Wbrew kasandrycznym wizjom, że handel zdominują hiper- i supermarkety, a zaraz potem dyskonty, okazało się, że silny hurt (w tym zagraniczny, a jakże) zdołał utrzymać na powierzchni sklepy małe i średnie. Co więcej, zdołał on dać im tyle siły rynkowej, że wprawdzie straciły mniej więcej połowę swej liczby przed 15–tu laty, ale utrzymały się jako istotna część rynku detalicznego (dziś to nadal 40% sprzedaży). Stopniowo zwiększają one swoją wydajność, potwierdzając niezbędność nie tylko w małych miejscowościach, gdzie nie utrzyma się ani hiper- ani supermarket, ale „wszędzie” – wychodząc naprzeciw tendencji do zakupów blisko domu, bez co najmniej dwugodzinnych wypraw do sklepów, gdzie jest wszystko. Można nawet mówić o polskim modelu handlu detalicznego.
W ostatnich latach wytworzyła się swoista równowaga funkcji różnego rodzaju sklepów i zakupów.
Rynek rósł i stawał się coraz produktywniejszy, przy czym to wcale nie największe powierzchnie tę produktywność budowały.
Było tak do momentu, gdy wspierane przez polityków związki zawodowe doszły do wniosku, że koniecznie trzeba ulżyć pracownikom wielkiego handlu (którym nota bene z roku na rok warunki pracy i płacy polepszały się – głównie wskutek mechanizmów konkurencyjnych rynku sektorowego, w tym rynku pracy, któremu zaczęło już lat temu kilka brakować ludzi). Przy okazji ulżyć też postanowiono konkurencyjnej doli „małych polskich firm”, odbierając jeden dzień pracy większym firmom (w większości nie-polskim, co budzi zasadne wątpliwości w kwestii dyskryminacji).
W duchu jedynej słuszności stosunkowo szybko (w państwie PiS to przecież nie problem) przeforsowano ograniczenie handlu w niedzielę, a jedynym realnym ustępstwem wobec przeciwników tego zabiegu stało się rozłożenie go na raty-etapy (no, może jeszcze to, że oszczędzono sieci franczyzowe, ale chyba nie na zawsze – jak słyszy się z centrali Związku i z parlamentu). Pomijam „reklamowane” jako ustępstwo dopuszczenie pracy przedsiębiorcy i najbliższej rodziny „u siebie” w niedzielę, gdyż jest to raczej utrudnienie. W ten sposób w oparciu o dwa argumenty „makro” – ulżyć pracownikom i wesprzeć w rynku najsłabsze, a przecież polskie firmy – weszliśmy w proces zaciskania pętli ograniczeń pracy handlu w niedzielę.
Na pierwszy rzut oka – ku zadowoleniu autorów i wykonawców pomysłu – nic się nie stało.
Przecież ani gospodarka narodowa w całości, ani tym bardziej sektor handlu, nie poniosły uszczerbku. PKB rośnie i przekracza 5%, a sprzedaż detaliczna ostatnio niemal dotknęła 10% r/r. Do tego bezrobocie na podręcznikowych minimach, a eksport rośnie. Eldorado – gdyby nie pewne okoliczności niechętnie przenikające do publicznego obiegu informacyjnego. Na początek położenie małych firm; nie jest ono tak wspaniałe, jak miało być. Jak pisano i w różnych okolicznościach mówiono, ba – nawet podpierano badaniami, firmy te zderzyły się z działaniem obronnym gigantów rynku, którym zabrano 1/7 czasu pracy, który w handlu jest szczególnie cennym zasobem. Postanowiły więc sobie go skompensować i zainwestowały w niskie ceny, poprzez akcje promocyjne, nowe, a atrakcyjne linie produktów marek własnych, udogodnienia sprzedażowo-ofertowe (programy lojalnościowe, płatności elektroniczne, re-aranżację miejsc sprzedaży, wreszcie – co bardzo ważne – atrakcyjne, wysoko pozycjonowane marki własne, po bardzo rozsądnych cenach, itd.).
Szybko okazało się, że zreorganizowano również sześciodniowy tydzień pracy. Nastąpił wysyp ofert i wzmocnienie promocyjne piątku i soboty, a i w tzw. „tygodniu” dobre produkty nie zniknęły z półek. Coraz częstsze są programy i aplikacje sprzedaży internetowej, wraz ze zróżnicowaną obsługą dostawy i serwisem. Efekt? Sprzedaż rośnie, ale najbardziej tam, gdzie miało być odwrotnie, czyli w wielkich systemach sprzedaży dyskontowej i supermarketowej, także internetowej. Jednocześnie maleje w małych sklepach. Euromonitor podaje wartość 5,1%.
