Jest piękne wiosenne popołudnie, w małym parku w sercu Londynu widzimy dziesiątki ludzi siedzących na trawie; niektórzy jedzą, śpią, inni rozmawiają, śmieją się lub ziewają. Zauważamy naszego bohatera, nieznanego bliżej mężczyznę z brodą, który podchodzi do grupy dziewczyn i zagaduje jedną z nich: „Czy mogę zostać twoim przyjacielem?”.
Podobna sytuacja ma miejsce chwilę później, gdy ten sam nieznajomy, nazwijmy go George, podchodzi do młodego studenta w okularach: „Czy mogę być Twoim przyjacielem? Jeśli to Ci może pomóc w decyzji, pokażę Ci moje zdjęcia”. W tym momencie nasz bohater wyciąga wielki album z fotografiami i zaczyna pokazywać zdjęcia coraz bardziej zdziwionemu studentowi: „O, w tym klubie poznałem świetną dziewczynę, gadaliśmy do rana, o, a tutaj ja z moją babcią, babcia ma 93 lata, ale świetnie się trzyma!”. Kilka minut później widzimy George’a przyglądającego się niebieskiej witrynie sklepowej: „Czy mogę napisać coś na Twojej ścianie?” – nasz bohater pyta lekko zaskoczoną właścicielkę: „Jasne, że nie” – obrusza się starsza pani. „Szkoda, robię to na wszystkich ścianach”.
Wyraźnie rozczarowany George wraca do parku. Po drodze przykleja karteczki z napisem „Lubię to” na różne napotkane rzeczy i zjawiska, które… lubi. „Lajkuje” więc rower przypięty do słupa, torebkę mijanej dziewczyny i usiłuje przypiąć karteczkę całującej się parze. Normalka. Przecież każdy „lajkuje” to, co lubi. Znów w parku: „Zaczepiam Cię!” – George próbuje jednak zwrócić uwagę pierwszej dziewczyny. Podobnie próbuje zaczepić znanego już nam studenta: „Ty też mnie możesz zaczepić!” – niestrudzony George nie traci nadziei. Za to grzeczny do tej pory student przymierza się do rękoczynów.
***
Oto, co robimy w sieci. Opisana powyżej scenka jest fragmentem filmu nagranego niedawno w centrum Londynu, filmu, który próbuje pokazać, jak bardzo zachowania, które wydają się najbardziej normalne w świecie online, zwłaszcza na Facebooku i Twitterze, byłyby zupełnie dziwaczne w świecie offline. Filmik kończy się sytuacją, w której nasz bohater pyta przechodniów ulicznych, czy posiadają konto na Twitterze i jeśli uzyskuje odpowiedź twierdzącą, deklaruje, że będzie ich śledził. Łatwo domyślić się, co będzie dalej. Ku przerażeniu kilku zaczepionych przechodniów George rzeczywiście spełnia swoją obietnicę.
Świat wirtualny naturalnie nie jest lustrzanym odbiciem świata realnego. Co takiego się dzieje, że nasze zachowania w świecie wirtualnym są zupełnie odmienne od zachowań w świecie realnym? Jak to możliwe, że w Internecie łatwo nam rozmawiać z obcymi, dzielić się intymnymi szczegółami z naszego życia i asertywnie wyrażać nasze poglądy na ścianach w sprawach, w których w życiu realnym często milczelibyśmy lub nie mielibyśmy śmiałości, odwagi lub czasu zabrać głosu? Co takiego się dzieje, że w sieci łatwiej i szybciej ludzie grupują się wokół konkretnych zadań, spraw i łatwiej zabierają do działania? Wreszcie, jak to możliwe, że te światy, w których zachowujemy się inaczej, jednak przenikają się nawzajem i mają na siebie wpływ? Czy wszystko to można tłumaczyć magicznym słowem „technologia”?
Clay Shirky, w swojej książce „Here Comes Everybody…”, próbując zrozumieć fenomen zmiany społecznej wywołanej nowymi technologiami, sugeruje, że „rewolucja nie zdarza się, kiedy społeczeństwo przyjmuje nową technologię, rewolucja dzieje się, kiedy ludzie przyjmują nowe zachowania”. W jaki sposób w takim razie technologia inspiruje nowe zachowania? Na czym polega ów związek między technologią i ludzkim działaniem? Co Internet i nowe technologie zmieniają w naszej rzeczywistości, a czego nie? I co z tego wynika dla świata, społeczeństwa, kultury i wiedzy oraz gospodarki?
