Nienazwana potrzeba ładu, rytmu, formy, które to trzy
słowa obracamy przeciwko chaosowi i nicości.
Czesław Miłosz, Nieobjęta ziemia
Miłosz jako świadek epoki
„Jako młody człowiek zostałem porażony odgadnięciem wymiaru, w jakim odbywają się wydarzenia mojego stulecia” – wspomina Miłosz w Ziemi Ulro – że jest to co najmniej jak koniec świata antycznego, a zapewne więcej” (ZU, 29). Czym było to doświadczenie? Apokaliptycznym przeczuciem? Rodzajem wtajemniczenia w grozę nadchodzącej epoki? Znaki czasu były aż nadto wymowne: rzezie pierwszej wojny światowej, masowe bezrobocie, dojście Hitlera do władzy w demokratycznych wyborach. Ale Miłosz nie mówi o świadomości zagrożenia, świadomość zagrożenia była wówczas powszechna. Jeśli możemy coś powiedzieć o tym młodzieńczym doświadczeniu, to jedynie dlatego, że odcisnęło ono swoje piętno na całej jego twórczości. „Przedwojenne moje wiersze – pisze Miłosz – mnie samego dziwią gwałtownością tonu: tak wyraziła się rozpaczliwa dysproporcja pomiędzy treścią, jaką chciałem przekazać, i obrazami, jakie sobie dobierała” (ZU, 30). Intuicyjny wgląd („odgadnięcie wymiaru”) nie daje się przekazać, nie zawiera ukształtowanych treści, odsłania jedynie horyzont, który ma się dopiero wypełnić: dążeniem, działaniem, pisaniem.
Wydarzenia dwudziestego wieku ukazały się Miłoszowi jako wyładowania procesów sięgających głęboko w przeszłość cywilizacji zachodniej, niekiedy aż do jej fundamentów. Tkanina historycznego czasu – powie później – nie jest zamkniętą przeszłością, ale żywiołem, z którego wyłania się ludzkość w coraz to nowym kształcie, w coraz to nowych przebraniach. Te przebrania, czyli odmienne historyczne fazy, nie są jedynie powłoką nałożoną na niezmienną naturę ludzką. Ale też ta natura nie jest całkowicie plastyczna. W poszukiwaniu nadziei należy zwrócić się do tych wewnętrznych dynamizmów, które przesądziły o punkcie, w jakim jesteśmy. Miłosz cenił swój czas, cenił jego wyzwania. Czas przyśpieszony, zagęszczony, „mścił się – pisze w Rodzinnej Europie – obozem koncentracyjnym, kulą czy atakiem serca. Niemniej uczył absolutnego zainteresowania i pękały przegrody dzielące jednostkowe od zbiorowego” (RE, 333-334).
Poszukiwaniom poety towarzyszyło jednak przeświadczenie, że w znacznym stopniu utraciliśmy dostęp do tego, co nas stwarza, że nie nadążamy za tym, co się jak gdyby samoistnie wyłania z nagromadzonych zasobów intelektualnych i nieposkromionych aspiracji gatunku. Tak jakby ludzkość była dostatecznie świadoma, żeby swój potencjał pomnażać, penetrować przestrzeń kosmiczną i żonglować cudami techniki, ale nie dość świadoma, aby własne dynamizmy zrozumieć. Czy atrofia, nieprzyleganie języka, osłabienie jego mocy kognitywnych jest skutkiem czy przyczyną tych procesów, trudno orzec.
Dwudziesty wiek stał się areną potworności na niespotykaną wcześniej skalę, ale też skala ta mogła się ujawnić dzięki kurczeniu się planety, dzięki technikom komunikacji otwierającym świadomość na równoczesność zdarzeń dziejących się w różnych częściach globu. Miłosz urodził się w czasie, kiedy jego litewska prowincja była jeszcze częścią carskiej Rosji; w jego dzieciństwie podróżowało się bryką po piaszczystych drogach imperium. Ulegał potem różnym ciśnieniom historycznym, doświadczył życia w różnych ustrojach i w różnych miejscach na ziemi: od rewolucji rosyjskiej 1917 roku, oglądanej oczami dziecka, aż po upadek komunizmu i transformację jego rodzinnej Europy. Ale nie to stanowi o jego wyjątkowym losie i wyjątkowej skali jego dzieła. Miłosz – jak się wyraził Adam Zagajewski – „miał bowiem szczególną umiejętność umieszczania swego pisarskiego biurka w samym centrum burz tamtego wieku, w oku cyklonu”. Jego umysł „zdawał się idealnym miejscem, dokładnym adresem, pod jakim toczyła się istotna walka duchowa”[1]. I ta walka duchowa jest samym sednem jego dzieła, chociaż nie wyczerpuje tego dzieła i tylko częściowo je objaśnia.
