12 maja zostanie zaprzysiężony rząd Badenii-Wirtembergii z pierwszym w historii Niemiec premierem z Partii Zielonych na czele. W miesiąc po wyborach, w których Zieloni otrzymali 24,2 procent, a SPD 23,1 procent głosów, regionalni liderzy obu partii przedstawili umowę koalicyjną i porozumieli się co do składu personalnego przyszłego rządu.
Zmiana polityczna stała się możliwa przede wszystkim za sprawą świetnego wyniku wyborczego Zielonych, którzy uplasowali się na drugim miejscu za CDU, zdobywając ponad dwa razy więcej głosów niż w 2006 r. Pikanterii dodaje fakt, że sukces ten odnieśli w jednym z najbardziej rozwiniętych i konserwatywnych krajów związkowych Niemiec, w którym chadecja dzierżyła władzę nieprzerwanie od prawie 60 lat. Wielu komentatorów politycznych zadaje sobie zatem pytanie, czy wybory te zwiastują poważne przetasowania na niemieckiej scenie politycznej, w wyniku których partia Zielonych uzyska status partii masowej („Volkspartei”) na kształt CDU i SPD. Media już próbują sprowokować dyskusję na temat ewentualnego zielonego kandydata na kanclerza Niemiec. Podobne spekulacje są oczywiście sztucznie podsycane w pogoni za sensacją i emocjonującą dramaturgią – by móc obwieścić początek nowej ery, być świadkiem historycznych wydarzeń. Tymczasem do wyborów parlamentarnych daleko (w 2014 r.) i wiele nieprzewidywalnych wydarzeń zdąży wpłynąć na politykę. Z jednej strony nie ma więc sensu ulegać sugestiom dziennikarzy, z drugiej trzeba przyznać, że zwycięstwo Zielonych w Badenii-Wirtembergii jest bezprecedensowe, a poziom zaufania, jakim duża część społeczeństwa obdarza Zielonych jest godny uwagi i warto zgłębić jego przyczyny.
Zielona wiosna zastępuje szarzyznę
Desygnowany na premiera Badenii-Wirtembergii 63-letni Winfried Kretschmann nie jest typowym przedstawicielem swojej partii – praktykujący katolik chodzący w swoim środowisku za konserwatystę. Wydaje się politykiem umiarkowanym, dążącym do rozsądnych kompromisów, co pokazuje chociażby umowa koalicyjna, przewidująca referendum w kluczowej dla Zielonych sprawie głośnego projektu infrastrukturalnego (Stuttgart 21) oraz przyznanie koalicjantowi jednego miejsca więcej w rządzie. Nie jest to polityk charyzmatyczny, który fascynowałby erudycją czy elokwencją i raczej obce są mu patetyczne gesty triumfu. Jego powściągliwość wynika zapewne również ze świadomości, że prawdziwym testem dla niego i jego ugrupowania będzie pięcioletnia kadencja, podczas której będą rozliczani z efektów podjętych działań zarówno na szczeblu regionalnym, jak i krajowym. Odpowiedzialność, która spoczywa na jego ramionach jest olbrzymia, gdyż w znacznym stopniu to od niego będzie zależało, czy Zieloni ostatecznie ewoluują w stronę partii wielonurtowej o programie skierowanym do szerokiego elektoratu, czy ich czar pryśnie i pozostaną ugrupowaniem odpowiadającej na potrzeby proekologicznej niszy.
Sukces Zielonych świadczy z pewnością już teraz o coraz szerszej akceptacji partii, która potrafi być zarówno rzecznikiem dyskryminowanych i wykluczonych, jak i reprezentantem warstw zamożnych, wykształconych o liberalnych poglądach. Dobre wyniki uzyskali też w Nadrenii-Palatynacie (wzrost o ponad 10 punktów procentowych) i Saksonii-Anhalt (powrót do Landtagu), a sondaże przed kolejnymi wyborami w tym roku zapowiadają kontynuację dobrej passy (23 procent oddałoby głos na Zielonych w wyborach parlamentarnych). W kwietniu prezydentem miasta Darmstadt został kandydat Zielonych, który uzyskał prawie 70 procent głosów oddanych w drugiej turze wyborów. Z kolei duże szanse na fotel prezydenta Berlina ma szefowa klubu parlamentarnego Zielonych Renate Künast, była minister rolnictwa w rządzie Gerharda Schrödera.
Zieloni coraz mniej przypominają ekologiczny ruch hałaśliwych awanturników, a coraz bardziej kojarzą się z odpowiedzialną, mądrą, przewidywalną polityką. Wizerunek ten zawdzięczają jednak nie tylko swojej własnej sile, lecz także słabości konkurencji politycznej – notowania rządu RFN spadły gwałtownie od chwili przejęcia sterów przez koalicję CDU/CSU i FDP. Niekończące się kłótnie, gafy i lawirowanie wzbudzają coraz większą niechęć wyborców. Szczególnie surowo oceniana jest FDP, która straciła w sondażach ponad 11 punktów procentowych i oscyluje wokół 5-procentowego progu wyborczego, co w dużej mierze przełożyło się na słaby wynik w Badenii-Wirtembergii, uniemożliwiający zawarcie koalicji z chadecją.