„Śmiesznie proste organizowanie się grup” bez potrzeby zarządzania nimi, czyli jak Internet zmienia życie społeczne
Człowiek jako istota społeczna od zawsze potrzebuje bliskości innych ludzi – wymiany myśli, wsparcia, bycia razem po to, żeby tworzyć, przeżywać i żyć. To nie nowe technologie sprawiają, że chcemy się komunikować, dzielić i być razem. One jednak sprawiają, że na niespotykaną dotąd skalę jesteśmy w stanie rozwijać, budować i koordynować nasze umiejętności społeczne.
Clay Shirky zwraca uwagę na to, jak nowoczesne technologie pomagają w budowie nowych społeczności i grup oraz w przekształcaniu aktywności społecznych. Po pierwsze, dostarczają ludziom bardzo łatwych narzędzi służących powstawaniu owych grup społecznych: od forów internetowych, poprzez blogi, maile, strony internetowe, grupy nacisku, do platform wspólnego działania. To wszystko miejsca, w których ludzie w bajecznie łatwy sposób mogą gromadzić się wokół spraw, jakie ich interesują, lub które zaczynają ich interesować, bo interesują innych. W Internecie, pisze Shirky, „nasz talent do działania grupowego spotyka nowe narzędzia”. Ludzie po raz pierwszy dysponują czymś, co jest w stanie zaspokoić ich społeczne umiejętności.
Po drugie, Internet i aplikacje internetowe zmieniają fundamentalnie sposób zarządzania i organizowania się grup. W świecie wirtualnym mamy do czynienia z zupełnie innym sposobem społecznej organizacji, która jest dużo mniej hierarchiczna, a dużo bardziej otwarta i demokratyczna. Działania w sieci nie są koordynowane przez żadne formalne instytucje lub struktury nadzoru i dzięki temu bardziej motywują ludzi do spontanicznego działania. Ta technologia w bardzo prosty i przejrzysty sposób nie tyle zarządza, ile koordynuje i organizuje działania w świecie w taki sposób, że nie jest potrzebny menadżerski nadzór na kształt takiego, jaki istnieje w firmach czy innych formalnych organizacjach.
Jednym z przykładów jest portal zdjęciowy Flickr i sposób, w jaki dookoła Flickra powstają grupy ludzi zainteresowanych podobnymi tematami. Użytkownicy umieszczają w serwisie swoje zdjęcia w sposób spontaniczny i chaotyczny. Nie muszą zapisywać się do żadnej struktury ani grupy. Jedna z możliwości, którą mają, to otagowanie swoich zdjęć. Wobec tego miliony otagowanych zdjęć tworzą pewne kategorie – zdjęć z Paryża, śmiesznych historii z życia rodzinnego lub, co ważniejsze, ważnych wydarzeń, w których uczestniczyli użytkownicy, zanim na miejscu pojawili się fotoreporterzy – tak jak było w przypadku wydarzeń na placu Tahrir w Egipcie czy zdjęć raportujących brutalne działania reżimu syryjskiego. Technologia tworzy platformę służącą do łatwego organizowania się i nawigacji w chaotycznej przestrzeni.
Podobnie rzecz się ma z Wikipedią – encyklopedią, która powstaje wspólnym wysiłkiem tych użytkowników, którym chce się pisać teksty, edytować je lub dodawać bibliografie. Zasadą Wikipedii jest to, że hasło może tworzyć lub edytować każdy z nas, bez konieczności dysponowania wiedzą ekspercką. Rzecz jasna, oznacza to, że w Wikipedii pojawiają się błędy lub nawet całe mnóstwo błędów. Ale to też oznacza, że błędy mogą być szybko poprawione i wyedytowane. Hasła w Wikipedii nie są gotowym produktem, są ciągle poprawiane, aktualizowane.
Podobnie jak w przypadku Flickra, Wikipedia udostępnia platformę, ramy działania dla użytkowników, którzy tworzą zawartość. Ponieważ każdy z milionów użytkowników może wprowadzić dowolne hasło bez żadnej wiedzy bazowej, zawsze znajdzie się ktoś, kto przedstawi strukturę pantofelka lub zechce napisać o podstawach alfabetu arabskiego. A jeśli popełni błędy, to ktoś inny, zafascynowany tematem, je wypatrzy i poprawi.
