Od redakcji: Na łamach Liberté! i liberte.pl spór o liberalizm toczy się właściwie od powstania pisma i całego środowiska. Ostatnio pytaliśmy o to, czy w ogóle (i jeśli już, to jaki) liberalizm może być atrakcyjny dla Polaków. W naszej ankiecie zorganizowanej z okazji 9. urodzin Liberté! głos zabrali m.in. Jarosław Makowski, prof. Andrzej Szahaj, dr Michał Kuź, Ignacy Dudkiewicz, Jacek Władysław Bartyzel, Marek Tatała, Rafał Trzeciakowski i Piotr Oliński. Wszystkie wspomniane teksty, głosy polemiczne i towarzyszące naszej dyskusji dostępne są online. Obecny Temat Liberté! – spór o liberalizm – dopisuje kolejny rozdział w tej dyskusji. I z pewnością wywoła głosy polemiczne. Do czego zresztą zachęcamy.
Obserwuję toczącą się na portalu liberte.pl debatę o liberalizmie z rosnącym zdumieniem. Socjaliści z konserwatystami przerzucają się w niej swoimi wizjami. Spierają się o to, jak bardzo liberalizm powinien być wspólnotowy, potępiający egoizm, antyindywidualistyczny oraz nieideologiczny. Ideologia nieideologiczna? Sami liberałowie w tej dyskusji są niewidzialni. Zapewne uznali, że głos za nich zabierze niewidzialna ręka.
Liberalizm to jedynie termin. Czy próby wyznaczenia granic kto może, a kto nie określać się mianem liberała mają w ogóle sens? Jeśli konserwatyści i socjaliści pragną określać się mianem liberałów, to czemu im tego zabraniać? Z drugiej strony termin, który oznacza wszystko, nie oznacza niczego, staje się więc bezużyteczny. Przykładowo, za wzór z Sèvres liberalizmu został uznany Spencerowski organicyzm. Co i kto jeszcze? Może Roman Dmowski wraz z Narodową Demokracją? Takie są konsekwencje dość „wolnościowego” podejścia do znaczenia słów.
Dyskusje na temat znaczenia słów, terminów, przeważnie pojawiają się, kiedy dyskutanci nie mają już nic merytorycznego do dodania, a kończą się zwykłym doktrynerstwem i bezcelowym werbalizmem. Kierując się takim doświadczeniem staram się unikać podobnych debat.
Kiedy jednak polemiści stawiają mi przed oczami wizję biednego Johna Stuarta Milla, zapewne maltretowanego czarną parasolką, którego zła kobieta, jego ukochana Harriet, separuje od świata i odwodzi od prawomyślnej doktryny liberalizmu – którą zresztą stworzył i zdefiniował – i czyni z niego socjaldemokratę, to budzi mój sprzeciw (1). Po pierwsze, jaki wolnościowiec nie jest w stanie mu tego wybaczyć? Kto nigdy nie poszedł na demonstrację feministyczną, niechaj pierwszy rzuci kamieniem. Po drugie, być może gdyby głos zabrał ktoś bardziej przywiązany do tradycyjnego znaczenia terminów, to nie doszlibyśmy do takich absurdów i bylibyśmy w stanie wyciągnąć z tej dysputy o termin coś bardziej merytorycznego? Niewidzialna ręka ewidentnie wzięła sobie wolne, wobec tego zastąpię ją na ochotnika.
Liberalizm, jak każda ideologia, ma swoje podstawy filozoficzne, metafizyczne. W jego przypadku jest nią Humowski relatywizm. Adam Smith sprowadzając metafizykę Davida Hume’a do bardziej praktycznego poziomu stworzył ideologię, którą później nazwano liberalizmem. W uproszczeniu można stwierdzić, że maksyma „człowiek jest miarą wszechrzeczy” wprowadzona do filozofii politycznej w rezultacie daje zbiór poglądów, które nazywamy liberalizmem: indywidualizm, prymat jednostki nad wspólnotą, państwem, a także postęp, sprzeciw wobec paternalizmu i spetryfikowanej struktury społecznej.