Miłosz był w ciągłym sporze z ideami dwudziestego wieku, ponieważ – jak bardzo nieliczni – umiał przeniknąć w ich podłoże i dostrzec ich dalekosiężne konsekwencje. Dwudziesty wiek zastał już świat zachodni w stanie duchowego spustoszenia, którego nie da się sprowadzić do wycofywania się religii. (Miłosz poświęcił wiele stronic trwającej od czasu oświecenia rywalizacji dwóch obrazów świata, z których jeden oparty jest na Biblii, drugi na osiągnięciach nauki. Ścieranie się tych obrazów w umyśle, na przestrzeni przynajmniej dwustu lat, miało prowadzić, z jednej strony, do erozji wyobraźni religijnej, z drugiej zaś do poszukiwania idei o sile oddziaływania zdolnej zastąpić religię w jej funkcji integrowania społeczeństwa). Kryzys dwudziestego wieku objawił się zasadniczo w postaci surogatów religii, to znaczy ideologicznych utopii, dających złudne poczucie restytucji zaburzonego ładu, czyli odnalezienia wspólnego mianownika rozsypującej się wielości zjawisk.
Miłosz zasłynął na Zachodzie jako analityk marksizmu (a raczej tej jego postaci, która wcielała się w praktyki ustrojowe), ale to właśnie Zniewolony umysł stał się kością niezgody pomiędzy nim a ideologicznie nastrojonymi umysłami po obu stronach żelaznej kurtyny. Na pytanie: po czyjej stronie jest Miłosz, nikt nie umiał jednoznacznie odpowiedzieć, ponieważ samo to pytanie wyrastało z politycznych uroszczeń, które Miłosz próbował odrzucić. Nasuwająca się odpowiedź wydawała się nie tylko naiwna, lecz przede wszystkim pozbawiona pragmatycznej doniosłości: Miłosz był po stronie człowieka, występował przeciwko redukcji niepowtarzalnej osobowej egzystencji do biologicznych i historycznych procesów, w świetle których człowiek jako jednostka nic nie znaczy.
Żeby być po stronie człowieka, mając do dyspozycji jedynie kruche instrumentarium języka, nie wystarczyło ukazać go jako bezbronną ofiarę historii, ofiarę sił rozpętanych przez umysł odurzony ideą postępu. Nie wystarczyło dostrzec w nim istotę wywłaszczoną ze swych wewnętrznych zasobów i skazaną na poszukiwanie kompensat, podróbek rzeczywistości. Trzeba się było zbliżyć do jego cielesno-duchowej egzystencji, do źródeł jego rozpaczy i nadziei; ukazać we wszystkich wymiarach jego dążenie do szczęścia i wielkości, jak również ciemną stronę jego nieprzeniknionej natury. Trzeba się było podjąć odbudowania jego wewnętrznej przestrzeni (choćby to było niemożliwe i sprzeczne z duchem czasu), nie mając złudzeń co do jego szaleństw i odwiecznej inklinacji do przemocy. W imię czego? Jak powie później Miłosz: w imię „wielkiej przemiany”. W imię nadziei, że choćby w bliżej nieokreślonej przyszłości możliwe będzie odrodzenie wyobraźni i wspólna troska o przyszłość planety. Miłosz nie był przeciwnikiem techniki: „Na próżno marzylibyśmy o Ziemi – pisał – z której wygnana zostałaby nauka i technika. Wręcz przeciwnie, tylko dalszy rozwój nauki i techniki może zapobiec zanieczyszczeniu środowiska naturalnego i uchronić od głodu mieszkańców planety” (ŚP, 61). Wiadomo jednak, że dla wielu problemów ludzkości nie ma rozwiązań czysto technicznych czy organizacyjnych, że potrzebna jest wewnętrzna przemiana, metanoja, która pozwoli ujrzeć te problemy w nowym świetle. Poeta musi karmić się nadzieją, nawet jeżeli przytomnie jej zaprzecza. Ale nie tylko nadzieja uzasadnia dążenie Miłosza; także – podziw. Podziw dla darów umysłu i osiągnięć ludzkiego ducha, do których dostęp otwiera nam kultura różnych obszarów i różnych epok. I wreszcie, dojrzewająca stopniowo, ale przybierająca na sile: litość dla dziwnej istoty, która buduje napowietrzne zamki, lecz wobec sił, które w niej samej drzemią, okazuje się całkowicie bezbronna.