Shirky twierdzi: „Nowe technologie tworzą więc narzędzia, platformy, które mobilizują i organizują zbiorowe działanie, pozwalając być zarówno odbiorcą tego działania, spośród milionów użytkowników Wikipedii tyko nieliczni tworzą, ale też mniej lub bardziej aktywnym twórcą”. Fakt, że każdy robi tylko to, co chce i ile chce, jest podstawą zbiorowego działania w sieci. Twórcy Wikipedii bardzo wcześnie zrozumieli, że ich rolą jest koordynowanie zbiorowego wysiłku, a nie kontrolowanie czy zarządzanie nim. Nowe technologie, bez potrzeby narzucania kontroli, hierarchicznej struktury czy sztywnych wymogów wobec swoich uczestników, potrafią w doskonały sposób organizować i koordynować wysiłki i działania, które z pozoru wydają się chaotyczne.
W sieci każdy może być twórcą, ale co zrobić z natłokiem „śmieciomacji”?
Jeszcze nie tak dawno definicje dziennikarstwa zakładały, że „profesjonalny dziennikarz” to taki, którego teksty są publikowane. Już samo wydrukowanie tekstu sugerowało, że przeszedł on całkiem skomplikowaną drogę selekcji, edycji, a wreszcie sam proces wydania. Ponadto z racji tego, że publikowanie ze swojej natury jest drogie, bycie dziennikarzem oznaczało przynależność do pewnej wąskiej elity, która ma prawo „informowania” innych o jakichś wydarzeniach. Dostęp do wiedzy, wydawać by się mogło, był w rękach tych nielicznych, którzy wspaniałomyślnie dzielili się nią w procesie publikacji. Te wszystkie definicje uległy radykalnej dezaktualizacji wraz z rozwojem Internetu, który otworzył rynek zarówno dziennikarski, jak i wydawniczy. Dziś każdy może publikować w sieci i również każdy może być wirtualnym dziennikarzem.
Granice między dziennikarstwem a wydawaniem zostały zupełnie zamazane. Każdy z nas, kto tylko ma dostęp do komputera i Internetu, może się stać jednoosobowym domem wydawniczym. To też oznacza, że dzielenie się wiedzą ma charakter dużo mniej hierarchiczny, a dużo bardziej spontaniczny, oddolny i nieustrukturyzowany. Każdy może założyć bloga czy tweetować, o dowolnej porze dnia przedstawiać na swojej stronie internetowej swój punkt widzenia. Skoro publikowanie jest tak bajecznie proste, decyzja o „wypuszczeniu” materiału w świat nie jest szczególnie wiekopomna (Shirky). Te wszystkie zmiany mają kilka poważnych konsekwencji dla naszego życia codziennego.
Po pierwsze, autorytet tradycyjnych mediów w kwestii generowania tego, co jest, a co nie jest „newsem”, radykalnie spada. Podobnie rzecz się ma z profesjonalnymi dziennikarzami, którzy nierzadko ustępują wiedzą i błyskotliwością blogerom, podczas gdy ci ostatni często potrafią być ekspertami w danym temacie i mają wyrobione punkty widzenia.
Po drugie, swobodna, niczym nieskrępowana możliwość publikacji daje szansę wypowiedzi tym, którzy nie są w stanie dotrzeć do oficjalnych mediów. Wobec tego nowe technologie, obalając strukturalne utrudnienia w publikowaniu, demokratyzują dostęp do „publicznej mównicy”. Stanowią one nieustanny Hyde Park wolnych wypowiedzi, gdzie każdy, w teorii, może wykreować i wypromować swój punkt widzenia i siebie jako komentatora w danej dziedzinie.
Nowe technologie stwarzają ciągłe możliwości „nadawania”, tworząc platformy, w jakich treści poważne przenikają się z błahymi, a publiczne z prywatnymi. „News” to już nie tylko istotne wydarzenie na skalę krajową czy międzynarodową, które jest warte publikacji. „News” to również cały ciąg aktualizacji na Facebooku, niestrudzenie informujących nas o tym, że Igor jest na lotnisku, Ala pocałowała nowego chłopaka, a Lucy ma straszną ochotę na frytki. W konsekwencji więc, po trzecie, tam, gdzie każdy może opublikować wszystko, pojawia się bardzo dużo „twórczości”, która jest zła, banalna lub po prostu przeznaczona tylko dla wąskiej grupy przyjaciół. Powstaje więc konieczność ciągłego filtrowania „śmieciomacji” na rzecz treści z punktu widzenia danego użytkownika wartościowych. To z kolei wymaga uwagi i czasu oraz w znakomity sposób odwraca naszą uwagę od treści, które są istotne i pożyteczne.