Nie oszukujmy się. Równość nigdy nie była fetyszem liberałów. Natomiast sprzeciw wobec wykorzystywania własnej uprzywilejowanej pozycji społecznej w celu uzyskiwania korzyści kosztem gorzej sytuowanych współobywateli – jak najbardziej. Co więcej, stosunek do oligarchizacji, hierarchii społecznej może być świetnym wskaźnikiem tego, czy ktoś swoje przekonania liberalne traktuje poważnie, czy jedynie wykorzystuje retorykę liberalną w celu obrony interesów swoich lepiej sytuowanych mecenasów.
Oczywiście nie każdy liberał zaczytywał się w Davidzie Humie tak jak Smith czy Mill. Od samego początku liberalizm przyciągał ludzi o różnych światopoglądach, tworzących jego wersje zgodne z ich przekonaniami. Wersja kształtowana od Smitha do Milla stanowi pewien trzon, który dzięki swojej spójności logicznej ułatwia analizowanie tej ideologii. Dzięki takiej analizie możemy dość jasno dojść do wniosku, że próby uczynienia z liberalizmu ideologii wspólnotowej, paternalistycznej, plutokratycznej są dużym nieporozumieniem.
Skąd się biorą nieporozumienia? Przyjęło się uważać, że człowiek wraz z rozwojem intelektualnym, przeczytanymi lekturami poznaje własne przekonania, różne koncepcje filozoficzne i dochodzi do wniosku, która z ideologii czy doktryn politycznych jest mu najbliższa. Mogłoby się wydawać, że każdy umieszcza własne przekonania na osi pomiędzy indywidualizmem a wspólnotowością, między elastyczną a stabilną, spetryfikowaną strukturą społeczną. I na tej podstawie określa się jako liberał, konserwatysta czy socjalista.
Okazuje się to jednak starym inteligenckim zabobonem, a w praktyce wygląda to diametralnie inaczej. Najpierw człowiek określa, która ideologia najbardziej mu się podoba, która jest najbardziej popularna w jego środowisku lub w środowisku, do którego pragnie przynależeć, a dopiero później doczytuje, jakie w takim przypadku powinny być jego przekonania. W konsekwencji taka postawa prowadzi do niekończących się sporów o znaczenie terminów. Zamiast być jedynie opisem stanowisk, wyznaczać linie podziału w debatach, spory te stają się celem samym w sobie.
Liberalizm jako okcydentalizm
I tutaj dochodzimy do źródeł popularności terminu liberalizm w Polsce. Początków tej kariery możemy szukać w środowisku gdańskich liberałów. Trójmiasto od dawna jest znane ze swojej otwartości na świat, nakierowania na Zachód, a jednocześnie jest intelektualnie bardzo… bezpretensjonalne. I ten charakter miejsca narodzin polskiego liberalizmu przylgnął już do niego na stałe.
Trudno go określić jako ideologię czy doktrynę. Właściwsze byłoby opisanie go jako przekonanie: „żeby było jak na Zachodzie”. Stąd brak pogłębionej analizy założeń liberalizmu, jego różnych nurtów, różnic pomiędzy jego poszczególnymi przedstawicielami. O analizie podstaw filozoficznych już nawet nie wspominam.
Szczytowym osiągnięciem intelektualnym polskiego liberalizmu stała się dyskusja, czy ten Zachód, do którego mamy dążyć, obejmuje raczej kraje anglosaskie, Niemcy czy też może Skandynawię? Czy to jest jeszcze liberalizm? Czy raczej wyraz zakompleksienia środkowoeuropejskich katolickich chłopów względem zachodnioeuropejskiego protestanckiego mieszczaństwa? Chcemy na Zachód. Zachód to liberalizm, przeciwieństwo komunizmu. Skoro jesteśmy liberałami, musimy sądzić to, co obecnie jest popularne na Zachodzie. Liberalizm nie wynika z wewnętrznych przekonań, jest narzucany jako wyznacznik przynależności do pewnego światłego, prozachodniego środowiska. Określanie się mianem liberała stało się oznaką oportunizmu, a nie przekonań.
