Jakiś czas temu, biorąc uwagę w dyskusji na temat szkolnictwa wyższego, zwróciłem m.in. uwagę na pewne zjawisko. Otóż obserwuję od lat 70. ubiegłego wieku postępujące odwracanie się młodych ludzi od trudnych studiów, czyli takich, które wymagają poświęcenia im więcej czasu i wysiłku niż innym studiom. To znaczy studiów technicznych, matematyczno-przyrodniczych, a nawet ekonomii.
Ekonomia opisuje to zjawisko następująco. Pod wpływem rosnącej zamożności nastąpiło przekształcenie się studiów wyższych z dobra inwestycyjnego w dobro konsumpcyjne. To znaczy, że niegdyś studia były traktowane jako inwestycja, mająca zapewnić dobre dochody w przyszłości. Obecnie zaś traktowane są jako przyjemny sposób spędzania lat młodości, czyli nie efekt ekonomiczny studiów jutro (przyszłe dochody), lecz efekt ekonomiczny dziś („konsumpcja”, czyli atrakcyjność samego studiowania). I rzeczywiście, pomijając już więcej czasu spędzanego z gronem kolegów podczas łatwych studiów, studiowanie np. stosunków międzynarodowych jest ciekawsze niż studiowanie budownictwa ogólnego. W końcu, ciekawiej (bo łatwiej włączyć się do takiej dyskusji!) rozmawia się o polityce USA na Bliskim Wschodzie niż o sprężystości materiałów…
Przypisałem wówczas ten trend cywilizacyjny wzrostowi dochodów na jednego mieszkańca. Po dalszych przemyśleniach doszedłem jednak do wniosku, iż jest to wyjaśnienie niekompletne. W końcu, nawet ogólny wzrost PKB per capita nie zwalnia ludzi tak zupełnie od myślenia o przyszłości. W przyszłości, nawet tej zamożniejszej, też przecież będziemy mieć rosnące potrzeby i dlatego dobrze jest mieć dobrze płatną pracę.
Powiedzmy, że część przyszłych studentów pomyśli – dość logicznie nawet – iż średnie czy niskie płace po studiach wyższych też będą nie najgorsze w czasach ogólnego wzrostu dochodów i z góry niejako zgodzi się na relatywnie niższe dochody. Ale to jeszcze nie wyjaśnia aż takiej masowości owych przesunięć w kierunku łatwiejszych studiów.
Otóż uważam, że opisane zjawisko zostało znacznie pogłębione przez „socjal”, który jest źródłem większości patologii we współczesnej zachodniej cywilizacji. To, że młodzi ludzie przestają czuć odpowiedzialność za swoje przyszłe losy (z punktu widzenia ich przyszłych dochodów) bierze się właśnie z owego otaczającego ich – od kołyski po grób – socjalu.
Młody człowiek dowiaduje się – w szkole lub od rodziców – że szkolne śniadania i obiady są dofinansowywane, wydatki na notebook i internet, do którego są „przyssani” w dzisiejszych czasach od wczesnej młodości, są odpisywane przez rodziców od podatku, studia wyższe są bezpłatne lub czesne pokrywa tylko część rzeczywistych kosztów, itd., itp. Ostatnio mogli nawet przeczytać o durnocie wymyślonej przez unijnych polityków, że uprawianie turystyki jest „prawem człowieka”. Na razie wprawdzie owi szurnięci politycy (polscy w europejskim parlamencie też?) nie wyjaśnili jeszcze, kto ma to finansować, ale młodzi mogą kombinować, że ktoś im to jednak dofinansuje.
Od tego już tylko krok do bardziej ogólnej (i demoralizującej) refleksji, że jeśli do tylu moich wydatków „socjal” dopłaca, to może niech dopłaca do mojego całego życia. Tyle, że socjal to także płacący podatki sąsiad, któremu mówimy co rano: „dzień dobry”, gdy idzie do pracy. Ale niewielu dojdzie w swych rozważaniach do tego, że tak właściwie, to żyje z ręką w kieszeni sąsiada. Byłaby to bowiem refleksja dość niewygodna…