Niedawno wydana książka Nicholasa Carra „The Shallows: what the Internet is doing to our brains”, podejmuje problem trywializacji życia intelektualnego poprzez zarówno blogi, tweety oraz filmiki na YouTubie. Posiłkując się najnowszymi wynikami badań Carr opisuje, w jaki sposób Internet radykalnie obniża naszą zdolność do koncentracji. Ciągłe trwanie w stanie wielozadaniowości sprawia, że jesteśmy mniej produktywni. Czytanie online ma inny charakter niż czytanie offline. Czytając na ekranie, jesteśmy mniej uważni, raczej skanujemy tekst, niż próbujemy go zrozumieć. Carr uważa, że nowoczesna technologia nagradza właśnie pobieżne, szybkie skakanie pomiędzy wieloma treściami, a nie głębszą refleksję i analizę. Internet bardzo lubi nasze rozkojarzenie. Carr pokazuje również, w jaki sposób taki tryb działania zmienia nasz mózg, rozwijając umiejętności selekcji i filtrowania, ale zmniejszając zdolności koncentracji i rzeczywistego zrozumienia.
Personalizacja i „my daily me”
W związku z tym, że główna część naszej energii w Internecie jest podporządkowana filtrowaniu informacji lub raczej selekcji informacji, które w jakimś stopniu są dla nas pożyteczne i interesujące, technologia daje nam rozbudowane możliwości „personalizacji” informacji. Oznacza to, że w sieci możemy napotykać tylko takie treści, które chcemy i które nam odpowiadają.
Profesor Cass Sunstein w swojej książce „Republic.com” przedstawia koncepcję „my daily me”, która prezentuje wizję idealnego spersonalizowania całości zawartości medialnej, z jaką się spotykamy. Sunstein wskazuje, jak każdy użytkownik w bardzo prosty sposób może „wyselekcjonować” to, co czyta, co ogląda, czego słucha i typ ludzi oraz komentarze, z jakimi się spotyka w sieci. Mało tego, nowoczesne technologie sieciowe, znając jego „profil”, będą mu podsuwać tylko takie książki, filmy czy wydarzenia, które pasują do jego zainteresowań i poglądów. Dla przykładu Amazon, nawet po kilku zakupach, zawsze pokazuje książki, które mogą się nam podobać. Nawet przestrzeń reklamowa oferowana choćby przez Google jest coraz bardziej zindywidualizowana i dostosowana do profilu użytkownika.
Sunstein obawia się, że proces personalizacji może prowadzić do coraz większej alienacji i fragmentaryzacji i może być sprzeczny z tym, czym Internet miał być. Zamiast rzeczywistym oknem na świat, miejscem spotykania się wielu punktów widzenia, wiedzy pochodzącej z wielu źródeł, może się stać miejscem, gdzie każdy spotyka się tylko z własną grupą i tylko z ludźmi, którzy myślą podobnie.
W posłowiu do swojej książki Sunstein pisze, że „demokracja potrzebuje jednocześnie dużej liczby różnych doświadczeń i nieprzewidywalnych spotkań z niewybranymi tematami i ideami”. Tylko doświadczenie różnicy i różnorodności prowadzi do jej akceptacji, ale też do wytwarzania nowych idei. Autor również dostrzega fakt, że – jak na razie – dla większości ludzi Internet pozostaje podróżą w nieznane, szansą doświadczenia odległych miejsc, różnych idei i punktów widzenia, nawet jeśli, jak dowodzą najnowsze badania Pew Institute, media społeczne służą nam przede wszystkim do porozumiewania się w swoich własnych grupach i z najbliższymi przyjaciółmi.
Twitter, Google, Facebook i Nagroda Nobla? Czy nowe technologie i Internet pomagają zmieniać świat na lepsze?
Tymczasem media społecznościowe, w opinii wielu ekspertów, przedefiniowały i „wymyśliły na nowo” społeczną aktywność i zaangażowanie w sprawy publiczne. Wraz z powstaniem serwisów społecznościowych – takich jak Facebook i Twitter – tradycyjna relacja między władzą polityczną a społeczeństwem zostaje zachwiana na korzyść tego ostatniego.