W Polsce liberalizm okazuje się również wyznacznikiem pozycji klasowej. Weźmy dwóch młodych ludzi o podobnych poglądach obyczajowych i gospodarczych. Pierwszy pochodzi z małego miasteczka, studiuje zaocznie na „Wyższej Szkole Mydła i Powidła”, drugi pochodzi z dużego miasta, skończył elitarne liceum, a obecnie studiuje dziennie na elitarnym kierunku. Pierwszy nazwie siebie dumnie korwinistą, drugi półgębkiem powie, że jest liberałem. Nie ma między nimi różnic ideologicznych, jedynie klasowe. Nazywanie siebie w tym przypadku liberałem, nie mówi nam wiele o poglądach, ale raczej o przynależności klasowej.
Idźmy dalej. Weźmy dwa kierunki studiów o zbliżonej tematyce: ekonomię i socjologię. Niestety przyjęło się, że na pierwszy kierunek idą osoby, które myślą o pracy w prywatnym biznesie, a na drugi planujący karierę w sferze publicznej. I tak jak na ekonomii ciężko znaleźć jakiegokolwiek socjaldemokratę, tak samo na socjologii trudno znaleźć wolnorynkowca. Znowu określenie siebie liberałem niewiele mówi nam o poglądach danej osoby, a więcej o jej aspiracjach zawodowych.
Uświadomiwszy sobie ten tok myślenia, tę intelektualną pustkę, która stoi za liberalizmem w Polsce, możemy zrozumieć niesamowite wolty, jakie uczynili niektórzy publicyści i intelektualiści. Osoby, które w latach 90-tych poprzedniego stulecia bezkrytycznie pisały peany na cześć wszystkiego, co w powszechnym odbiorze wiązało się z liberalizmem nie dostrzegając jego słabych stron, nagle dokonały zwrotu o 180 stopni i z neofickim radykalizmem obarczają liberalizm o wszelkie zło na tym świecie.
Wydaje się, że wiele osób musi odreagować tę towarzyską presję, której się poddali, kiedy uznawali się za liberałów. I tak intelektualista, którego sądząc po głoszonych poglądach nigdy w życiu nie określiłbym mianem liberała, nagle w imieniu liberałów ogłasza „byliśmy głupi”. Kto był ten był. Z drugiej strony – skąd ten optymistyczny czas przeszły? Być może dlatego tak ważne jest sięganie do podstaw filozoficznych, po dzieła z zakresu doktryn politycznych, aby takich ośmieszających wolt na starość nie robić. Żadna niewidzialna ręka zamiast nas tego nie zrobi, tę pracę musimy wykonać sami.
Pa, pa konserwo
Etykieta liberała stała się oznaką przynależności do odpowiedniego plemienia. Jestem liberałem to znaczy, że urodziłem się w bogatym domu, kończyłem elitarne szkoły, pracuję w prywatnej firmie, najlepiej sam jestem przedsiębiorcą, zarabiam powyżej średniej krajowej, a urlop najchętniej spędzam za granicą. Dlatego tak często się zdarza, że za liberałów podają się umiarkowani wolnorynkowi konserwatyści, ale wywodzący się z wyższych klas społecznych niż większość ich konserwatywnych pobratymców.
