Gdy wiosną 2005 roku opublikowałem w „Europie” tekst o względności pojęć „lewica” i „prawica” oraz o tym, że w obliczu doświadczeń komunizmu nowoczesna socjaldemokracja słusznie skupia się na kwestiach kulturowych, a nie ekonomicznych, szef pisma Robert Krasowski wyszydził moje poglądy jako oderwane od rzeczywistości Polski, „kraju znajdującego się na krawędzi socjalnej katastrofy”. Z pozycji starszego kolegi, który w latach 90. starał się zaszczepić nad Wisłą nowoczesny konserwatyzm, przestrzegł środowisko „Krytyki Politycznej”, do którego się zaliczałem, przed ignorowaniem społecznej empirii.
Nie wiem, czy Krasowski formułował swoje rady w dobrej wierze, czy po to, aby zapędzić „Krytykę” do narożnika, w którym łatwo byłoby ją izolować jako gniazdo niebezpiecznych radykałów kwestionujących nie tylko zatęchłe narodowo- -religijne świętości, lecz także zasadzających się na cały system społeczno-ekonomiczny, łącznie z prywatną własnością. Tak upupiona młoda lewica, nawet gdyby jakimś cudem zdołała zaistnieć w polityce, odgrywałaby w niej co najwyżej tę rolę, jaką dziś pełni Jarosław Kaczyński – straszaka legitymizującego nawet najmniej skuteczne rządy ludzi rozsądnych.
Tak czy owak, przestrogi nie były potrzebne. Po pierwsze dlatego, że już wtedy gdy pisałem tekst do „Europy”, moje poglądy nie były dla „Krytyki Politycznej” reprezentatywne. Linię pisma wyłożył w krótkich żołnierskich słowach Julian Kutyła, według którego zamiast szukać źródeł porażki lewicowych projektów budowy lepszego społeczeństwa, powinienem był wytykać wady neoliberalizmu, który, cytuję „nie pozwala na inne ujęcie alternatywnych projektów ekonomicznych niż w kategoriach absurdu, impotencji i powiązania ich z terrorem”. Znaczy to mniej więcej tyle, że peerelowskie kartki na mięso, kolejki po papier toaletowy i szarże ZOMO oglądane ze słusznej lewicowej perspektywy wcale nie są absurdalne i nie wiążą się z politycznym terrorem. Pogląd taki skutecznie uplasował „Krytykę Polityczną” dokładnie tam, gdzie prawica chciała ją widzieć.
Nie ma to jednak większego znaczenia, ponieważ – i jest to drugi powód, dla którego rady Krasowskiego trafiły w próżnię – środowisko „Krytyki Politycznej” nigdy nie zdobyło się na stricte polityczne działanie, nie próbowało przekształcić się w partię ani nawet nie skorzystało z możliwości wystawienia własnych kandydatów na tej czy innej liście wyborczej. Można oczywiście postrzegać to jako przejaw skromności i idealizmu („sami niewiele jeszcze umiemy i możemy, a ze skompromitowanymi postkomunistami nie chcemy mieć nic do czynienia”), lecz równie dobrze – i przychylam się dziś do tej diagnozy – jako dowód organicznej niezdolności do działania pozytywnego. Jedną rzeczą jest wyjaśniać, pod jakim względem otaczający nas świat jest niesprawiedliwy, zepsuty lub opresyjny, inną – pracować nad realistycznymi programami jego naprawy. W tym ostatnim „Krytyka Polityczna” nigdy nie była dobra. Rok temu zbierała podpisy pod protestem przeciw zwolnieniom pracowników fizycznych lubelskiego uniwersytetu, lecz ani wcześniej, ani później nie podjęła wysiłku udzielenia odpowiedzi, co zrobić, by ta i inne polskie uczelnie przekazywały wiedzę, a nie tylko wypłacały pensje schorowanym szatniarkom i rozdawały dyplomy aroganckim ignorantom.
Podobnie ze służbą zdrowia – latem 2007 roku pismo poparło protest pielęgniarek w „białym miasteczku” i czasem pisze o tym, jak trudno jest dostać się do lekarza, ale nigdy nie przedstawiło lewicowego programu naprawy sytuacji. Przykłady można mnożyć, lecz zamiast tego wystarczy zacytować fragment wywiadu, jaki Michał Sutowski przeprowadził niedawno z Agnieszką Graff: „Jakie jeszcze kwestie z lewicowej agendy są, twoim zdaniem, wciąż nieobecne w debacie publicznej?- Najważniejsze są trzy, ale nie oczekuj ode mnie pomysłów na ich rozwiązanie”.
Istnieją ludzie, którzy działalność krytyczną uprawiać mogą z dużym zadowoleniem przez całe życie, ale ja rychło stałbym się zgorzkniałym frustratem. Dlatego moja obecność w „Krytyce Politycznej” od dłuższego już czasu miała bardziej towarzyski niż ideowy charakter. Pozostając, wraz z rosnącą liczbą znanych mi skądinąd osób, członkiem Zespołu, w ciągu ostatnich pięciu lat napisałem tylko jeden własny tekst – rozdział do powstającego właśnie przewodnika po podatkach – a i to z racji naukowej specjalizacji, a nie redakcyjnej przynależności. Poproszony o krótki biogram do zamieszczenia na stronie internetowej przedstawiającej Zespół określiłem się zaś jako „konsekwentny liberał”, bardziej szukając usprawiedliwienia („przesunięcie w prawo polskiej sceny politycznej”) niż dowodząc, że właśnie w „Krytyce Politycznej” jest moje miejsce.
Rzut oka na badania opinii publicznej dające chadeckiej (PO) i nacjonalistycznej (PiS) prawicy około 70% głosów w wyborach parlamentarnych wystarczy, żeby wytłumaczyć dlaczego, mimo niechęci do dogmatycznego antyneoliberalizmu i irytacji egzaltacją oraz pustosłowiem niektórych tekstów, uważam „Krytykę Polityczną” za instytucję niezwykle pożyteczną dla polskiego życia publicznego. Zdecydowanie bliżej jest mi jednak do „Liberté!”: tu samookreślenie jako „konsekwentny liberał” nie potrzebuje wyjaśnień i usprawiedliwień. Ideowe afiliacje i tak zwane „linie” obydwu kwartalników są oczywiście bardzo różne i ostra dyskusja nad konkretnymi zagadnieniami (pozostańmy przy przywołanych już kwestiach sposobu finansowania szkolnictwa wyższego i struktury własnościowej placówek służby zdrowia) jest nieunikniona. Wierzę, że dzięki niej koledzy z „Krytyki” przekonają się, że popierane przez „Liberté!” rozwiązania są z egalitarystycznej perspektywy nie gorsze niż stan obecny. Dzięki krytycznym uwagom z lewej strony liberalne projekty i propozycje mogą stać się lepsze, bardziej dojrzałe i, być może, mieć większe szanse na realizację. W każdym razie byłoby czystym absurdem – a dla mnie dodatkowo osobistą przykrością – gdyby którakolwiek ze stron zidentyfikowała drugą jako głównego przeciwnika. Tak długo, jak Polska nie stanie się na wskroś nowoczesnym społeczeństwem, lewica i liberałowie skazani są na sojusz.
?