Wspomniane serwisy dają tym pozbawionym władzy możliwości, o których pisałam powyżej – łatwego i skutecznego organizowania się na masową skalę i platformę do wyrażania swoich poglądów oraz bycia skuteczną grupą nacisku, która nie tylko przekracza tradycyjne granice państw narodowych, ale też omija sformalizowane instytucje. Wiosną 2009 r. w Mołdawii ponad 10 tys. ludzi wyszło na ulicę protestować przeciwko komunistycznemu rządowi. Te działania szybko zostały nazwane „Twitterową Rewolucją”, mimo pewnych wątpliwości związanych z realnym wpływem sieci w społeczeństwie, którego większość nie ma dostępu do dobrodziejstw Internetu.
Media społecznościowe odegrały wielką rolę w nagłośnieniu późniejszych o kilka miesięcy demonstracji w Iranie. Mark Pfiefe, były doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Stanów Zjednoczonych, domagał się wówczas przyznania Twitterowi nominacji do Pokojowej Nagrody Nobla, pisząc: „Bez Twittera ludzie w Iranie nie poczuliby się tak upodmiotowieni i pewni siebie, żeby wyjść na ulice i upomnieć się o wolność i demokrację”.
Wreszcie wydarzenia w Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie pokazują, w jaki sposób Internet i media społecznościowe potrafią pomóc w organizowaniu się, motywowaniu i przekazywaniu informacji o wydarzeniach. Nawet jeśli słowa o rewolucji zainspirowanej przez Facebooka czy Twittera w kontekście wydarzeń w Tunezji, Egipcie czy Syrii są znów przesadzone ze względu na skalę rzeczywistych protestów i realnego zagrożenia, to rola i wpływ tych narzędzi na przebieg politycznych wydarzeń jest dostrzegalna również przez sceptyków. „Dzięki Facebookowi zrozumieliśmy, że nie jesteśmy sami, że mamy za sobą nie tyle jakieś rządy czy armię, ile ludzi z całego świata, którzy patrzą na ręce Mubarakowi”, mówił jeden z uczestników wydarzeń na placu Tahrir w Egipcie. Kiedy egipskie siły rządowe odcięły Internet w trakcie trwania rewolucji, serwis Google udostępnił specjalny numer telefonu, dzięki któremu świadkowie wydarzeń w Egipcie mogli je relacjonować w ich kraju.
W każdym z tych przypadków rola Twittera czy Facebooka, Flickra lub Google’a polegała nie tylko na informowaniu opinii publicznej – wewnętrznej czy zewnętrznej – o tym, co się dzieje w kraju, w sytuacji, gdy wszystkie tradycyjne media były zdominowane przez siły rządowe. Wspomniane portale służyły także organizowaniu się i wzajemnemu motywowaniu. Media społecznościowe odegrały również kluczową rolę w pokonywaniu bariery strachu, w dawaniu poczucia wsparcia, ale również w poszukiwaniu zaginionych bliskich.
Ta funkcja okazała się szczególnie przydatna w dramatycznych wydarzeniach w Japonii w marcu 2011 r., gdzie media społecznościowe szybko przejęły funkcję zarówno agregacji informacji o zaginionych, jak i zbiorowej platformy „podtrzymywania na duchu”. Podczas pierwszych dni po przewrocie w Tunezji i zamieszkach w Egipcie na pierwszych stronach papierowych wydań „New York Timesa” czy „Guardiana” pojawiały się komentarze miejscowych blogerów, którzy byli w stanie opowiedzieć, co się dzieje w Kairze czy Aleksandrii. Podobnie działo się w przypadku relacji z wydarzeń w Syrii czy Jemenie. Ci, którzy do tej pory byli „publicznością”, do której trafiały przekazy dziennikarskie, sami stali się „nadawcami”, „mediami”.
Malcolm Gladwell, w opublikowanym w październiku 2010 r. na łamach „New Yorkera” artykule „Small change. Why the revolution will not be tweeted”, przestrzegał przed zbytnim optymizmem co do roli mediów społecznościowych w istotnym działaniu na rzecz zmiany społecznej.