Głębokim podłożem egzystencji, a nawet samym jej rdzeniem, jest dramatyczna walka o przetrwanie. Ta walka – w każdym momencie – podminowana jest rozpaczą. Ludzie – powiada Miłosz – budują z dnia na dzień swoje społeczeństwo duchów i utrzymuje ich feeria na powierzchni, ale wystarczy osobiste lub zbiorowe nieszczęście, aby ich ściągnąć w dół, na poziom elementarny. Jeżeli to nie nastąpi gwałtownie, wystarczy sam upływ czasu. A czas – pisała Simone Weil – „prowadzi nas – zawsze – tam, gdzie nie chcemy iść”[2]. Jeżeli ludzki czas byłby jedynie epizodem w rozciągniętej na miliardy lat ewolucji gatunków, której możemy przeciwstawić tylko historię, jako domenę twórczej działalności człowieka, to sprowadzanie tej historii do logicznego pochodu ducha dziejów, albo do walki klas o kontrolę nad zasobami ziemi, nie pozostawia miejsca dla nadziei. Człowiek zbudował cywilizację dzięki dążeniu wzwyż, dzięki wzniesieniu się ponad ograniczenia swojej zwierzęcej natury. Przez wieki, w naszej części globu, dążenie wzwyż umotywowane było także tym, że obietnica rzeczywistego wyzwolenia pochodziła z wysoka i jako taka wpisała się w paradygmat cywilizacji. „Błędem marksistów – mówiła Simone Weil – i w ogóle postępowców różnego rodzaju jest wierzyć, że maszerując naprzód można wzbić się w powietrze”[3].
Zadaniem, jakie sobie Miłosz postawił, było więc wyzwolenie ludzkiego czasu (czyli refleksji nad zagadnieniem czasu) od ideologicznych przesądów, wcielenie go w dziedzinę ludzkich pragnień, przywrócenie mu egzystencjalnego, ale także metafizycznego wymiaru. Historia stała się dla niego księgą nieprzeliczonych żywotów, z których każdy, w swojej niepowtarzalnej odrębności, zasługuje na upamiętnienie. „Chciałbym, ażeby każdy i każda wiedzieli – napisze w Nieobjętej ziemi – że są dziećmi Króla (…)/ I byli pewni swojej duszy nieśmiertelnej,/ to znaczy wierzyli, że co najbardziej ich własne jest nie do zniszczenia” (W4, 92). Zadaniu temu mogła podołać jedynie poezja, jej życiodajna pamięć zrośnięta z Wyobraźnią. Poezja zanurzona w tradycji, bogata w archetypiczne tworzywo i uważnie rejestrująca przemiany swojego czasu. Gdyż tylko ona powie Miłosz – „przez swoją żarłoczność, przez odgadywanie zmiany, przez wieloznaczne wróżbiarstwo, jest w dwudziestym wieku optymistyczna” (RE, 313).
Zapewne daleko odbiegłam od Zniewolonego umysłu i walk duchowych, „gdzie stawką jest życie”, walk, które „toczy się w prozie” (W2, 171). Może jednak nie tak daleko, jak się zdaje. „Zmysł historyczny”, organ, który od dawna jest w zaniku, a już w dwudziestym wieku był udziałem nielicznych, zawdzięczał Miłosz tyleż inteligencji, co poetyckiej wyobraźni, z pewnością zaś wytrwałej medytacji nad zagadnieniem czasu. Dzięki przestronnej i przenikliwej wizji jego świadectwo jest wielowymiarowe, pełniejsze – i jako takie wyraża się zarówno w poezji jak i w prozie.
