Dziś ateista potrzebuje niezbędnika, by pomóc sobie w nawigowaniu po pseudoargumentach i innego rodzaju bezpodstawnych stwierdzeniach wierzących, których jedynym celem jest podważenie poglądów ateisty. Stąd moja próba zebrania i omówienia części zagadnień, z jakimi się mierzymy.
Dowody na istnienie boga
Teiści wiedzą, że indywidualne objawienia są słabymi argumentami w dyskusji o istnieniu boga. Łatwo je zbyć, podważając wiarygodność osoby, która objawienia doznała. Zatem wierzący od dawna próbują znaleźć innego rodzaju dowody na istnienie boga. Z niejasnych przyczyn nie są to argumenty bazujące na powtarzalnym eksperymencie czy możliwej komunikacji z bóstwem. Pozostały tylko argumenty natury filozoficznej. Wszystkie stojące na bardzo wątłych fundamentach. Rzućmy okiem na kilka z nich.
Pierwsza grupa argumentów dotyczy obserwowanych na świecie hierarchii. Znaczy mamy najpierw organizmy najmniej doskonałe i rozwinięte – jakieś robaki, bakterie i temu podobne. Potem mamy organizmy coraz bardziej skomplikowane i doskonałe – zaś na szczycie świata zwierzęcego stoi człowiek. No ale człowiek jest dalece niedoskonały, więc hierarchia wymaga kolejnych szczebli – z w pełni doskonałym bogiem na szczycie (a pomiędzy nim a nami aniołami czy innymi stworami).
Choć w czasach świętego Tomasza z Akwinu ten argument miał swój powab, dziś już wiemy, że jest on niezwykle słaby. Nawet przyjmując (błędne) założenie, że doskonałość mierzymy poziomem skomplikowania organizmu czy jego inteligencji, teoria ewolucji pokazuje, jak do tego doszło. Jeśli mają być następne szczeble tej drabiny, powstaną dopiero w przyszłości – wyewoluują z człowieka. Nie jest to obraz bóstwa bliski jakiejkolwiek większej religii. Inna rzecz, że stawianie człowieka na szczycie hierarchii wynika wyłącznie z tego, że człowiek sam tę hierarchię układa [patrz: teleologia]. To takie samopoklepywanie się po plecach. Trudno jednak znaleźć uzasadnienie (poza teologicznymi koncepcjami duszy), dlaczego człowiek jest doskonalszy od delfina [patrz: Douglas Adams Cześć, i dzięki za ryby]. Albo dżdżownicy.
Druga grupa argumentów wynika z próby odpowiedzi na pytanie, dlaczego istnieje coś zamiast nic. Pytanie to przybiera przeróżne postacie: od pierwszej przyczyny po źródło pierwszego ruchu, czyli arystotelesowskiego nieruchomego poruszyciela. To bardzo poważne pytanie stojące przed fizyką. Nie wiemy, czemu istniejemy [patrz: bóg niewiadomego]. Jednakże próba odpowiedzi, że wszechświat został stworzony przez boga, jest tu bardzo mało satysfakcjonująca. Jest to bowiem jedynie przeniesienie pytania jeden poziom wyżej – teraz zapytamy o to, kto stworzył boga. Próbą wybrnięcia z tego problemu przez teistów jest stwierdzenie, że gdzieś musi być początek. Słusznie – ale przecież oznacza to, że pierwszą przyczyną może być równie dobrze sam wszechświat, który stworzył się sam ze siebie [patrz: Michał Zabłocki, Świat się stworzył – najlepiej w wykonaniu Grzegorza Turnaua]. A może niesłusznie – może jesteśmy elementem wiecznego cyklu bez początku i końca. Nie wiemy, nasi najlepsi ludzie pracują nad tym, by się dowiedzieć. Ale, jak powiedział Laplace do Napoleona, założenie istnienia boga w tych rozważaniach nie jest zasadniczo do niczego potrzebne. Wykluczyć go nie możemy, ale zasadniczo cały obraz co najwyżej komplikuje, jednocześnie niczego nie tłumacząc [patrz: wiara a wiedza].
