Zjawisko tzw. „kultury unieważniania” (cancel culture), bardzo mocno związane z ruchem #MeToo, od dłuższego czasu funkcjonuje jako odrębny byt, a w zasadzie – metaforyczny straszak na każdego, kto ośmieli się myśleć lub mówić w sposób odbiegający od oczekiwań.
Wraz z pojawieniem się ruchu #MeToo, coraz odważniej zaczęliśmy wyrażać nasze wątpliwości dotyczące zachowań innych i coraz głośniej zaczęliśmy piętnować te, które są naganne. W przestrzeni publicznej coraz mniej miejsca i akceptacji zostawiamy na wszelkiego rodzaju naganne zachowania, słowa i czyny i coraz częściej decydujemy się by je obnażać, piętnować i wyciągać konsekwencje.
To co, z założenia, jest godnym poklasku trendem – skreślenie, pomimo największego nawet dorobku, szybko wypaczyło się i stało swego rodzaju batem dla niepokornych. Ponieważ każdy z nas jest ekspertem w każdym temacie, szczególnie, jeśli panel ekspercki odbywa się w Internecie, unieważnionym można zostać w sposób szybki i nie do końca zrozumiały. Czy idea unieważniania tak szybko zaczęła zjadać swoje dzieci, stajać się narzędziem w rękach hiperpoprawnosci politycznej?
Gen Z, czyli najmłodsze pokolenie, które obecnie rozdaje karty i bardzo głośno wypowiada się na temat co wolno i co wypada, przyjęło niezwykle wyśrubowane normy. Czy wynika to z faktu, ze urodzeni w dobrobycie, mogą skupiać się na kwestiach, na które nam – starszym – nie starczało czasu, czy jest to potrzeba znalezienia własnego definiującego i formacyjnego doświadczenia? Tak czy inaczej, należy być bardzo czujnym, bo o jedno słowo za dużo i zaraz można zostać skreślonym.
A od bycia skreślonym do odzyskania pozycji droga jest długa i wyboista, a dodatkowo – najeżona przeprosinami, publicznym samobiczowaniem i jeszcze większa liczba przeprosin. Przekonało się o tym wielu komików, którzy opowiadając żarty, tak jak robili to przez lata, naraziło się temu czy tamtemu użytkownikowi Twittera (większość strażników poprawności działa głównie tam – w obliczu przejecia TT przez Elona Muska wydaje się to być szczególnie zabawne, tfu!, znamienne).
Znany jest przykład Kevina Harta – jednego z najpopularniejszych amerykańskich komediantów, który, po ogłoszeniu, ze ma poprowadzić ceremonie rozdania Oscarów, został prześwietlony przez użytkowników mediów społecznościowych. W rezultacie odnaleziono mocno podstarzały wpis, który, w ocenie poszukujących, był obraźliwy dla społeczności LGBT+. W konsekwencji rozpętał się istny Armagedon a Hart, nie dość, ze przeprosił wszystkich i w każdym programie emitowanym przez amerykańskie stacje telewizyjne, ostatecznie stracił role prowadzącego ceremonie.
Dzisiaj Hart nadal jest jednym z ulubieńców Ameryki, kręcącym filmy i wyprzedającym bilety na swoje występy, niemniej latka nietolerancyjnego buca została mu przypięta na tyle skutecznie, ze przez pewne środowiska był, jest i będzie bojkotowany. Natomiast piosenkarz R. Kelly, któremu udowodni, ze przez lata gwałcił, groomował i przetrzymywał kobiety bez ich zgody, pomimo wieloletniego wyroku skazującego, nadal poważany jest jako twórca a jego utwory, pomimo szeroko zakrojonych kampanii, nadal dumnie figurują w serwisach streamingowych czy na YouTubie.
Rodzi się wiec pytanie, czy kultura unieważniania wykorzystywana jest w sposób właściwy i czy jako adresatów bierze właściwe osoby, z odpowiednim stopniem przewinień?
Czy jest tylko wygodnym sposobem na chwilowe ucieszenie oponenta i wypaczeniem idei poprawności politycznej?