Nieobjęta ziemia
Moja lektura Miłosza zaczęła się tak naprawdę od Nieobjętej ziemi. Wkrótce po ukazaniu się tej książki w wydaniu paryskiej „Kultury”, znalazłam ją w obszernej bibliotece Jana Błońskiego. Znałam już wtedy Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada, pierwszy wydany w kraju tom po nagrodzie Nobla, dopiero jednak Nieobjęta ziemia zabolała mnie i w jakiś sposób mną owładnęła. Tak właśnie to doświadczenie pamiętam. Nie jako przeżycie estetyczne, lecz jako zadrę, zawrót głowy – coś, z czym się trudno uporać. To tak, jakby się nagle znaleźć w jakiejś innej, nieeuklidesowej przestrzeni, a jednocześnie w środku siebie, w obliczu własnego chaosu. Dziś powiedziałabym nawet, że może na tym polega zamysł tej książki, żeby wytworzyć iluzję wielowymiarowej czasoprzestrzeni i odnieść ją do wewnętrznego świata człowieka. Wtedy jednak nic nie wiedziałam o Oskarze Miłoszu, o jego wielkim marzeniu pojednania starożytnego mitu z odkryciami nowoczesnej fizyki ani o fascynacji polskiego poety jego osobą. (Oskar Miłosz był francuskim poetą, dalekim kuzynem Czesława, który wprowadził go – jeszcze w latach trzydziestych – w krąg własnych mistyczno-filozoficznych koncepcji, w centrum których znajduje się zagadnienie przestrzeni). Nieobjęta ziemia zawiera między innymi epigrafy, czyli cytaty z dzieł, dostarczających materiału do przemyśleń autora. Jeden z nich mówi: „Dwa problemy, miłości i śmierci, nieustające źródło bólu, są nierozerwalnie związane z kwestią przestrzeni. Człowiek ma tylko jedno pragnienie: żyć i kochać wiecznie. Ale w przestrzeni, takiej jak ją sobie przedstawia, każda rzecz ma swój początek i swój koniec” (W4, 80-81). Cytat ten pochodzi właśnie z pism Oskara, ale jego mistyczna filozofia (odniesienie ruchu kosmicznej materii do rytmu serca i do obiegu ludzkiej krwi), była dla mnie za trudna i nadal jest za trudna. Dowiedziałam się później, że wielu współczesnych Oskarowi Miłoszowi myślicieli podejmowało próby ukazania świata jako systemu dynamicznych relacji – jednym z nich był Henri Bergson – i że taka idea wyłania się także z jego pism. Wspominam tutaj o tym, żeby podkreślić niezwykły aspekt Nieobjętej ziemi: mimo ciężaru filozoficznej refleksji książka jest lekka, swobodna, a nawet ekstatyczna i ta rozświetlająca ją ekstaza jest radością pogodnego ciała, radością bycia żywym wśród żywych. W jej kompozycji, w jej rytmie, wyraża się doświadczenie wyzwolenia: od koszmarów udręczonej pamięci, od myśli o nieuchronnej śmierci. A jednocześnie książka ta próbuje udźwignąć całość życiowego doświadczenia, uwolnić jego niepogodzone skrajności od nakazów logicznej konsekwencji, nadać mu kształt gotowy do jakiejś ostatecznej przemiany.
Tak więc czytałam Nieobjętą ziemię jak list z tego i nie z tego świata. Czesław Miłosz mówił do mnie z wysoka, a zarazem z głębi życia, z głębi ciała, które czuje i wie, „nie to, co wiedzieć wolno” (W3, 240). Wielkie wrażenie zrobił na mnie wiersz Po wygnaniu, epilog poematu Ogród ziemskich rozkoszy – jego rytm, jego ton, jego krystaliczna fraza:
Już nie goń. Cicho. Jak miękko deszcz pada
Na dachy tego miasta. Jak wszystko jest
Doskonałe. Teraz, dla was dwojga budzących się
W królewskim łożu pod oknem mansardy.
Dla mężczyzny i kobiety. Albo dla jednej rośliny
Podzielonej na żeńskość i męskość, które tęskniły do siebie.
Tak, to mój podarunek. Nad popiołami.
Na gorzkiej, gorzkiej ziemi. Nad podziemnym
Echem wezwań i przysiąg. Abyście o poranku
Byli uważni: pochylenie głowy,
Ręka z grzebieniem, dwie twarze w lustrze
Są tylko raz, na zawsze. I niekoniecznie w pamięci.
Abyście byli uważni na to, co jest chociaż mija
I w każdej chwili wdzięczni, świętujący wszelkie istnienie.
Ten mały park, zielonawe popiersia z marmuru
W świetle perłowym, w letni drobny deszcz
Niech jak był kiedy pchnęliście furtkę zostanie.
I ulica wysokich zliszajonych bram,
Którą ta wasza miłość nagle przemieniła.
