Wielu zwolenników demokracji z zadziwiającym optymizmem twierdziło, że referenda staną się mechanizmem powstrzymania ekstremistów i populistów, gdyż stosując je klasa polityczna, traktowana jak wyalienowana elita, odda prawo decyzji obywatelom i tak zada kłam niosącemu populistów hasłu o własnej głuchocie na oczekiwania tzw. zwykłego człowieka.
Żyjemy w czasach odwracających się ról. Siły polityczne, które nigdy nie pałały szczerym uczuciem do demokracji, zachwycone procesami przemiany opinii publicznej, dziś aspirują do tego, aby stanąć na (zbrojnej nawet) straży demokratycznych reguł. Im więcej obywateli odwraca się od kruszejącego konsensusu liberalno-demokratycznego, tym większy prodemokratyczny zapał ekstremistów, do niedawna fantazjujących o autorytarnych przewrotach w celu „pochwycenia władzy”. Zapomniano już czasy, gdy to Kennedy i Reagan wołali do Chruszczowa i Breżniewa o wolność i demokrację dla nieszczęsnych mieszkańców wschodniego „bloku”. Dziś to Putin, jego media, jego boty i jego sympatycy w poszczególnych krajach Europy, grożą wskazującym palcem Macronowi, Merkel i „tradycyjnym” mediom, z ponurą miną konstatując gwałt liberalnych Europejczyków na woli ludu. Tak mozolnie zbudowany przez pokolenia centrystów różnych odcieni – chadeckiego, socjaldemokratycznego, staro-konserwatywnego czy liberalnego – nimb świętości i nietykalności zasad demokracji staje się oto sprawnym narzędziem wytrącającym retoryczny i praktyczny oręż z ręki tym, którzy chcą zachować istotę i ducha demokratycznego rządu. Pokazani jako ciemiężyciele woli ludu przez dawnych antydemokratów, a dziś realizatorów projektu ukrycia realnej dyktatury w skorupie formalnego demokratyzmu, przegrywają oni walkę o przyszłość.
Nic bardziej demokratycznego
Z tej aury immunitetu przed krytyką w największym stopniu korzysta referendum. Podczas, gdy wszelkie wybory pozostają obciążone złożonymi dywagacjami o demokratyczną zasadność szczegółowych regulacji konkretnych ordynacji wyborczych, referendum wydaje się esencją demokracji. W końcu, czy można wyobrazić sobie coś bardziej demokratycznego aniżeli decyzję podjętą bezpośrednio przez obywateli-suwerena w powszechnym głosowaniu – „tak” albo „nie” – po którym opcja wybrana przez arytmetyczną większość zostaje obowiązkowo wdrożona prawnie i wcielona w życie przez struktury polityczne? W czasach, gdy przyzwoitym człowiekiem może być tylko kryształowy demokrata, odrzucenie tak powziętego werdyktu jest moralnie nie do pomyślenia. Nic więc dziwnego, że zarówno dyskurs akademicki, publicystyczny, jak i zwykły polityczny od wielu dekad traktował referendum niczym najukochańsze dobro, najcenniejszy klejnot w skarbcu życia publicznego. Nawet jeśli zakulisowo usiłowano blokować rozpisanie konkretnych referendów (antycypując klęskę swoich celów), to nigdy nie czyniono tego przy użyciu argumentu o nieadekwatności samego referendum jako modelu.
Wielu zwolenników demokracji z zadziwiającym optymizmem twierdziło, że referenda staną się mechanizmem powstrzymania ekstremistów i populistów, gdyż stosując je klasa polityczna, traktowana jak wyalienowana elita, odda prawo decyzji obywatelom i tak zada kłam niosącemu populistów hasłu o własnej głuchocie na oczekiwania tzw. zwykłego człowieka. Tymczasem z punktu widzenia ekstremistów (w globalnym pakiecie swoich budzących postrach i odrazę postulatów nadal niewybieralnych, a zatem bez szans na przejęcie władzy) referenda okazały się doskonałym narzędziem punktowej realizacji programowej agendy. I to bez konieczności brania odpowiedzialności za zarządzanie systemami państwa, o braniu odpowiedzialności za jakiekolwiek skutki nawet nie wspominając. Tak oto referendum dotyczące brexitu obarczyło jego przeciwników, Theresę May i Michela Barniera, monstrualnym zadaniem wieloletnich negocjacji oraz toczenia skrajnie wyczerpującej walki politycznej o osiągnięcie celu, którego jako politycy nie pożądali, podczas, gdy entuzjasta brexitu Nigel Farage z piwkiem w ręku udał się na polityczny urlop przerywany tylko co kilka dni w celu napisania paru tweetów.