Trzecia grupa argumentów zaś bazuje na tym, że wiele osób nie rozumie, że definicja w matematyce i poza nią to zupełnie inne twory. W matematyce zdefiniowanie czegoś jest aktem kreacji. Obiekt nie istniał – zdefiniujemy go i możemy od razu zacząć badać, jak też on się w różnych sytuacjach zachowa, jakie ma właściwości. Poza matematyką zaś definicja służy zwykle do (niedoskonałego) opisu użycia danego słowa [1]. Samo zdefiniowanie psokota jako miałczącego psa z długim giętkim ogonem nie spowoduje, że taki psokot pojawi się gdziekolwiek poza naszą wyobraźnią. To wydaje się dość oczywiste – ale nie dla metafizyków. Stąd pojawiają się takie argumenty jak zdefiniowanie boga jako najdoskonalszego (w sensie absolutnym – nie najbliższy doskonałości, cokolwiek by ona oznaczała) bytu. A skoro jest najdoskonalszy, to elementem doskonałości jest istnienie? Musi zatem istnieć! I puf!, bóg pojawia się w oparach logiki niczym królik z kapelusza. Cóż jednak, jeśli najdoskonalszy byt nie istnieje – w końcu życie to nie matematyka? To, że zdefiniujemy doskonałą pizzę, to pomimo że atrybutem doskonałości jest istnienie, nie oznacza, że ją zjemy dziś na kolację.
Prób dowodzenia istnienia boga jest więcej, ale najczęściej sprowadzają się do jakiejś wersji jednego z powyższych. Wystarczy się tylko zastanowić, której.
Bóg niewiadomego
Religie jako metody wyjaśniania rzeczywistości przeżywają ciężkie czasy. Nauka przejęła rolę wyjaśniacza świata całkiem sprawnie [patrz: wiara a nauka]. Reakcje instytucji i wierzących są tu różnorakie. Są tacy, którzy idą w zaparte – i twierdzą, że świat ma 6000 lat, zaś wszystkie skamieliny podłożył Szatan. To dziś domena protestantów. Inni twierdzą, że ich religia otrzymała objawienie wyprzedzające odkrycia naukowe (co ma potwierdzać prawdziwość tegoż). Szczególnie rozczulające są tutaj opowieści muzułmanów, którzy twierdzą, że Koran opisuje etapy życia zarodkowego [2] – co miało być wiedzą niedostępną w tamtych czasach. To o tyle zabawne, że po pierwsze podany opis jest niepoprawny, po drugie zaś w pełni zgodny z możliwymi do zaobserwowania i wtedy efektami poronień. Katolicy dla odmiany postanowili po długich wiekach utrzymywania Indeksu Ksiąg Zakazanych poddać się na całej linii i stwierdzić, że wszystko, co przeczy nauce w Biblii, należy traktować alegorycznie. Z jednej strony problem z głowy, z drugiej zaś pozostawia w niepokoju – co też jeszcze w przyszłości okaże się alegorią? Tego problemu nie mają niektóre denominacje protestanckie, traktujące każdą, największą nawet głupotę w Biblii ze śmiertelną powagą [patrz: Biblia]
Tak czy inaczej, religie dziś najlepiej czują się tam, gdzie nauka nie dała jeszcze ostatecznych odpowiedzi. Może i ewolucja wytłumaczyła, skąd się wziął człowiek. Ale nie wiemy, skąd się wzięło życie! Zatem bóg! Nie wiemy, skąd się wziął wszechświat. Zatem bóg! Nie wiemy, czemu opis matematyczny dobrze odwzorowuje rzeczywistość. Dowód na inteligentnego projektanta! Bóg ukrywa się w niewiadomym. Ale z każdym kolejnym odkryciem przestrzeń dla boga zmniejsza się, on sam zaś znajduje swoje miejsce poza czasem i przestrzenią, gdzie nauka (jeszcze) nie sięga.