(W4, 14)
Zauważyłam, że Ogród ziemskich rozkoszy – poemat, który otwiera książkę i w znacznym stopniu wyznacza jej tonację, nie jest po prostu ekfrazą, czyli opisem obrazu pędzla Hieronima Boscha. To raczej hymn na chwałę potężnego boga Erosa, zapis zmysłowych doznań, poemat na część wzroku, dotyku, „skóry świata” (by się posłużyć określeniem wymyślonym przez Jana Błońskiego). Błoński napisał kiedyś, że Miłosz „nie kocha duszy świata, ale jego skórę” [4], mając na myśli to, że samo doznanie rzeczy – w ich zewnętrzności i jednokrotności – jest źródłem poetyckiego zachwycenia. Przedziwne to i niezwykłe: posłużyć się obrazem starego mistrza, żeby wyrazić odwieczną tęsknotę ciała do nieśmiertelnej radości. Gatunek ludzki, zawsze po trosze dziecinny, odprawia w tym poemacie swoje gody na samym brzegu otchłani. Ale namalowane piekło, piekło Hieronima Boscha, nie ma tu nad nim władzy. Zwycięża je: „Ponęta wód. Ponęta owoców. /Ponęta dwojga piersi i długich włosów dziewy” (W4, 12). W oczach poety zwycięża zaś potęga namalowanego szczegółu, potęga chwili wyjętej z otchłani czasu. „Cokolwiek ukazuje się w pełnym blasku – czytamy w Ziemi Ulro – jest mgnieniem wyrwanym, by tak rzec, z gardła ruchowi, jakby na dowód, że naprawdę żadna, najkrótsza chwila nie przemija i że łudzi nas nihilizująca pamięć” (ZU, 35).
Powracam teraz do wiersza Po wygnaniu. Poruszały mnie w nim do głębi niektóre określenia i obrazy, jak obraz mężczyzny i kobiety tęskniących do mitycznej jedności („Dla mężczyzny i kobiety. Albo dla jednej rośliny/ Podzielonej na żeńskość i męskość, które tęskniły do siebie”). Myślę, że tak działają na nas archetypy, chociaż wygnaliśmy je z naszej wyobraźni i języka. A jednak zdarza się, że jeden obraz (metafora) sięga z niezwykłą oczywistością w głąb naszej genetycznej pamięci i „streszcza” tysiące lat naszej planetarnej podróży. Mity genezy, mity związane z wyłonieniem się człowieka z magmy czasu, na które dziś nakłada się inna świadomość i inna wiedza. To znaczy naukowa wiedza o ewolucji życia na Ziemi, wiedza, w historii której są także odrzucone próby, jak choćby Goetheańska idea pra-rośliny.
*
Do dzisiaj, nieodmiennie, wzrusza mnie obraz „zliszajonych bram”, chociaż z innego, niż nakreślony wyżej powodu. Miłosz ma dar wynajdywania słów, ukazujących wielowarstwowość rzeczy, czyniących je niemal dotykalnymi. Nie są to zazwyczaj słowa nowe, lecz słowa wygrzebane z tradycji języka, z zasobów piśmiennych polszczyzny. Czasem są to po prostu słowa rzadkie, niekiedy pochodzenia lokalnego. Nie umiem, co prawda, powiedzieć, skąd wzięło się słowo „zliszajony”, które przydaje starym bramom cech niemal organicznych. Z pewnością w innym kontekście to słowo nie brzmiało by tak niezwykle, lecz „zliszajone bramy” do ziemskiego ogrodu są jak baśniowe istoty o cechach na wpół ludzkich. To jakby ogród natury, ale już naznaczony historią, to znaczy upływem czasu, jego niszczącą siłą.
Czuję, że radość, która unosi poetę na kartach Nieobjętej ziemi, jest radością przezwyciężonej rozpaczy. Ale jest w tej radości również odblask danej człowiekowi przez Boga Obietnicy i mitycznej kondycji człowieka sprzed Upadku.