Referendum w sprawie brexitu stało się jednak pewnym punktem zwrotnym. Przeprowadzone nie przez szacunek wobec woli obywateli, ale w celu utrzymania jedności partii rządzącej przed wyborami i zachowania stołka przez premiera. Umiejscowione bezrozumnie na początku procesu, gdy nikt nie był w stanie przewidzieć kształtu umowy „rozwodowej”, a więc nikt nie wiedział, czym de facto jest brexit, nad którym właśnie głosuje. Bez racjonalnego podziału na dwa głosowania, z których pierwsze dawałoby rządowi mandat do zgłoszenia zamiaru wyjścia i rozpoczęcia negocjacji, a drugie określałoby stosunek obywateli do tego, co owe negocjacje realnie przyniosły i czy ich rezultat jest do przyjęcia. Niejasne, nieprzewidywalne, nieczytelne, spłaszczone i strywializowane. Dla politycznego show, nie dla racjonalnej decyzji w oparciu o namysł.
W efekcie demokratycznie podjęta decyzja, już kilka godzin po ogłoszeniu wyniku, okazała się być w znacznej mierze produktem fałszu, z premedytacją podanego w kampanii głosującym. Kilka lat później jak na dłoni widać ponadto, że była decyzją bezbrzeżnie głupią, która cały, uświęcony wielosetletnią tradycją, system polityczny Wielkiej Brytanii wpędziła w kryzys stawiający pod znakiem zapytania jego trwanie. Pod jej wpływem nawet ekstremiści z innych państw Europy, wcześniej za centralny punkt programu stawiający własne frexity, holexity, austrexity czy czechoxity, nagle w popłochu deklarują wolę pozostania w Unii Europejskiej i „reformowania jej od wewnątrz”. Liderka francuskiej skrajnej prawicy, Marine Le Pen, komentuje dziś, że decyzja Brytyjczyków była może i głupia, ale ponieważ jest demokratyczna, to musi zostać zrealizowana. To dokładnie ten sposób myślenia, który – abstrahując od światopoglądu – nie może zostać tak po prostu zaakceptowany. Rażąco głupie decyzje wybranych polityków można rewidować, są dymisje lub sankcja kolejnych wyborów. Z głupoty polityków dworujemy sobie (bardzo słusznie!) codziennie. W kontekście referendum czas przyjrzeć się jednak zjawisku głupoty obywateli i przestać udawać, że w demokracji wyborca jest jak klient ekskluzywnej restauracji, który ma zawsze rację. Jesteśmy tylko ludźmi i jesteśmy omylni, a wraz z przemianami środowiska informacyjnego coraz łatwiej jest nami manipulować. Wielbiąc bożka demokracji i odmawiając przyjęcia tych faktów do wiadomości, tylko ułatwiamy zadanie naganiaczom prowadzącym nas, jak barany, wiadomo gdzie.
Po prostu za mało
Podstawowy problem z referendum polega na tym, że głosującym zwykle po prostu brakuje wystarczającej wiedzy o problemie, który jest przedmiotem wyboru. Co więcej, niewielu z nich poczuwa się w obowiązku, aby przed oddaniem głosu pogłębić swoją wiedzę. Nie dość wielu, wątpiąc lub będąc świadomymi własnej niewiedzy, rezygnuje z udziału w głosowaniu. Rzeczywistość tę skrzętnie wykorzystują podmioty aktywnie uczestniczące w polityce, aby zamiast wiedzy dostarczać zwyczajnej propagandy politycznej, która bazuje na przeinaczeniach, niedomówieniach i przemilczeniach, a zawsze stroni od rzetelności i obiektywizmu. W efekcie, wyborca często żyje w przeświadczeniu, że wystarczającą wiedzę posiada, gdyż zaczerpnął ją ze źródeł, którym ufa w zwyczajnym, codziennym procesie konsumpcji informacji politycznej. W tej ostatniej sytuacji nie mamy więc do czynienia z problemem wyborcy aroganckiego i nieodpowiedzialnego, który postanawia głosować pomimo świadomości własnej ignorancji, ale z wyborcą celowo wprowadzonym w błąd. Nie idzie tu zatem o wadę demokracji, którą akcentował już Benjamin Constant, mówiąc, że głupcy zawsze mają większość. Mamy do czynienia z poddaniem w wątpliwość czy werdykt referendum nadal zachowuje demokratyczny charakter. Jeśli bowiem w proces decyzji wkrada się manipulacja na skalę masową, którą stała się możliwa w dobie Internetu, botów, fake newsów czy profilingu wyborców, to wynik nie jest wyrazem „woli ludu”, a rezultatem rywalizacji układu antagonistycznych manipulatorów o efektywność i skuteczność. A także naturalnie zwykłym starciem ich fundatorów, w którym zwykle wygrywają większe pieniądze (warto dodać, że niesłychany wpływ na wynik referendów uzyskują ponadto celebryci, wśród których we współczesnych czasach wręcz roi się od przekupnych głupców).