Można to traktować tylko jako oznakę słabości, ale byłoby to błędem. Te kolejne skrawki wydzierane niewiadomemu okupowane są coraz większym oporem. Słychać, że człowiek nie powinien „bawić się w boga”, że są pewne obszary, których badać nie należy. I oczywiście, że zawsze należy myśleć nad konsekwencjami zastosowania nowych technologii. Jednak konsekwencje to nie to samo, co tabu i założenie, że czegoś robić nie należy, bo jest domeną boską. I oczywiście, jeśli w to wierzysz – nikt nie zmusza cię do badania rzeczy, których badać nie chcesz. Jednak konsekwencje wiary jednych nie powinny dotyczyć wszystkich. Tego typu podejście od wieków spowalniało postęp naukowy, co już wiąże się z konkretnymi kosztami.
Naturalna skłonność do wiary
Wierzący jako dowód na istnienie boga przytaczają naturalną skłonność do wiary, jaka (jakoby) miała cechować rodzaj ludzki. Religia ma być stałą kulturową wynikającą z naszych potrzeb, zaś człowiek niewierzący jest w jakiś sposób niepełny [patrz: obraza uczuć religijnych]. I rzeczywiście większość znanych cywilizacji przejawiała jakiś sposób myślenia religijnego – choć niekoniecznie w sposób, o jakim dzisiaj o tym myślimy. Czy to jednak świadczy o naturalnej skłonności człowieka do wiary?
Na pewno świadczy o tym, że społeczeństwa posiadające jakąś formę religii były bardziej skuteczne w samoorganizacji [patrz: religia a wiara]. Łatwiej przekonać ludzi do utrzymywania kasty kapłanów niż administratorów, a w końcu w dużej mierze tym kapłani na przestrzeni wieków byli. Religie były zwykle sprzężone z państwami, kapłani utrzymywani z ofiar zapewniali pewien poziom spójności, biurokracji, łączności z centralą. A co więcej, bóstwo stawało się elementem budowania wspólnej tożsamości, zaś wojny często toczyły się także na poziomie metafizycznym, gdzie o wyniku batalii miało decydować to, które bóstwo jest potężniejsze. Widzimy to nawet w (podobno) monoteistycznej Biblii, gdzie Jahwe pokonuje obcych bogów [3], ale czasami jest też przez nich pokonywany [4]. Rozprzestrzenienie religii jest zatem raczej objawem jej użyteczności społecznej (przynajmniej na pewnych etapach rozwoju społeczeństw) niż inherentnych potrzeb ludzkich.
Takie spojrzenie potwierdza moja obserwacja wychowywania dwójki dzieci, które nigdy żadnych potrzeb w zakresie religijnym nie wykazywały. Zetknięcie się po raz pierwszy z koncepcją boga w wieku wczesnoszkolnym prowadziło nie do cudownego nawrócenia, ale raczej zdziwienia jak ludzie mogą mieć takie pomysły, niedowierzania, zdziwienia, a na koniec zaś gwałtownego odrzucenia tej idei. Moja córka jest ateistką znacznie bardziej radykalną niż ja sam – mimo że na te tematy w jej dzieciństwie nie rozmawialiśmy. Potrzeba religijna często wynika z indoktrynacji od najwcześniejszych lat, a nie wewnętrznych potrzeb [patrz: droga do ateizmu].
Teleologia
O ile trudno zauważyć w ludziach naturalną skłonność do wiary, to łatwo zauważyć naturalną skłonność do snucia opowieści [patrz: Pan narrans, Terry Pratchett, Nauka świata dysku II: kula]. Opowieści zaś prowadzą do jakiejś konkluzji – do jakiegoś celu. My przenosimy zaś tę właściwość opowieści na świat wokół nas i doszukujemy się celu także we wszystkim wokół nas. No bo przecież to wszystko po coś jest – prawda?