*
Dziś myślę, że właśnie w Nieobjętej ziemi, najpełniej ukazuje się ten aspekt poezji Miłosza, który możemy w niej odnaleźć znacznie wcześniej, który manifestuje się na przykład w wierszu Esse napisanym w połowie lat pięćdziesiątych, w Guciu zaczarowanym czy w Mieście bez imienia, a będzie też jakoś obecny w wierszach pisanych w starości. Czesław Miłosz to nie tylko świadek wieku, ale również poeta zakochany w świecie, wiecznie nienasycony, próbujący go objąć, dosięgnąć, wchłonąć. Ta gigantyczna osmoza i wspaniała poetycka transformacja dokonuje się dzięki potędze Erosa, bo Eros – miłość życia, pasja życia – jest także źródłem poznania. To on sprzeciwia się siłom destrukcji, bezwładowi napierającej nicości. To on odsłania kruchość pojedynczej istoty, daje nam odczuć dotkliwość przemijania i ból utraty. Dopiero świadomość niebezpieczeństw, które czyhają na to, co kochamy – mówi poeta – pozwala przeniknąć wymiar czasu, zobaczyć świat inaczej, pełniej. Wtedy cywilizacja, w jej historycznych przebraniach, jawi się jako wielkie, fascynujące dziwowisko, a człowiek jako istota tajemnicza, nierozpoznana, nieobjęta.
Zamieszkać w zdaniu
Jak to możliwe, że w jednym poetyckim dziele współistnieją ze sobą obrazy ludobójstwa i duchowego spustoszenia, a z drugiej strony bezbronna radość zmysłowa i pochwała istnienia? Jak mogą sąsiadować ze sobą, a niekiedy nakładać się na siebie, głęboka ciemność rozpaczy i autentyczna zdolność do zachwytu? Odpowiedź na tak postawione pytania będzie zawsze jedynie uproszczeniem, domysłem tylko. Ci, którzy znają pisma Carla Gustava Junga, mogliby odpowiedzieć, że pełnia osobowości musi obejmować wszystko, a konfrontacja z cieniem jest dla osiągnięcia tej pełni doświadczeniem kluczowym, czego symbolicznym wyrazem w kulturze chrześcijańskiej jest zstąpienie Chrystusa do piekieł i jego wstąpienie do nieba. Ale przecież literatura nigdy nie jest prostym odzwierciedleniem osobowości, nawet najbardziej niepospolitej i potężnej. Dla mnie największą zagadką była zawsze wiarygodność Miłosza, zarówno w jednym, jak i drugim wymiarze jego twórczości. Nie mieli racji ci, którzy twierdzili, że przesłania on materię życia formą i „fałszuje” swoje osobiste doświadczenie. Gotowa byłam nawet jemu samemu zaprzeczać, gdy we wspaniałym wierszu To próbował krzyczeć: „ludzie, okłamywałem was/ Mówiąc, że tego we mnie nie ma”. Takie wyznanie było bardzo potrzebne, ale wysiłek budowania nad przepaścią znaczył dla mnie więcej niż przyznanie się do momentów absolutnego zwątpienia. Spodobała mi się wypowiedź Wacława Oszajcy, który napisał: „Na pytanie, czy znałem osobiście Czesława Miłosza, mogę spokojnie odpowiedzieć, że tak i nie. Nie, bo nigdy nie widziałem Czesława Miłosza. Nie zamieniłem z nim ani jednego słowa. Tak, ponieważ jego poezja jest nim, wbrew, czy raczej dzięki temu, co w biografii poety mogłoby przeczyć prawdzie tej poezji”[5]. Starałam się i nadal staram widzieć poezję Miłosza jako całość, całość poddaną rozmaitym rytmom, ale – na ile to możliwe – skierowaną ku światłu, tak bardzo potrzebnemu w jego mrocznej epoce. Norwid mówił, że prawda nie jest tożsama ze szczerością, że musi być w niej szacunek dla ludzkiej intymności i otwarcie na dobro bliźniego. Czy rzeczywiście jesteśmy już zupełnie niewrażliwi na ten subtelny walor prawdy?
Poznałam osobiście Miłosza dopiero w ostatniej fazie jego życia, choć ta znajomość objęła dość długi okres piętnastu lat. Nie należałam do grona utalentowanych poetek i poetów, którzy z nim mogli dzielić sekrety swojego rzemiosła. Byłam tylko początkującym szkolarzem (proszę wybaczyć, że nie znajduję żeńskiej formy dla tego, dość archaicznego, słowa). Nauczyłam się z nim rozmawiać dzięki lekturze jego wierszy, choć nie zawsze, a nawet nieczęsto, rozmawialiśmy o poezji. Dość wcześnie zrozumiałam, że potrzebujemy poezji, żeby nadawać określony kształt temu, co nazywamy życiem wewnętrznym. Po prostu potrzebujemy języka i lepiej, żeby to był język bogaty i możliwie klarowny, bo zawsze jest w nas więcej niepewności i chaosu, niż chcielibyśmy przyznać. Miłosz uczył mnie, także w prywatnych rozmowach, szacunku dla języka. Przedmiot rozmowy mógł być zupełnie banalny, lecz wykluczone było nieodpowiedzialne paplanie, gadanie dla samego gadania, które – jak mówił – psuje umysł. To, co się liczy naprawdę, to uczciwość umysłu, który potrafi rozróżnić, co istotne, a co nieistotne. To sposób, w jaki wyrażamy siebie i opowiadamy o rzeczach, a nie sam przedmiot, ku któremu się zwracamy, określa nas i osadza w świecie.
