Schyłek roku 2020 z pewnością prowokuje do mocnych diagnoz czasu pandemicznego przesilenia, które widnieją w zarannej obietnicy nowego otwarcia zaszczepionego świata. Globalna nadzieja wyraża się dziś w mikrej zawartości ampułki, która uodporni nas fizycznie, ale niekoniecznie stanie się panaceum na psychiczne koszty zarazy. Te dopiero będziemy odczuwać poniewczasie. Gdzieś między czasem marnym pandemii a przyszłością powrotu do życia w kształcie, jaki kiedyś znaliśmy, lokuje się dziwna międzystrefa utraconego, egzystencjalnego komfortu. „Nowy stan skupienia” słów i rzeczy oraz przeczuć i zwątpień najpełniej objawił w języku wzajemnego porozumienia między ludźmi. Język ten przeszedł przyspieszony kurs wiarygodności. Pewne pojęcia odnalazły nowe znaczenia. Próbą ognia dla innych okazała się obywatelska aktywność na ulicach miast i miasteczek, w Polsce i na świecie.
Obywatelskie nieposłuszeństwo nie jest dziś pojęciem historycznie przyporządkowanym wielkiemu dziełu H.D. Thoreau, tylko rewolucją dnia codziennego, którą winniśmy praktykować nade wszystko w gramatologicznej korekcie naszych językowych nawyków. Feminatyw jest jedną z szans ocalenia kultury dialogu, którą pogrzebaliśmy w permanentnej, ideologicznej szamotaninie niosącej za sobą jedynie symboliczną i całkiem już realną przemoc. Źródłem impulsu rewolucyjnego często bywa sztuka czy literatura. Tym razem, przynajmniej w Polsce, impuls ten wydobył się z zatrutego źródła politycznej demagogii i populizmu. Znalazł błyskawiczne, z gruntu poetyckie, przetworzenie na kartonach wznoszonych w gniewie i rozpaczy przez młodych ludzi, dla których rok 2020 stanowić będzie rodzaj pokoleniowego przeżycia, integrującego wokół wyobrażeń i marzeń o nowej przyszłości zorganizowanej według zasad „nowego stanu skupienia” nad indywidualną wolnością każdego z nas. Nie wiem, czy jako społeczeństwu mogło nam się przytrafić coś równie szczęśliwego. Paradoks czasu marnego polega między innymi na dojściu do głosu pokolenia jeszcze niedawno niemego. Przemówiło ono językiem literackich nawiązań i równie literackich inwektyw. Ten splot języka emocji i języka kultury wysokiej skrzy się poetycką energią. Co ciekawe, nie tylko czerpiącą z romantycznego dziedzictwa – wydawałoby się – nieużytecznych już wieszczów.
Energia ta dała o sobie znać w dalece bardziej zaawansowanych językach i lekturach. Kto wie, czy nie najbardziej prześmiewczym, ale też i wymagającym mentalnie sloganem nie okazał się karton, na którym widniał taki oto passus: „Kaja Godek nie odróżnia signifiant od signifié”. Nie ukrywam, że zakręciła mi się łezka w oku. Przypomniałem sobie wizytę Jacquesa Derridy na Uniwersytecie Śląskim. Jego doktorat honorowy to była naonczas rewolucja w polskim życiu intelektualnym i akademickim. Przeprowadzona niemal jednoosobowo przez prof. Tadeusza Sławka, który był dla nas – studentów wczesnych lat 90. – niczym Guy Debord. Tworzył sytuacje, w których młody człowiek mógł doświadczać wyjątkowości momentu historycznego. Delikatny uścisk dłoni Derridy był dla mnie początkiem zdobycia świadomości krytycznej. Jego wykład o gościnności natomiast modelem dyskutowania o świecie w kategoriach nieskończenie poważniejszych niż ideologiczne zacietrzewienie wyrażane w dużych kwantyfikatorach takich pojęć jak „prawda” czy „wartości”. Jednym z prominentnych gości uroczystości derridiańskich był zmarły parę lat temu prof. Cezary Wodziński. Jedno z moich ostatnich spotkań z nim poświęciliśmy naonczas idée fix Cezarego. Przeczytać wszystkie działa Platona poprzez feminatyw. Cezary twierdził, że tylko taki zabieg przywraca światu właściwą harmonię i destabilizuje męską przemoc, jaką kultura ta od zarania zadaje kobietom. Namawiał mnie na ten „nowy stan skupienia” ponownej lektury platońskich dialogów. Odwiedzając w tym roku mazurską hütte Cezarego, patrząc na wózki inwalidzkie, jakie po nim zostały, pomyślałem, że nigdy tej lektury nie podjąłem. Że jestem mu ją winny.
Parę dni temu zadzwoniła do mnie Małgorzata Łukasiewicz, wybitna tłumaczka i wybitny człowiek. Rozmawialiśmy o Kafce. Małgosia zapytała, czy pamiętam krótki tekst Kafki, który w przekładzie Romana Karsta nazywa się „Most”. Odpowiedziałem, że oczywiście pamiętam, że to jedna z większych paraboli człowieczeństwa rozpiętego nad metafizyczną przepaścią. Po czym Małgosia zasygnalizowała, że Sława Lisiecka – tłumaczka wybitna i wybitny człowiek – po prostu oddała w przekładzie sprawiedliwość Kafce. Tekst ten w oryginale zatytułowany jest „Die Brücke”. Małgosia zapytała mnie jakbym to oddał w polszczyźnie. Nic mi nie przyszło do głowy, a Sława Lisiecka po prostu przełożyła to jako „Kładka”. I myślę sobie, że ten nowy, miłosny sens jest mocniejszy niż metafizyczne resentymenty. Rok 2020 może kończyć się zbliżeniem tego, jak świat przekładamy na swój własny język. Na jaką bliskość się odważymy w kontakcie z rzeczywistością, która zaprasza do zmiany. Miejmy nadzieję, że tym razem na lepsze. „W imię matki, córki i umiłowanej siostry”.