No właśnie nic na to nie wskazuje, a myślenie teleologiczne często sprowadza na manowce. Nigdzie nie widać tego bardziej niż w rozumieniu procesu ewolucji. Wszystkim wydaje się, że to proces prowadzący ku większej doskonałości – ukoronowaniem tego procesu zaś jesteśmy my [patrz: ego wierzących]. Tymczasem nasze istnienie jako jednostek, ale także jako gatunku jest z gruntu przypadkowe i incydentalne. Pułapka myślenia teleologicznego (czyli ukierunkowanego na cel) w przypadku ewolucji idzie zresztą dalej. I w szkołach można usłyszeć na przykład, że ogon u małpy wyewoluował po to, żeby mogły się one sprawniej na nim huśtać na drzewach. Zdanie wydaje się poprawne, ale tylko do momentu, kiedy mu się nie przyjrzymy – bo w końcu żadna „pani ewolucja” nie zobaczyła małp i drzew i nie stwierdziła – to teraz wyewoluujemy małpom ogon, żeby się mogły na nim huśtać. Na odwrót – ogon zaadaptował się do łapania gałęzi dlatego, że im był chwytniejszy, tym osobniki radziły sobie lepiej i miały więcej dzieci. Osobniki bez takich ogonów wymarły. Więc huśtanie się na drzewach nie było celem ewolucji ogona, ale jego przyczyną.
Powyższy przydługi wywód pokazuje, jak podnoszenie pytania o cel (poza planowanymi działaniami świadomych istot) nie ma sensu i prowadzi na poznawcze manowce. Naukowcy zwykle są na nie odporni – bo oni nie pytają, w jakim celu coś istnieje – tylko opisują rzeczywistość. Żaden fizyk nie zapyta „po co jest elektron”? Przeciętny Kowalski jednak nie przeszedł naukowego treningu i zadaje pytania o cel naszej egzystencji czy istnienia świata. I tak postawione wielkie pytania domagają się wielkich odpowiedzi.
Wiele osób próbuje samodzielnie nadać cel swojemu życiu na różną skalę. Dla jednych będzie to rodzina, dla innych nauka, pomaganie innym, czy choćby zaznanie jak najwięcej przyjemności. Wiele osób ma jednak problem z tym podejściem, bo te cele w dużym rozrachunku okazują się błahe i szybko przemijające. Pamięć po prawie wszystkich znika wraz z ostatnim człowiekiem, który o nich pamięta. To mało satysfakcjonujące. Dlatego dla wielu potrzebny jest cel jeszcze większy: bóg. Ma on zapewnić nieśmiertelność i wieczną nagrodę. Taki cel wydaje się godny istnienia. To kolejny powód, dla którego niektóre religie są tak popularne – ludzie mają kłopot z akceptacją własnej przypadkowości i bezcelowości istnienia.
Dla mnie osobiście pogodzenie się z brakiem celu, choć na początku bolesne, było wyzwalające. Dało dużo więcej przestrzeni na dostrzeżenie tego, co tu i teraz, zamiast przejmować się tym, do czego zmierzamy. Dało też możliwość zastanowienia się nad tym, co dla mnie jest ważne i jak chcę, by moje życie wyglądało. To wszystko rzeczy ważne, ale dla wierzącego przysłonięte bogiem i jego oczekiwanymi (tak jak je rozumieją religijne władze naczelne).
Źródło moralności
Częstym argumentem przeciwko ateizmowi jest fakt, że ateistom brakuje obiektywnego źródła moralności. Zawieśmy na chwilę pytanie, który z obecnie wyznawanych 3000 bogów jest tym obiektywnym źródłem (warto tu przyznać, że nie każdy próbuje) i zastanówmy się, co też oznacza to „obiektywne źródło moralności”. Wierzący uważają, że o tym, co jest dobre, a co złe, decyduje bóg. Dodajmy tutaj, że to nie chodzi o to, że bóg mówi nam, co jest dobre, a co złe – w drugą stronę – jeśli bóg powiedział, że coś jest dobre, to jest dobre, a jak powiedział, że coś jest złe, to jest złe. Jeśli bóg nakaże zamordować 100 osób – to jest to z definicji dobre. Co gorsza, zachęca do tego, by pójść i mordować w imię boga.