W jednym z harvardzkich wykładów Miłosz pisze, że „można być wiernym wobec rzeczy, tylko jeżeli są one ułożone hierarchicznie” (ŚP, 74). Słowo „hierarchia” budzi w nas silny opór, ale dzieje się tak dlatego, że zatraciliśmy rozróżnienie pomiędzy autorytetem a władzą. Zapominamy również, że słowo to może znaczyć co innego niż ścisłe przyporządkowanie i podporządkowanie. W tym wypadku chodzi o pewien ład percepcji, o rodzaj perspektywicznego widzenia. Nasza percepcja jest „instynktownie” hierarchiczna, w tym sensie, że nie sposób widzieć wszystkiego jednocześnie i samo skupienie uwagi na czymś kosztem czegoś innego, jest już świadomym, a częściej nieświadomym wyborem. Sposób, w jaki postrzegamy rzeczywistość i odnosimy do niej samych siebie, wyraża się w naszej mowie. Jeśli ten sposób przestaje mieć cokolwiek wspólnego z poczuciem wagi i wartości spraw, jeśli przestajemy rozróżniać, co ważne, a co nieważne, co wysokie, a co niskie, ulegamy nieokreślonej płynności. Stajemy się wówczas podatni na zewnętrzne manipulacje i złudzenia, tracimy orientację w świecie. Innymi słowy, jedną z przyczyn rozpadu i słabości naszego języka jest jego oderwanie od dziedziny elementarnych wartości. Coraz trudniej jest o tym mówić, ponieważ znów żyjemy w czasach, kiedy wartości próbuje się narzucić siłą. Ale i to trzeba jasno powiedzieć, że przemoc wykorzenia wartości z tkanki społecznej i tkanki ludzkiej mowy, wypacza je i czyni pseudowartościami.
Tak, Miłosz był po stronie rozumu i jego poczucie hierarchii ludzkich spraw wiąże się z tym przywiązaniem. Opowiadał o przygodach rozumu na przestrzeni ostatnich dwustu-trzystu lat i nie miał złudzeń, co do jego podatności na ideologiczne schorzenia. „Dla mnie jednak – pisał w jednej ze swych książek – nie rozum ponosi odpowiedzialność za nasze nieszczęścia, ale rozum nieoświecony, niedostatecznie rozumny, odcinający się od tych naszych darów, z którymi powinien być nierozłączny, jakkolwiek je nazwiemy, łaską czy przywiązaniem do wartości” (WNZ, 181).