Przedwczesnym byłoby obwieszczenie trwałej zmiany krajobrazu politycznego w Niemczech również z uwagi na dwa dodatkowe czynniki zewnętrzne, mające istotny wpływ na wysokie poparcie Zielonych. Jednym z nich jest głośna kontrowersja wokół budowy nowoczesnego dworca kolejowego w Stuttgarcie, stolicy Badenii-Wirtembergii. Drugim jest katastrofa nuklearna w Japonii.
Sprzeciw wobec projektu „Stuttgart 21”
Plany budowy podziemnego dworca „Stuttgart 21” sięgają 1994 r., ale w chwili jej rozpoczęcia latem 2010 r. została zatrzymana przez niezadowolonych obywateli, nie chcących przejść do porządku dziennego nad pojawieniem się informacji o prawie dwukrotnym wzroście kosztów projektu. Wpierw protesty inspirowane przez Zielonych zostały zlekceważone. Premier Stefan Mappus nie widział potrzeby nawiązania dialogu z mieszkańcami miasta, zwracając uwagę na prawidłowość procedur demokratycznych i wyczerpanie wszelkich dróg prawnych przez przeciwników przedsięwzięcia. Później zniecierpliwiony niekończącą się manifestacją użył sił policyjnych, aby w jak na niemieckie warunki wyjątkowo brutalny sposób rozpędzić tłumy. Działanie Mappusa tylko wzmogło opór, który przerodził się w ruch społeczny, demonstrujący dezaprobatę dla aroganckiej polityki rządzących. Na placu budowy przez kilka miesięcy co poniedziałek (później całe weekendy) zbierali się ludzie, których oprócz argumentów natury ekonomicznej i ekologicznej połączył gniew, poczucie wspólnoty, a także chęć przeżycia czegoś, co wykraczało poza ramy codziennej rutyny. Na fali protestów Zieloni przekroczyli nieosiągalne do tamtej pory 20 procent poparcia.
Entuzjazm opadł nieco dopiero w chwili powołania „komisji etycznej” pod przewodnictwem Heinera Geißlera, szanowanego w Niemczech polityka CDU z pokolenia Helmuta Kohla. Ciało, w skład którego weszli politycy, przedstawiciele świata akademickiego, biznesu i społeczeństwa obywatelskiego obradowało dwa miesiące na oczach opinii publicznej śledzącej rozmowy na żywo. W ostateczności mediacja nie doprowadziła do kompromisu (w tym konkretnym przypadku można albo budować, albo nie budować), ale spotkała się z przychylną oceną większości opinii publicznej i przyczyniła się do ostudzenia emocji. Zbieg okoliczności sprawił jednak, że w momencie, gdy poparcie Zielonych zaczęło stopniowo topnieć, doszło do klęski żywiołowej w Japonii, wysuwając na pierwszy plan kampanii wyborczej politykę energetyczną – koronną dyscyplinę partii Zielonych.
Fukuszima wybuchła w Niemczech
Katastrofa nuklearna w Japonii wskrzesiła w Niemczech żywiołową od dekad debatę na temat elektrowni jądrowych i alternatywnych sposobów zapewnienia bezpieczeństwa energetycznego. Zieloni z werwą podjęli temat, umiejętnie wykorzystując forum stuttgarckich manifestacji. W odpowiedzi na to Angela Merkel widząc, że
traci kontrolę nad nastrojami społecznymi, powołała „komisję etyczną” na wzór gremium, które sprawdziło się w przypadku dyskusji wokół projektu „Stuttgart 21”. 28 kwietnia odbyło się pierwsze posiedzenie komisji mającej zbadać możliwości rozsądnego wyjścia z energii jądrowej – sprawnego, bezpiecznego i taniego. Pod koniec maja komisja przedłoży raport rządowi, który jeszcze w czerwcu ma zamiar przedstawić konkretny harmonogram działań.
Pomimo że rząd zapowiedział jak najszybszy odwrót od energii jądrowej już wkrótce po wybuchu reaktora w Fukuszimie, a nawet nakazał wstrzymać pracę kilku najstarszych reaktorów atomowych, powołanie komisji nie da się skwitować posądzeniem rządu o sprytny zabieg PR. Tak jak w przypadku kontrowersji wokół budowy stuttgarckiego dworca, komisja może przyczynić się do obniżenia temperatury dyskusji, sprowadzenie jej do poziomu rzeczowych argumentów oraz rozpowszechnienia wiedzy merytorycznej wśród opinii publicznej. Jawność obrad ma przede wszystkim zatrzeć złe wrażenie, które pozostawił po sobie zeszłoroczny kompromis zawarty między rządem a przemysłem energetycznym, przewidujący wydłużenie procesu zastępowania energii jądrowej o 14 lat. Obecna koalicja rządowa unieważniła wówczas ustawę przeforsowaną przez ekipę Gerharda Schrödera, przewidującą ostateczne odłączenie elektrowni atomowych od sieci do 2021 r. Kontrowersyjna decyzja rządu Merkel okazała się chybiona, a kanclerz nie miała innego wyboru jak przyznać się do błędu w celu ograniczenia rosnących kosztów politycznych.
