społeczny. Obrazowo mówiąc, Kamila Gasiuk-Pihowicz lub Borys Budka nie staną się tak wiarygodnymi symbolami przyszłego, przyjaznego ludziom i niezależnego od partii sądownictwa, jak ci, którzy przez partyjne sądownictwo są krzywdzeni. Biznesmen mający sukces ze swymi rzetelnie prowadzonymi przedsiębiorstwami będzie bardziej wiarygodny od akademika wyuczonego ekonomii. Jedność słowa i osoby jest w grze o zaufanie u wyborców kluczowa. Polacy nie są w tym względzie inni od Francuzów.
Kiedy wichura zniszczyła plantacje papryki, Jarosław Kaczyński pokazał się przed kamerami w towarzystwie wójta gminy Pcim, Daniela Obajtka, który podarował poszkodowanym kilka rolek folii. Wystarczyło, że pan prezes przed kamerami ogłosił, że Daniel „Wszystko mogę” Obajtek jest przykładem walki z imposybilizmem władzy, a spora część społeczeństwa uwierzyła, że PiS ma w swych szeregach sprawnych i pomagających ludziom działaczy lokalnych.
Kto sądzi, że wyborcy wolą związać swój polityczny wybór ze sprawnymi, wyuczonymi działaczami partyjnymi zamiast z realnymi samorządowcami, liderkami protestów społecznych, pokrzywdzonymi przez upartyjnione sądy – ten nie zna nie tylko Polaków, lecz także ludzi w ogóle.
Na koniec weźmy lament, że oto partia Kaczyńskiego nie zużywa się politycznie i rodacy nie mają nic przeciwko temu, by ją mimo kompromitacji wybierać do parlamentu. Zużywa się, i to w zwykłym tempie. Polacy, którym niekompetentna władza wybija świniaki, bo nie zrobiła nic, by powstrzymać szerzenie się choroby ASF – nie zagłosują na PiS. Nie zagłosuje na tę partię żołnierz, który miał latać helikopterem, a lata z nacjonalistami na nocne podchody. Chcecie odbić PiS-owi wieś – dajcie jej ofertę lepszych rządów. Żołnierzom – wiarę w profesjonalne warunki służby. Chorym – ofertę lepszej opieki. Rodzinom – lepszej szkoły.
Obszary, w których niemal każda oferta i każdy język polityczny będzie przebijał niekompetentną władzę, są liczne. Załamywanie rąk nad stanem polityczności Polaków i jakością ich liderów sensu nie ma. Zakasawszy rękawy, odbić można Polskę dla prodemokratycznej, pracowitej, mądrej większości. Ducha nie gaście!
Fot. Robert Couse-Baker (CC BY 2.0)