*
Wchodzimy w trzecią dekadę stulecia, w którym już nikt nie śmie zaglądać w przyszłość. To wiek nieistotności, mówi Roberto Calasso, czas, w którym jedynie terroryści traktują idee poważnie. To czas wielkiej przemiany, czas wyrzeczenia, powiada Chantal Delsol, kiedy pewien wszechświat kulturowy stopniowo ustępuje miejsca innemu. Miłosz pisał, że: „ruch, który nas unosi, jest tyleż niszczący, co przygotowujący środki przeciw zniszczeniu (…). Możliwe, iż zachodnia gałąź cywilizacji rozkłada się dlatego, że się tworzy, i tworzy się dlatego, że się rozkłada (…) Prawdopodobne jest, że odbywa się rodzaj wyścigu pomiędzy życiodajną i niszczącą działalnością cywilizacyjnych bakterii, jak dotychczas równoważących się wzajemnie. Z niewiadomym wynikiem w dniu jutrzejszym” (ŚP, 107-108). Wszystko wskazuje na to, że jesteśmy już w innym miejscu i względna równowaga pierwiastków, o której mówi Miłosz, uległa istotnemu zaburzeniu. Zapewne zmienił się również rodzaj „cywilizacyjnych bakterii” i wiele zależy od tego, jak przeobrazi się cywilizacja zachodnia (czyli to, co ją ukształtowało) w konfrontacji czy rywalizacji z państwami azjatyckimi i arabskimi. Co ostatecznie wyniknie z konfrontacji z odmiennymi kulturami, rozumianymi przez nas na ogół schematycznie i powierzchownie? Z pewnością widmo zagłady planety wkroczyło realnie w nasze życie, ale nie wiemy, czy to widmo będzie ludzkość integrować, czy dzielić. Żaden komputer nie jest w stanie obliczyć tak wielkiej ilości danych, które składają się na obraz całości. Jeżeli jednak jest prawdą, że historia często tak się układa, jak ją sobie ludzie wyobrażają – a dotyczy to nie tylko przeszłości, ale też, co istotne, przyszłości – lepiej nie poddawać się fatalizmowi. Miłosz wiele mówił o nadziei, ale nadzieja – jeśli ma nas do siebie przekonać – musi być w czymś ugruntowana. Społeczny grunt się zmienia i Miłosz raczej nakłania do przytomnej jego oceny. Niektóre jego myśli o nadziei, związane z sytuacją historyczną, ale odniesione do poezji, jako języka, który rozwija wyobraźnię i kształtuje wrażliwość, przytaczałam już w pierwszej części wykładu. Warto na koniec przypomnieć, że – mimo wszelkich zastrzeżeń – Miłosz lokował swoją nadzieję w człowieku, to znaczy wierzył, że „zawsze rodzą się wspaniale myślący” i chociaż wspaniały umysł z zasady nie dostarcza natychmiastowych rozwiązań, to może nas pobudzić do wewnętrznej przemiany. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że on sam był jednym z takich wielkich umysłów.
Postscriptum: Słowo raz obudzone
Niekiedy słowo poety dociera do miejsc bardzo odległych od sal uniwersyteckich czy bibliotek i wyzwolone spod wszelkiej kurateli, brzmi niesłychanie mocno i prawdziwie. Coś podobnego przydarzyło się rok temu w Atlancie, kiedy James Lawson, legendarny weteran ruchu obrony praw obywatelskich, rozpoczął pożegnanie Johna Lewisa, członka Kongresu Stanów Zjednoczonych, zasłużonego dla pokojowego ruchu, który doprowadził do zniesienia segregacji rasowej w USA – od lektury wiersza Miłosza. Nie był to wiersz poświęcony ofiarom przemocy, ale manifest wiary w nieśmiertelne powołanie słowa, „które biegnie i biegnie, poseł niestrudzony, / Na międzygwiezdne pola, w kołowrót galaktyk/ I protestuje, woła, krzyczy”. To zdarzenie trzeba tutaj przypomnieć, zanim cokolwiek powiemy o alienacji współczesnego poety i nikłym znaczeniu poezji w zmaganiach naszego czasu. Była to sytuacja wyjątkowa. I to nie tylko dlatego, że wiersz zabrzmiał w obecności tłumów i w obecności byłych prezydentów: Billa Clintona, George’a Busha i Baraka Obamy. Jakby na moment spełniło się marzenie poety o przymierzu z „wielką rodziną ludzką”, przymierzu, które nie polega na budzeniu zbiorowego entuzjazmu – ten jest zawsze zaprawiony złudzeniem, lecz na zakorzenieniu mowy w konkretnym międzyludzkim zdarzeniu; na tym, że słowo istotne potrafi to zdarzenie rozświetlić, że samo potrafi się wcielić i dzięki temu rozbłysnąć.
[1] A. Zagajewski, Poeta rozmawia z filozofem, Warszawa 2007, s. 60-61.
[2] S. Weil, Świadomość nadprzyrodzona. Wybór myśli, tłu. A. Olędzka-Frybesowa, Warszawa 1965, s. 151.
[3] Zob. Dziedzictwo diabła. Z Czesławem Miłoszem i Józefem Tischnerem rozmawiają Jarosław Gowin, Michał Okoński, Izabela Sariusz-Skąpska, Karol Tarnowski, Łukasz Tischner, Dorota Zańko, w: Rozmowy polskie 1979-1998, Kraków 2006, s. 352.
[4] J. Błoński, Miłosz jak świat, Kraków 1998, s. 60.
[5] W. Oszajca, Sięgać po niemożliwe, w: Czesław Miłosz. In memoriam, Kraków 2004, s. 89.
Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.
Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/
Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.