Podejście takie jest wyrazem intelektualnej kapitulacji – to znaczy, osoby przyjmujące taki punkt widzenia uznają, że ich intelekt jest bezużyteczny w rozpoznaniu, co jest słuszne, a co nie i ktoś im to musi powiedzieć. To o tyle zaskakujące, że w mitach religii abrahamicznych ludzkość drogo zapłaciła za możliwość rozpoznania dobrego i złego – i stała się dzięki temu bliska uzyskania boskości. Wedle legendy Adam i Ewa wylecieli z ogrodu, nie tyle za karę, co dlatego, że bóg obawiał się konkurencji [5].
Ktoś jednak może powiedzieć, że jego bóg jest dobry i niczego tak okropnego by nie nakazał. Jednak uważna lektura świętych ksiąg pokazuje, że jest z goła inaczej i to zarówno w skali makro, jak i mikro. Dobrym jest kogoś zabić za to, że zbierał patyki w sobotę [6], dobre jest zabijanie za apostazję [7] czy ateizm [8], już nie wspominając o ludobójstwach, gdzie zabijano wszystkich mężczyzn, chłopców, kobiety i tylko zostawiano sobie dziewice na seksualne niewolnice [9] – wszystko za wyraźnym boskim wskazaniem. Zresztą na takiej samej zasadzie „dobre” były i krucjaty, i inkwizycja, i terroryści samobójcy – bo tak chciał bóg.
Zatem to „obiektywne źródło moralności” to tylko narzędzie do kontroli ludzi przez tych, którzy decydują o tym co „bóg uznał za słuszne”. Ich zdanie zaś zmienia się koniunkturalnie i w ramach politycznych potrzeb.
Co ciekawe, uważne przyjrzenie się moralności judeochrześcijańskiej daje dość interesujące konkluzje. W Starym Testamencie wyznacznikiem moralności było posłuszeństwo. Jak długo jesteś posłuszny, to czynisz dobrze – nawet jeśli oznacza to, że masz mordować, kraść i oszukiwać. Nieposłuszeństwo zaś zwykle oznacza śmierć. W chrześcijaństwie punkt nacisku przesunął się na łatwowierność. Jeśli wierzysz bez dowodu [10], to nie jest tak istotne, co robisz. Zawsze się możesz wyspowiadać. Natomiast jeśli nie wierzysz – to nieważne, ile dobra uczynisz w swoim życiu – trafisz prosto do piekła. Da się to łatwo wytłumaczyć, że judaizm służył zachowaniu spójności i kontroli nad jednym plemieniem, chrześcijaństwo ma się zaś za zadanie rozpowszechniać. Stąd zmiana akcentu z posłuszeństwo na łatwowierność.
Wierzący pytają czasem: „skoro nie uznajesz boga, dlaczego nie zaczniesz kraść, mordować, oszukiwać? Nie spotka cię przecież boska kara i piekło”. Smutne to świadectwo poglądów na ludzką naturę, skoro przed mordowaniem ma nas powstrzymywać wyłącznie wizja ognia piekielnego. W tej sytuacji zastanawia tylko, czy zatem wierzący oceniają innych swoją miarą. Jeśli tak, niech lepiej zostaną przy religii, skoro to jedyna siła powstrzymująca ich przed czynieniem zła (jakkolwiek by nie było ono rozumiane).