Koncerny energetyczne słusznie zwracają uwagę na wysokie standardy bezpieczeństwa, obowiązujące w niemieckich elektrowniach jądrowych, i przekonują, że katastrofa japońska nie zmieniła stanu rzeczy. Nie będą jednak w stanie zasadniczo wpłynąć na proces decyzyjny w obliczu stanowczego sprzeciwu ogromnej części społeczeństwa. Wybuch reaktora w Fukuszimie i desperackie akcje ratownicze japońskiego rządu uprzytomniły niemieckiej opinii publicznej i rządowi bezsilność człowieka wobec siły rażenia żywiołu i ryzyka związanego z technologią jądrową. Zieloni wiedzieli o tym od zawsze – teraz ich ostrzeżenia zyskują większą wiarygodność, co znajduje odzwierciedlenie w wysokim poparciu społecznym. Czy się utrzyma, będzie zależało od tego, czy w momencie gdy emocje opadną i zagadnienia natury ekonomicznej i geostrategicznej ponownie zdominują agendę społeczeństwo uzna ich ofertę polityczną za wystarczająco atrakcyjną. Ponieważ tradycyjne podziały sceny politycznej na prawo i lewo coraz mniej wydają się oddawać rzeczywistość dzisiejszego współzawodnictwa politycznego, a potencjał personalny Zielonych rośnie zarówno pod względem ilości jak i jakości, istnieją duże szanse, że obecny trend nie okaże się chwilową modą.
Niemiecka recepta to debata
Natomiast chwilową modą na pewno nie jest niemiecka kultura polityczna. Jest to kraj, w którym się dużo mówi – na wszystkich szczeblach i w różnych formułach. Na wizji, w organizacjach pozarządowych, w partiach, w instytucjach państwowych, w rządzie i samorządzie. Oczywiście dyskusja ta nosi znamiona walki politycznej, jest de facto niekończącą się kampanią wyborczą – czy to na szczeblu krajowym czy regionalnym (na 2011 r. przewidzianych jest siedem wyborów regionalnych). Wiadomo, że rzadko przedstawiciel opozycji znajdzie ciepłe słowa o działaniu rządu i na odwrót. I oczywiście niemiecka polityka też nie jest odporna na skandale. Naturalnie nie może się obyć bez emocji, niesnasek i rywalizacji osobistych. Celem każdej partii jest utrzymanie się przy władzy bądź jej zdobycie. Różne grupy nacisku lobbują za swoimi racjami – nie zawsze czystymi metodami. Ponadto Niemcy też nie są w stanie ustrzec się przed demagogią – wprawdzie jedyną liczącą się partią kwalifikującą się do miana partii populistycznej jest socjalistyczna Lewica (Die Linke), ale ciągoty schlebiania masom są powszechne we wszystkich współczesnych ugrupowaniach politycznych.
Niemniej jednak spory prowadzone w Niemczech są nacechowane wysoką dozą argumentów merytorycznych. Działanie rządu zmusza opozycję do wysiłku intelektualnego, a opozycja podejmuje wyzwanie, proponując alternatywne koncepcje, które z kolei nie mogą być zbyte milczeniem rządzących. Rywalizujące obozy polityczne są skazane na ustawiczny dialog i wypracowywanie kompromisów chociażby z uwagi na ustrój federalny, przewidujący wysoki poziom autonomii wewnętrznej i przyznający rządom krajów związkowych szerokie kompetencje w zakresie procesu legislacyjnego na szczeblu centralnym – ważne ustawy wymagają akceptacji Bundesratu składającego się z przedstawicieli rządów krajów związkowych. Obecna konstelacja jest charakterystyczna – w Bundestagu większość ma koalicja rządowa, podczas gdy w Bundesracie przeważa opozycja. Nie ma tu zbyt wiele miejsca na bezwzględne forsowanie swoich racji. Interes narodowy jest elastyczną masą kształtowaną w procesie trudnych negocjacji.
Powyższy opis dwóch spośród najważniejszych kontrowersji ostatnich miesięcy unaocznia, że wbrew stereotypom o wysoce spójnej, drobiazgowo zaplanowanej i sumiennie realizowanej polityce niemieckiej jest ona daleka od „ideału”. To znaczy jest w wysokim stopniu demokratyczna! Przypadek Niemiec pokazuje, że istotą demokracji jest debata publiczna, a skuteczna polityka owocem konsekwentnie stosowanej metody prób i błędów. Niemcy słyną ze swego pedantycznego porządku. Ale bardziej wnikliwe spojrzenie ujawnia niemiecki nieporządek. Twórczy nieporządek!