Ilustracją tego dylematu jest następujące ćwiczenie. Jeśliby stworzyć heurystyczny model tej samej społeczności, która odizolowana od sfałszowanych sygnałów w referendum wydałaby inny werdykt, aniżeli padł realnie, to w którym miejscu zachodzi „wola ludu”? Odpowiedź nie jest łatwa, wcale niekoniecznie w tym sterylnym układzie. W końcu obywatele mają prawo angażować się i prowadzić kampanie wpływania na innych obywateli przy pomocy legalnych, acz etycznie wątpliwych środków. Gdzie zatem jest prawdziwa „wola ludu”?
Oczywiście można podnieść kontrargument, że dokładnie ten sam problem dotyczy zwyczajnych wyborów. Jednak wynik wyborów prezydenckich czy parlamentarnych jest odwoływalny po 2-5 latach, w zależności od przyjętych norm prawnych. O referendach zaś mawia się, że ich werdykty powinny być ostateczne „w tym pokoleniu”. Różnie z tym oczywiście bywa (zjawisko powtarzania referendów, tzw. „neverendums”, jest szeroko znane), ale jeśli przyjąć to, jako założenie zasadności zastąpienia zwykłej decyzji parlamentarnej w ramach demokracji przedstawicielskiej aktem referendum, wówczas natychmiast stajemy się świadomi, że gra toczy się o dużo wyższą stawkę.
Gdy wyborcy głosując w referendum opierają się tylko na strzępach informacji i politycznych emocjach, to kontrola nad rezultatem znajduje się nie w ich rękach, a w rękach politycznych elit, które w dodatku selekcjonują tematy na referendalne i niereferendalne, decydują o terminie głosowania i precyzyjnej treści pytania. Problemy postawione w referendum zostają wyjęte poza zwyczajne procedowanie legislacyjne. Podczas, gdy wyniki procedur demokracji reprezentatywnej są zazwyczaj przewidywalne, werdykty referendum są podatne na nagłe wahnięcia, wrażliwe na atmosferę chwili oraz na wpływ zjawisk zupełnie niezwiązanych z tematem referendum (nawet na pogodę). Raz po raz obserwuje się zjawisko głosowania przeciwko zaproponowanemu projektowi nie ze względu na jego zasadność, a z powodu sympatii i antypatii żywionych przez głosujących wobec, słusznie czy niesłusznie, wiązanych z projektem figur politycznych. Wyborcy często głosują więc w oparciu o przesłanki pozostające poza tematem referendum. Przykładowo negatywna ocena polityki oświatowej czy zdrowotnej rządu może spowodować odrzucenie propozycji zmiany ordynacji wyborczej czy zgłoszenia kandydatury kraju do roli gospodarza mistrzostw świata w piłce nożnej. Wyjęcie pojedynczego, nawet bardzo ważnego, problemu poza kontekst ogólnego toku zdarzeń życia politycznego, okazuje się całkowicie niemożliwe. Także uniezależnienie jego oceny od ogólnego światopoglądu wyborcy, celem uzyskania pragmatycznej postawy, jest niewykonalne. Wynik referendum przestaje dotyczyć konkretnego, zadanego pytania, a uznanie tego wyniku za werdykt społeczny nad tematem referendum przeistacza się w aberrację.