Gladwell twierdzi, że społeczny udział w świecie wirtualnym ma zupełnie inny charakter i wymaga znacznie mniejszego zaangażowania od swoich „aktywistów”, a przez to tylko w ograniczonym stopniu może działać na rzecz prawdziwej zmiany społecznej. Na przykładzie analizy studenckich protestów z lat 60. czy ruchów przeciwko zniesieniu segregacji rasowej w USA pokazuje, że sukces akcji społecznych z lat przedinternetowych bazował na bliskich relacjach uczestników między sobą i silnym zaangażowaniu w daną sprawę oraz na gotowości poniesienia ryzyka. Jeśli twój przyjaciel działał w opozycji, był to bardzo ważny powód, żeby się do niej przyłączyć, pokonać swój własny strach i zaangażować się w struktury. Jak wiemy z wcześniejszej analizy, sukces wielu serwisów i aplikacji internetowych polega dokładnie na czymś odwrotnym, na braku struktury i regulacji.
Aktywność w serwisach społecznościowych opiera się na bardzo luźnych związkach i zarządzaniu grupami luźno powiązanych lub wcale nieznających się osób – na czymś, co – jak pokazywałam wyżej – w życiu realnym byłoby postrzegane jako „dziwaczne”. Coś, co wielu uznaje za podstawową zaletę, Gladwell uznaje za główną słabość. Skoro relacje w sieci oparte są na luźnych związkach, internauty nie zmobilizuje to do jakiegokolwiek społecznego aktywizmu powiązanego z prawdziwym ryzykiem.
Tymczasem prawdziwa zmiana społeczna, według Gladwella, wymaga czasem właśnie ryzyka i poświęcenia. W tym sensie media społecznościowe być może zwiększają skalę zaangażowania, ale jednocześnie znacząco obniżają wymagania wobec aktywizmu społecznego. „Serwisy społecznościowe są szczególnie efektywne w zwiększaniu partycypacji społecznej poprzez zmniejszanie poziomu motywacji potrzebnej do zaangażowania” – pisze wspomniany autor na łamach „New Yorkera”.
Gladwell konkluduje stwierdzeniem, że media i serwisy społecznościowe istotnie angażują w większym stopniu społeczny aktywizm, ale nie do wielkiej zmiany, lecz raczej w kwestiach niewymagających dużego ryzyka i dużego stopnia zaangażowania. Media społecznościowe według niego nie inspirują rewolucji społecznej, tylko pomagają w zwykłych codziennych sprawach: zbiórce krwi dla przyjaciela lub pomocy w odnalezieniu zgubionego telefonu. Raczej podpisaniu apelu o uwolnienie więźnia niż realną jego obroną.
Internet a ekonomia. W stronę nowego modelu gospodarczego opartego na kolaboracji i dzieleniu się.
Opublikowany w maju 2011 r. raport „Shareable Magazine” i instytutu Latitude Research zatytułowany „The New Sharing Economy” pokazuje, że dzielenie się w świecie online zachęca ludzi do dzielenia się zasobami także w świecie offline. Na podstawie rosnącej liczby przykładów twórcy badania udowadniają, że ludzie, którzy dzielą się zasobami w sieci, uczą się ufać sobie nawzajem również poza nią.
Aż 78 proc. badanych przyznało, iż doświadczenia dzielenia się online sprawiło, że są bardziej skłonni do dzielenia się prawdziwymi rzeczami w realnym życiu. Oprócz dzielenia się choćby środkami transportu coraz więcej osób (62 proc.) było zainteresowanych dzieleniem się również miejscami na wakacje, przestrzenią służącą do przechowywania produktów czy pracą, i to nawet z zupełnie obcymi osobami. Badanie przeprowadzone na grupie ponad 500 użytkowników Internetu pokazuje, że ludzie dzielą się nie tylko w tym celu, żeby zaoszczędzić pieniądze, lecz coraz częściej po to, żeby „uczynić świat miejscem lepszym do życia”.