Ale sprawa jest bardziej skomplikowana.
Otóż wśród sklepów mniejszych, poniżej 400mkw urosła ona o kilka procent (PIH podawał dane w okolicach 5%), ale… sklepy te obejmują także tzw. proximity (małe supermarkety osiedlowe oraz większe i średnie sklepy). Tam uruchomiono bliskie strategiom wielkich sieci mechanizmy obronne, a same markety proximity sa drugim co do dynamiki wzrostu formatem handlowym po dyskoncie, doświadczając jej na poziomie ok. 6%.
Ponadto działają one najczęściej w sieciach franczyzowych, a tutaj zarówno sklepy typu proximity, jak i mniejsze cieszą się przywilejami przewag sieciowych, głównie efektami skali i kompensacjami sieciowymi. Mają tez wielorakie wsparcie integratora franczyzowego, najczęściej hurtownika, choć są i franczyzy będące porozumieniem „horyzontalnym”. Integrowane mniejsze sklepy, nawet jeśli mogą podjąć pracę w niedzielę, są w uprzywilejowanej pozycji wobec sklepów niezależnych. Zresztą zgrabnie wykorzystują to konkurencyjnie, głównie poprzez politykę cenową i dostęp do marek własnych hurtowników na uprzywilejowujących je zasadach. Samodzielni sklepikarze, nawet jeśli mają umowę partnerską z hurtownikiem klasycznym lub cash&carry, szanse mają mniejsze. Stąd dane o owych samodzielnych „maluchach” nie są ani znane, ani nie mają swego skutecznego rzecznika informacyjnego.
Dodatkowo warto zauważyć, że uruchomiona spirala płac w handlu (pomińmy teraz tego przyczyny) dobija małe sklepy rodzinne, te we franczyzie i te niezależne – po prostu tyle, ile zapłacić może wielka sieć, sklep rodzinny nie zapłaci, a ludzie odchodzą i odchodzić będą właśnie do sieci, które płacą lepiej. Publikowane projekcje nie bez przyczyny więc mówią o ok. 15 tysięcach sklepów, które do końca 2018 roku zbankrutują. W tym kontekście pomruki związkowców, by franczyzę poddać reżimowi ograniczeń właściwemu ograniczeniom dużych sklepów, brzmią eksterminacyjnie wobec tego segmentu rynku. Pomysły na uszczelnianie ograniczeń, także te by uwzględniać negatywnie różnorodne usługi na powierzchniach handlowych, np. pocztowe, brzmią zaś jak mincowska pryncypialność w wojnie o handel, sprzed lat.
Koniunktura wybacza wiele, ale nie trwa wiecznie.
Może warto zapytać środowiska związkowe i polityczne, zajmujące się zbawianiem Ojczyzny poprzez psucie z trudem unowocześnionego rynku, o pomysł na przyszłość – czyli na moment, gdy taryfa ulgowa zniknie z całkiem obiektywnych powodów. Co powiedzieć wówczas producentom, gdy np. zawęzi się eksport, a potencjał handlu przestanie rosnąć i zacznie spadać? Co z rynkami lokalnymi, dobrze zrównoważonymi dziś? Bierze to ktoś pod uwagę w ogniu „walki klasowej” z korporacjami (dodam – głównie nie-polskimi), by „dać ludziom”?
Mamy w Polsce ciekawy i dobrze się spisujący model handlu detalicznego. Jest w nim miejsce dla każdego formatu.
W nim nawet ci mali mają się gdzie schronić przed presją konkurencyjną gigantów – właśnie w niedrogich organizmach franczyzowych, zapewniających dostęp do ekonomii skali, które planuje się zreformować. Czy warto to rozsadzać i jeszcze dorabiać do tego pozytywną, patriotyczną ideologię? Czy aby na pewno nas na to stać? Ci sami, dziś pozornie obdarowywani przywilejem pracy w niedzielę, za niedługi czas mogą stanąć wobec widma bankructwa. Czy wówczas „zbawcy ludu” dadzą im coś konkretnego, czy np. tylko rewolucyjno-patriotyczny zapał? Apeluję o opamiętanie się i szacunek do wiedzy o handlu. A jeśli wśród pracowników handlu istnieje rzetelnie zbadana potrzeba wolnego w niedziele, warto pomyśleć o innych pomysłach, niż zakazy dla wszystkich.
