Na Warszowie, czyli prawobrzeżnej dzielnicy Świnoujścia, Narodowy Dzień Niepodległości jest obchodzony pod hasłem „Bohaterowie codzienności”. Właśnie w tym dniu upamiętnia się oraz nagradza ludzi, którzy codzienną pracą lub aktywnością społeczną działają na rzecz lokalnej społeczności. Takie podejście do idei niepodległości jest mi bardzo bliskie. Tym bardziej jestem zaszczycony, że z tej okazji miałem możliwość wygłosić w lokalnej filii MDK Świnoujście krótki wykład pt. „Niepodległość z wyspiarskiej perspektywy”.
11 listopada 1918 r. do ówczesnych mieszkańców wysp Wolin i Uznam docierały z pewnością skutki porażki Niemiec w kończącej się wojnie, wielu z nich bez wątpienia opłakiwało wtedy swych bliskich, poległych. Nikt tutaj nie interesował się prawdopodobnie faktem, że kilkaset kilometrów dalej powstaje państwo polskie. Nikt też nie podejrzewał, że za dwadzieścia siedem lat (czas życia jednego pokolenia) wyspy staną się jego częścią.
Stosunek do wydarzeń, które doprowadziły do odzyskania przez Polskę niepodległości odróżnia nas od mieszkańców Europy Zachodniej. Chodzi o I wojnę światową. W pamięci wielu zachodnich społeczeństw nosi ona miano Wielkiej Wojny. 11 listopada jest na przykład ważnym świętem również we Francji (obchodzonym jako Dzień Pamięci) – upamiętnia się wtedy koniec tego strasznego konfliktu, jest to dzień raczej poważnej i smutnej zadumy, wspomina się wtedy poległych.
Tymczasem w naszej pamięci zbiorowej I wojna światowa jest dość słabo zapisana, mimo, że na terenie naszego kraju przebiegał front, a Polacy walczyli w trzech różnych armiach. Może właśnie dlatego – trudno tę wojnę wpisać w obraz heroicznej walki o niepodległość. Różnica polega więc na tym, że dla Francuzów czy Brytyjczyków ten dzień symbolizuje zło, do którego prowadzą nacjonalizmy, jest swoistą lekcją dla tych społeczeństw. Dla nas natomiast jest finalnym etapem na drodze do niepodległości – wojna jako okno możliwości, z którego skorzystaliśmy.
Można by więc pomyśleć, że z perspektywy wyspiarskiej Święto Niepodległości jest świętem niejednoznacznym. Jednak nośnikiem idei i wartości są przede wszystkim ludzie, a nie ziemia czy mury (też są, ale tylko w tym stopniu jakie nadaje im człowiek).
Profesor Jan Piskorski mówił wielokrotnie, że symbolem Pomorza Zachodniego powinien być tobołek nawiązujący do losów ludzi, którzy przybywali tu z różnych stron po 1945 r. Kontynuując tę metaforę można powiedzieć, że w tym tobołku osadnicy przynieśli m.in. ideę polskiej niepodległości, ze wszystkim jej aspektami.
Czy jednak refleksja nad niepodległością powinna wyglądać tak samo w Warszawie, Poznaniu, Szczecinie czy na wyspach? Moim zdaniem nie do końca.
Po pierwsze, nasze położenie geograficzne oraz historia tych ziem obligują nas do spojrzenia na wspomniane przeze mnie procesy z szerszej perspektywy. Chciałbym by poniemieckość naszego regionu oraz bliskość granicy w tym wypadku skłaniały nas do większej refleksji nad strasznymi skutkami radykalnego nacjonalizmu. Pamiętajmy, że wojna, której pewnym skutkiem ubocznym stało się odrodzenie państwa polskiego przyniosła również śmierć milionów ludzi.
Po drugie zaś, warto w tym dniu zastanowić się nad miejscem naszego regionu w niepodległej Polsce. Nie mamy wątpliwości, że osadnicy przynieśli tu ze sobą ideę niepodległości. Pytanie, w jakim stopniu miał miejsce ruch przeciwny? W jakim stopniu myśl, że tu też jest Polska – pełnoprawna, bez względu na to czy tunel pod Świną jest czy go nie ma – dotarła do centrum?
A przy tym, że mieszkańcy tego regionu mogą mieć doświadczenia historyczne inne od mieszkańców regionów centralnych, nie umniejsza to jednak ich polskości. Chodzi tu na przykład o znaczenie wydarzeń z lat 1945-48, związanych z osadnictwem, a dla niektórych również wcześniejszą utratą swego domu (np. na tzw. Kresach), które miały znaczenie równie lub nawet bardziej fundamentalne, niż fakt odzyskania niepodległości w 1918 r.
Wiązało się to z ogromnym wysiłkiem osadnictwa, który nazywam codzienną, heroiczną walką o normalność. Walką, w której przeciwnikami byli szabrownicy, bandyci, radzieccy żołnierze. Walką tak różną od walki zbrojnej w ramach tzw. podziemia antykomunistycznego, która w ostatnich latach jest promowana jako fundament pamięci narodowej.
W naszym przypadku wiązało się to również z procesem oswajania nieznanego krajobrazu oraz żywiołu morskiego – oparciu lokalnej gospodarki i szans na przeżycie na rybołówstwie w pierwszych latach po wojnie, a następnie budowy prawdziwej gospodarki morskiej.
W przypadku naszego regionu te niuanse w postrzeganiu ponad 100-letniej historii niepodległości są oczywiście mniej wyraziste niż w przypadku Śląska, Kaszub, czy mniejszości etnicznych i narodowych, takich jak Łemkowie czy Ukraińcy. Niestety zarówno edukacja historyczna, jak i życie publiczne w naszym kraju są zdominowane przez perspektywę Polski Centralnej, czy raczej przez oś Kraków – Warszawa – Gdańsk, z silnym akcentem poznańskim. Historie wielu innych regionów, nie przystające do tej perspektywy, nie znajdują miejsca ani na lekcjach historii ani w języku polityków czy mediów głównego nurtu.
Wielka szkoda. Wielogłosowa, polifoniczna opowieść o niepodległości uwrażliwiłaby nas na różnorodność. Uczyłaby, że w ramach wspólnoty narodowej możemy w odmienny sposób postrzegać wybrane wątki z przeszłości, a przy tym zgadzać się z faktem, że niepodległość jest wspólną wartością. Historie regionalne kojarzą się często z prowincjonalizmem. Nic bardziej błędnego – okazuje się bowiem, że perspektywa wielu regionów może być bliższa perspektywie ogólnoeuropejskiej, niż opowieść centralna, nie dająca miejsca na światłocienie.
Autor zdjęcia: By Aotearoa – Own work, CC BY-SA 3.0,