Przytoczone badanie zainspirowane było tym, co udowodnił nasz George, że ludzie chętniej dzielą się swoim życiem i swoimi spostrzeżeniami w sieci niż w świecie realnym. Jednocześnie kryzys ekonomiczny sprawia, że pewne zjawiska i praktyki poczynione w sieci mają ważny wpływ na naszą zbiorową rzeczywistość i to, jak świat online zmienia nasze życie w świecie off-line. Autorzy publikacji takich jak „What’s mine is yours. The Rise of Collaborative Consumption” czy „The Mesh” twierdzą, że to zjawisko jest częścią fundamentalnej zmiany społecznej, która stopniowo prowadzi do przemiany modelu z gospodarki opartej na posiadaniu na gospodarkę opartą na dzieleniu. W takiej gospodarce ludzie nie czują konieczności posiadania, mogą wypożyczyć samochód od święta lub pójść na ważne spotkanie z markową torebką w ręku, mimo że nie wydali na nią wcześniej kilu tysięcy euro.
Kolaboracyjne współtworzenie, innowacja Internetu i „niebezpieczne bezpieczeństwo” w sieci
Krótka historia Internetu (a szczególności Web 2.0) pokazuje, że od początku swojego istnienia stanowił on parasol dla innowacyjności, kreatywności i budowy wartości ekonomicznej przekraczającej tradycje kapitalistycznego myślenia. Jak pisze Jonathan Zittrain w swojej książce o przyszłości Internetu „The Future of the Internet”, jego rozwój, bazując na „generatywnych rozwiązaniach”, czyli takich, które pozwalają budować na wynalazkach innych, zapełnił istotną lukę, jaka powstaje, kiedy innowacja leży wyłącznie w rękach sił rynkowych nastawionych na tworzenie profitu.
W systemie opartym na „generatywnym modelu” aktywności podejmowane przez amatorów tworzą rezultaty, które nie powstałyby w modelu zarządzanym wyłącznie przez firmy. Ludzie w sieci mogą pracować samodzielnie lub w grupach. Kombinacja Internetu i komputerów osobistych sprawia, że kolaboracje w sieci są szczególnie efektywne i skuteczne. Dla przykładu projekty typu open source mogą być zbyt skomplikowane dla jednego programisty, ale dostępny jest software, który ułatwia kolaborację. Dostępne CVS (concurrent version systems) pozwalają na to, aby wielu ludzi pracowało nad tym samym projektem w tym samym czasie. Poszczególne wersje są zapisywane, więc zawsze łatwo wrócić do poprzednich. Dzięki temu osoby o zupełnie różnych talentach mogą w szybki i łatwy sposób się nawzajem uzupełniać. Najbardziej chyba znaną egzemplifikacją kolaboracyjnego projektu jest wspomniana wcześniej Wikipedia, którą każdy może edytować w dowolny sposób w każdej chwili.
Innymi przykładami prostego software pisanego przez amatorów są blogi, które pozwoliły użytkownikom – dziennikarzom amatorom i pisarzom – tworzyć chronologiczny zapis swojej pracy, a następnie dawać do niej dostęp milionom użytkowników, również tym, którzy nie znają tytułu bloga, ale potrafią go wyszukać poprzez zamieszczoną w sieci treść. Istotne wydaje się to, na co zwraca uwagę również Zittrain, że „generatywne technologie” nie muszą w oczywisty sposób produkować „postępu”, jeśli mierzylibyśmy go rozwojem społecznego dobrobytu. Raczej podsycają one zmianę. Ten system pracy przyczynia się do rozwoju wariacji, ulepszeń i kolejnych wersji oraz eksperymentów, które w teorii poprawiają wersję pierwotną lub prowadzą do jej ewolucji, ale mogą też mieć niekorzystne konsekwencje, ponieważ wprowadza się ciągle nowy porządek.
W praktyce skutki generatywnego modelu sieci mogą prowadzić zarówno do konfliktu między tymi, którzy byli pierwsi, a ich następcami, jak również między kontrolą a anarchią. Paradoks generatywności, według Zittraina polega zatem na tym, że jej założona otwartość może skończyć się w różny sposób. Twierdzi on, że Internet oparty na intencjach otwartości, kolaboracji i współtworzenia treści doprowadzi nie tylko do nieprzewidywalnych, lecz także niekorzystnych rezultatów, czyli takich, które będą prowadziły do tworzenia systemów zamkniętych i niedających możliwości dalszego rozwoju technologii.
Zaskakującym dla niektórych przykładem negatywnych aspektów tego rozwoju są aplikacje na telefony komórkowe, bardzo często w postaci zamkniętych, gotowych i skończonych produktów. Pojawiają się więc pytanie i dylemat, czy możliwa jest regulacja technologii sieciowych i Internetu w sposób zapobiegający destrukcji i redukcji, a jednocześnie nieograniczający twórczej, oddolnej i niczym nieskrępowanej kreatywności i innowacyjności.