Z mojej perspektywy użycie własnego sumienia, rozsądku i namysłu daje dużo pewniejsze wskazówki – imperatyw kategoryczny Kanta nie wynika z boskiego nadania. Ale co ważniejsze, moralność budowana przez siebie daje znaczące poczucie odpowiedzialności za to, co się robi. Jeśli ateista morduje, to na swój rachunek, a nie próbując oszukać się, że czyni dobrze, bo bóg powiedział, że to, co robi, jest dobre. Tak, jak robią to dzisiejsi żołnierze Putina błogosławieni przez patriarchę Kiryla i zapewniani, że idą na świętą wojnę z satanizmem zachodu, o islamskich terrorystach nie wspominając, którzy liczą na hurysy czekające ich w zaświatach.
Nauka daje nam zresztą całkiem niezłe pojęcie o tym, skąd wzięły się wspólne właściwie dla całej ludzkości podstawy moralności (i nie były to płonące krzaki). Po prostu osobniki żyjące w społecznościach ewoluują tak, by utrzymać spójność tych grup. Jednostki nazbyt agresywne giną lub są wypędzane, bo nadmierna agresja wewnątrz grupy prowadzi do jej dezintegracji – zaś samotne osobniki zwykle mają duży kłopot z przetrwaniem. Stąd tabu na zabijanie się nawzajem (ale nie obcych). Podobnie rzecz się ma z innymi kwestiami niszczącymi spójność grupy: kradzież, oszustwo. Za to promowane są działania zwiększające tę spójność: wzajemna pomoc, działanie na rzecz wspólnego dobra. W ten sposób ograniczane są naturalne impulsy egoistyczne, dające natychmiastowe korzyści, ale grożące załamaniem systemu i znaczną szkodą dla wszystkich, jeśli staną się powszechne. Jak ważne jest to, widać w analizach porównawczych społeczeństw, które pokazują, że wzajemne zaufanie jest jednym z istotnych elementów dobrobytu i jakości życia. Koszt zabezpieczania się przed egoizmem innych jest niebanalny i bezproduktywny. Powszechne jego poskromienie daje efekty lepsze niż okazjonalne kombinowanie w środowisku niskiego zaufania. Problem polega na tym, że zbudowanie zaufania społecznego trwa i jest trudne ze względu na wielu, którzy szukają okazji polepszenia swojej sytuacji kosztem innych.
[1] Zrozumienie, jak działają definicje, jest kluczowe, by nie wpaść w pułapkę w dyskusji polegającą na zażądaniu podania precyzyjnej definicji jakiegoś terminu. To problematyczne z dwóch powodów. Po pierwsze, definicja opisuje użycie słowa, a nie na odwrót. Innymi słowy, znaczenie danego terminu wynika z tego, jak jest stosowany i jeśli zaczniemy stosować go inaczej, to definicja się zmieni – i to bez względu na protesty konserwatystów językowych. Po drugie zaś, definicja jest wskazówką mającą prowadzić we właściwą stronę kogoś, kto słowo widzi pierwszy raz. Właściwie żadna definicja (poza matematyką) nie jest w 100% satysfakcjonująca. Dobra definicja obejmie zapewne 99% przypadków użycia. Zawsze pozostanie jednak ten 1%, kiedy satysfakcjonująca nie będzie. To wszystkie przypadki graniczne, różnego rodzaju anomalie, formy przejściowe itp. Dlatego skupianie się na definicjach w debatach zwykle prowadzi donikąd. Definicje takich pojęć jak „człowiek” czy „kobieta” stają się ostatnio osią debaty dotyczącej aborcji czy płci – zupełnie bez sensu, bowiem żadna strona nie jest w stanie podać definicji nie mającej luk. I o ile w życiu codziennym luki te są nieistotne, to w debatach o przypadkach granicznych są kluczowe.
[2] Koran 23:12-14.
[3] Wyj 7:10-13.
[4] 2Krl 3:18-27
[5] Rdz 3:22.
[6] Lb 15:35-36.
[7] Pwt 13:6-9, Pwt 17:3-5.
[8] 1Krn 15:13.
[9] Lb 31:7-18.
[10] J 20:29.