Dalszym problemem o charakterze percepcyjnym jest także naturalny dla każdego człowieka nawyk, aby zgłoszone propozycje i projekty oceniać na bazie własnych przeszłych doświadczeń. Warto zauważyć, że to wyzwanie staje przed każdym głosującym, nawet takim, który w oparciu o zasób wiedzy podejmuje rzetelny wysiłek oceny referendalnego wyboru. Decyzje referendalne charakteryzują się jednak zorientowaniem na przyszłość, niekiedy dalekosiężną. Dlatego oparcie ich na doświadczeniach utkanych w realiach czasów minionych nie jest optymalną metodą wyważania racji. Wyzwanie to potęguje dodatkowo rosnący poziom złożoności i skomplikowania, jakim w zglobalizowanym świecie XXI wieku cechują się problemy społeczno-ekonomiczne i polityczne. Argument wysuwany onegdaj przez Friedricha von Hayeka przeciwko planowaniu gospodarczemu (pojedyncza osoba lub zespół planistów nie są w stanie posiadać wystarczającej wiedzy, aby optymalnie sterować procesami gospodarczymi, gdyż rynek wiedzę radykalnie rozprasza) we współczesnym świecie w coraz większym stopniu dotyka domeny polityki.
Obopólna nieodpowiedzialność
Poczucie utraty kontroli nad tokiem zdarzeń w najcięższy sposób dotyka polityczne elity, jako warstwę przywykłą do sprawowania kontroli. Eksperci, politycy i naukowcy często nie są w stanie wskazać żadnych rozwiązań, tylko operują w ramach tzw. prowizorki. W tym tkwi kolejny, niezdrowy impuls, aby rozpisywać referenda i formalnie oddawać w ręce obywateli zadanie podejmowania decyzji trudnych, pociągających za sobą niemożliwe do przewidzenia, czasami bardzo niekorzystne konsekwencje. Elity używają referendów, a przy ich pomocy również obywateli, jako narzędzia zrzucania z siebie odpowiedzialności za takie decyzje, a w przypadku późniejszych kryzysów mają możliwość przywołania tego bezpośredniego mandatu i oddalenia od siebie ewentualnych win. Po to Viktor Orban pytał Węgrów o ich zdanie w sprawie przyjmowania uchodźców. Również politycy o autorytarnych skłonnościach lubują się w poszukiwaniu referendalnego mandatu dla zaplanowanych już przez siebie nadużyć i naruszeń państwa prawa. W ten sposób cały sens reprezentacji politycznej i demokracji parlamentarnej ulega zanegowaniu. Politycy, jak wszyscy, chcą cieszyć się tylko jasnymi stronami swojego powołania – prestiżem, posadami, władzą, wpływami i dolce vita. W przypadku chwil gorzkich rozglądają się za sposobami na ucieczkę przed ryzykiem i odpowiedzialnością. Onegdaj takim sposobem była dymisja. Referenda dają jednak możliwość politycznego przetrwania na kolejny sezon. Przy okazji dalszego uszczerbku doznaje zarówno ideał służby publicznej i odpowiedzialności za sprawy wspólne, jak i poszanowanie dla figury eksperta, dla jego wykształcenia, powagi i kompetencji. Nie może liczyć na szacunek ktoś, kto dezerteruje z pełnienia służby, do której został powołany w wyborach. Takimi słowy uciekanie się do referendum komentowała Margaret Thatcher.
Referendum zaburza zatem logikę funkcjonowania demokracji parlamentarnej opartej na zasadzie politycznej reprezentacji z wolnym mandatem. Wbrew pozorom najmniej szkodliwe jest w tym kontekście wiążące referendum nad przegłosowaną już przez parlament ustawą, której precyzyjny tekst jest już ustalony co do przecinka, a tylko jej wejście w życie zostało uzależnione od werdyktu obywateli. Wówczas referendum albo powoduje wejście w życie doskonale znanego aktu prawnego wraz z jego skutkami, albo go blokuje i wrzuca do kosza. Najgorsze są referenda konsultatywne i niewiążące, które politycy chcą odbywać przed rozpoczęciem procedowania w parlamencie. Wówczas wyborcy nie mają faktycznie wpływu na sytuację prawną, ale politycy z radością wykorzystają ich werdykt (w tym także wysokość frekwencji) jako „wskazanie kierunkowe” do toczenia partyjnych bojów i pchania problemu w zasadzie dowolnym kierunku, pod warunkiem wprawienia w ruch odpowiedniego spinu. Takie referenda (dotyczy to zarówno brytyjskiego brexitu, jak i polskiego referendum o jednomandatowych okręgach wyborczych z 2015 roku) są ordynarnym zmanipulowaniem głosujących. Pozbawiają proces polityczny elementarnej powagi i porządku, stanowią narzędzie wymuszania rozwiązań, których nie popiera większość wybranych demokratycznie posłów, kastrują więc parlament, najważniejszą instytucję demokracji. Ludziom zaś pokazują, że ich głos w referendum może nic nie znaczyć, bo politycy robią, co chcą, na dodatek uwalniając się od odpowiedzialności.