Z jednej strony, świadczy to o niesamowitym sukcesie liberalizmu, skoro nawet konserwatyści wolą podawać się za liberałów. Z drugiej, redukuje to liberalizm do zbioru chwytów retorycznych mających służyć ochronie interesów majętniejszej części społeczeństwa. Po części tłumaczy to, dlaczego tak łatwo gorzej sytuowani konserwatyści i socjaliści jednoczą się w swojej nienawiści do liberałów. Dla nich liberał to paniczyk z dobrego domu, który zajmuje uprzywilejowaną pozycję blokując im drogi awansu i jedyne, co ma im do powiedzenia, to to, że powinni mniej zarabiać. Liberalizm stał się ideologią szefów. A że nie tylko liberałowie, lecz większość ludzi nie lubi mieć szefów, to rykoszetem dostaje się również ideom wolnościowym.
Jest jeszcze inny powód dość powszechnego mylenia liberalizmu z umiarkowanym konserwatyzmem. Liberalizm jako ideologia oświeceniowa, postępowa przeważnie kojarzony był z lewicą. Kiedy jednak siły postępu zaczęły się realizować poprzez zamykanie ludzi w łagrach, sojusz z konserwatystami wyniknął naturalnie. Wspólny wróg jednoczy, a marksizm potrafi zjednoczyć wyjątkowo skutecznie. Sojusz ten trwa już tak długo, że liberalizm zaczął tracić własną autonomię. Stał się jedynie przybudówką do konserwatyzmu, a w Polsce z podanych powyżej przyczyn powszechnie uznawany jest za umiarkowaną odmianę konserwatyzmu.
W takim kontekście obecną debatę możemy zmienić z bezsensownej kłótni o to, jak mamy definiować termin, w debatę o to, z kim w sojuszu powinni być liberałowie. Nadal iść ramię w ramię z konserwatystami? Czy też połączyć siły z socjalistami? Nie chodzi o to, aby stać się jednymi lub drugimi, ale by zachować autonomię, pozostać liberałami. Pytanie brzmi, co jest dla liberałów obecnie najważniejsze?
Historię liberalizmu można przedstawić jako walkę z największymi zagrożeniami ludzkiej wolności, a nie jako ciągłe oscylowanie pomiędzy konserwatyzmem, a socjalizmem. Najpierw była to walka z przywilejami arystokracji w postaci ustaw zbożowych, później – o emancypację kobiet. Obecnie wciąż tkwimy w paradygmacie walki z totalitaryzmami, mimo że rzeczywistość się zmieniła.
Kiedy spytano Miltona Friedmana o największe osiągnięcie w swojej działalności publicznej, wcale nie wymienił walki z inflacją, tylko zniesienie przymusowego poboru do wojska (jako doradca Richarda Nixona miał swój udział w przekonaniu administracji republikanów do zniesienia tego przymusu). Nie znaczy to, że inflacja nie jest szkodliwa, a jedynie, że w tamtym czasie przymusowy pobór był bardziej szkodliwy.
Pytanie zatem brzmi, co jest największym zagrożeniem dla wolności jednostki dzisiaj? I z kim liberałowie mogą walczyć z tym zagrożeniem? Na świecie największym zagrożeniem dla wolności wydaje się wojna z narkotykami, którą raczej trzeba nazwać wojną z narkomanami. Jej zakończenie lub przynajmniej ograniczenie wydaje się najpilniejszym zadaniem. Jednak w Polsce najpoważniejszym zagrożeniem dla wolności jednostki jest wojna z prawem do planowania rodziny. Żadnego z tych zagrożeń nie da się zwalczyć wspólnie z konserwatystami. Potrzebna jest zmiana sojuszy.
I tutaj wracamy do kobiet z czarnymi parasolkami ponoć sprowadzających liberałów na złą drogę. Może nie jest to wcale takie złe wyjście? I taka powinna być przyszłość liberalizmu w Polsce?
Adam Mill – ekonomista specjalizujący się w historii i metodologii ekonomii, strona autora
(1) R. Trzeciakowski, „Liberalizm Rawlsa to nie liberalizm [POLEMIKA]”, <liberte>, 05.10.2017 (red.).
Lead od redakcji. Foto: *Passenger* via Foter.com / CC BY.