Jątrzenie i podziały
Referenda często są dodatkowo szkodliwe dla debaty publicznej i wolności jednostki w demokratycznym państwie. Zupełnie złudną nadzieją jest zażegnywanie gorących, ideologicznych sporów, angażujących najważniejsze wartości moralne, religię i światopoglądy, poprzez referendum. Politycy uwielbiają umywać ręce od decyzji w sprawach aborcji, praw LGBT, kary śmierci czy użytkowania miękkich narkotyków. Dlatego raz po raz padają propozycje, aby te sprawy poddawano głosowaniom w referendach. Takie referendum zakończy gorący konflikt społeczny tylko wówczas, gdy przy znacznej frekwencji jedna ze stron odniesie przytłaczające zwycięstwo. Lecz przy takim rozkładzie poglądów nie ma powodów, aby referendum w ogóle organizować. Raczej robi się je przy wyrównanych siłach. Jednak rezultat 51:49 gwarantuje wybuch konfliktu ze zdwojoną siłą, ponieważ strona przegrana wyniku tego nie zaakceptuje, a pojawienie się rozstrzygnięcia zmobilizuje jej stronników do występowania w takiej kwestii ze zdwojoną agresją. W ten sposób burzy się pokój społeczny, zamiast go wzmocnić.
Inaczej aniżeli w przypadku wyborów, mniejszość w referendum przegrywa wszystko. System parlamentarny daje mniejszości, czyli opozycji, szereg praw i możliwości oddziaływania na dalszy tok zdarzeń. Nie tylko można niebawem wygrać kolejne wybory. Można inicjować debaty, zgłaszać projekty, kontrolować większość, wywierać presję. Gra się toczy. Istnieje, przynajmniej teoretycznie, pole do zawarcia kompromisu. Referendum zamyka zaś debatę, przegrani zostają z niczym, poza frustracją, złością i poczuciem braku reprezentacji mimo dysponowania demokracją i dużą siłą, np. 49%. W przypadku referendum mamy więc do czynienia ze zjawiskiem z arsenału Rousseauwskiej demokracji plebiscytarnej, gdzie większość sprawuje rządy nieograniczone, co jest nie do pogodzenia z ideałem liberalnej demokracji i rządów większości ograniczonych prawami mniejszości. To właśnie dlatego referenda były w przeszłości pieszczochami wielu tyranów i dyktatorów, jak Napoleon III, Adolf Hitler czy Benito Mussolini.
Dodatkowym czynnikiem pogłębiających stan społecznej nerwicy będą oczywiście sondaże. W przypadku nieznacznej wygranej jednej z opcji późniejsze sondaże pokazujące konsekwentnie, że szala przechyliła się na drugą stronę i wynik referendum byłby już inny, stanowią poważne źródło niepokoju i zadawania całkiem zasadnego pytania, dlaczego kluczowa ma być wola ludu z marca, a zupełnie bez znaczenia jest ta z lipca, października lub grudnia? Większości są płynne, a wybory odbywane w regularnych odstępach czasu dają temu wyraz poprzez zmianę partii rządzących. Referenda siłą rzeczy nie gwarantują odzwierciedlenia zmieniających się poglądów obywateli w czasie. Niekiedy decyduje przypadkowy, pojedynczy rezultat, łut szczęścia związany z terminem plebiscytu.
Referenda i kampanie przedreferendalne doskonale wpisują się w scenariusz spadku jakości debaty publicznej. Zorientowane na efektywność arytmetyczną, pobudzają emocje i uruchamiają manipulacje faktami. W im większym stopniu zastępują debatę parlamentarną, z jej rozwlekłością, wieloetapowością, proceduralizmem i orientacją na deliberację, tym większe szkody poczynione zostają kulturze debaty publicznej. Ta uwaga pozostaje jeszcze w mocy w przypadku większości demokratycznych państw, aczkolwiek oczywiście zjawisko upadku debaty także parlamentarnej jest niezaprzeczalne i być może wkrótce akurat na tym polu zapanuje swoista równowaga na bardzo kiepskim poziomie.
W debatach przed referendum, co nie pozostaje bez wpływu na wyniki, uprzywilejowaną pozycję mają radykałowie, przez co w tym przypadku należy rozumieć zdeterminowanych zwolenników obu ścierających się poglądów i opcji wyboru. Ludzie o jaskrawo wyrazistych poglądach są silniej obecni w przestrzeni publicznej kosztem komentatorów, skłonnych deliberować nad tematem głosowania w sposób bardziej merytoryczny, ale mniej widowiskowy. W efekcie referenda zwiększają siłę polityczną zarówno partii i polityków „jednego tematu” (single-issue), jak i silnie emocjonalnie zaangażowanych obywateli, których niesie np. gniew na drugą stronę sporu (Wutbürger). Takie starcie nie służy ani debacie publicznej, ani pokojowi społecznemu. Ale przede wszystkim powoduje zwiększenie polaryzacji umiarkowanie wcześniej nastawionych słuchaczy i widzów lub ich wycofanie się z procesu referendalnego. Ostatecznie przy urnie w dniu referendum radykałowie stawiają się w komplecie, podczas, gdy umiarkowani w wielu przypadkach wybierają absencję. Deliberacja na ten sam temat w parlamencie oznaczałaby większy wpływ ludzi umiarkowanych, a więc najczęściej reprezentujących tzw. środek społeczeństwa, na rezultat, oczywiście dzięki liczebnej przewadze wybranych przez nich posłów. Niekiedy radykałów po jednej ze stron jest po prostu więcej niż po drugiej, choć to ta druga dysponuje większą liczbą umiarkowanych zwolenników. Wówczas referendum zaburza, zamiast klarować proces badania „woli ludu”.
Samokrytyka wyborców
W demokracji obywatele są suwerenem i w głosowaniu wybierają swoje władze. Ten fundament nie może zostać naruszony bez pogrzebania demokracji. Jednak tylko poprawnie funkcjonująca demokracja reprezentatywna może pogodzić zachowanie tych praw z odpowiedzialnym i bezpiecznym zarządzaniem sprawami państwa. W żadnym społeczeństwie, nigdy w historii nie było tak, że większość społeczną stanowiły osoby zdolne to zapewnić. Zbyt mocno ludźmi targają nieumiarkowanie, niecierpliwość, arbitralność, egoizm, złość, niewiedza i niedojrzałość. Dlatego spoglądając na obecną sytuację polityczną demokratycznego świata i jego infrastrukturę, przede wszystkim w zakresie technologii informacyjnej, trzeba stwierdzić, że potrzebujemy być może nie więcej, a mniej demokracji.
Więcej potrzeba nam również samokrytyki. Wyborca nie jest świętą krową. Jest człowiekiem i podlega krytyce. Napiętnowanie polityków, ludzi nauki, mediów czy biznesu jest politycznie poprawne. Tymczasem piętnowanie wyborców jest wielkim tabu demokratycznego świata. Wystrzegają się tego politycy, którzy dawno porzucili ambicje, aby przewodzić i wolą wodzić wyborcę za nos kłaniając się i uśmiechając do niego w tym samym czasie. Ale wystrzegają się także media, liderzy opinii, naukowcy. Dlaczego? Trudne i bolesne prawdy trzeba formułować, jeśli coś ma się zmienić. Trzeba stawać w obronie wartości i pryncypiów, niezależnie od intelektualnej mody. Gdyby większość miała zawsze rację, to nigdy nie narodziłby się podziw dla nonkonformizmu, a przecież pełno go w literaturze, filmie i sztuce. Wreszcie, może trzeba napiętnować wyborcę i powiedzieć mu, że czasem po prostu to on jest winien.
Chyba że wolicie go zapytać w referendum, czy jest.