Przyszłość Internetu: w jaki sposób zachować ducha kolaboracji i samoregulacji?
Rozważając problem regulacji sieci Jonathan Zittrain opisuje holenderskie miasteczko Drahten, które podjęło niecodzienny eksperyment w zakresie zarządzania komunikacją miejską, zdejmując niemal wszystkie znaki uliczne, znaki drogowe, parkometry czy oznaczenia miejsca do parkowania. Drahten jest jednym z kilku miast w eksperymencie europejskim, które testuje strategię „niebezpiecznego bezpieczeństwa”. Jedyną zasadą, jaką pozostawiono, jest ruch prawostronny.
Rezultat był zaskakujący dla wszystkich. Eksperyment wykazał radykalną poprawę zachowania bezpieczeństwa na drogach. W rzeczywistości bez znaków drogowych i regulacji kierowcy są niejako siłą rzeczy zmuszani do bardziej uważnej jazdy oraz zwracania dużo większej uwagi zarówno na siebie, jak i na innych uczestników ruchu drogowego.
Dalej okazuje się, że przepisy i zasady sprawiają, że ludzie tracą swoją podstawową umiejętność – umiejętność bycia odpowiedzialnymi członkami wspólnoty. W końcu zaobserwowano, że im więcej przepisów, tym ludzkie poczucie odpowiedzialności spada, a pojawia się chęć do postępowania wbrew danej regulacji.
We współczesnej cyberprzestrzeni brak regulacji (albo egzekucji) prowadzi do ustalania oddolnych zasad sieciowej etykiety. Myśląc nad projektami regulacji sieciowych, Zittrain namawia do tworzenia takich narzędzi technologicznych, które inspirowałyby ludzi do samoregulacji i autokontroli w sieci.
Dowodem na możliwość budowy takiego systemu jest wspomniana wcześniej Wikipedia. Podstawa jej działania jest podobna do opisanego eksperymentu z ruchem drogowym. Zakładamy, że choć być może nie każdy użytkownik okaże się ekspertem, a część edytujących prawdopodobnie będzie specjalnie wprowadzać błędy, wśród ogółu użytkowników przeważą ludzie odpowiedzialni i chętni do konstruktywnego działania. Każdy może napisać lub edytować daną stronę czy wpis w taki sposób, w jaki potrafi. Ponieważ software Wikipedii zapisuje wszystkie poszczególne wersje, każdy może wrócić do poprzedniej, w dowolnym momencie. Dodatkowo wpisy mają strony dyskusyjne, gdzie wszyscy uczestnicy, nawet ci o najbardziej odmiennych zdaniach, mają szansę we włas
nym gronie wypracować kompromis. Jeśli zatem ktoś chce wprowadzić swoje kontrowersyjne zmiany bez uprzedzenia lub zgody innych na forum, musi liczyć się z tym, że zaproponowane przez niego zmiany zostaną szybko odwrócone.
Z czasem Wikipedia wytworzyła też oddolne zasady etykiety. Jedną z nich jest na przykład umowa, że nikt nie pisze tekstów o sobie ani o swoich najbliższych. Co jednak z politykami lub firmami, które – co zrozumiałe – chcą, aby o nich pisano w jak najlepszym świetle? Rzecz jasna, jak pisze Zittrain, Wikipedia stara się bronić przed sieciowym wandalizmem, blokując na przykład strony szczególnie narażone na akty agresji. Do takich zablokowanych stron mają dostęp jedynie administratorzy, wybierani spośród edytorów, którzy w powstanie danego tekstu wnieśli najwięcej (jeśli oczywiście zaaplikuje się o status takiego wikipedycznego biurokraty). Przy wszystkich pojawiających się problemach Wikipedia stworzyła więc system sieciowej samokontroli, który ma cechy „niebezpiecznego bezpieczeństwa”, porządku sieciowego bez ostro i sztywno wyznaczonych odgórnych przepisów.
Podsumowując, Zittrain twierdzi, że podstawowym czynnikiem, od którego zależeć będzie to, czy Internet przetrwa w obecnej formie, stanie się kolektywna suma działań wszystkich użytkowników, którzy albo mogą doprowadzić do jego zniszczenia, albo działać na rzecz tego, by był on nadal platformą oddolnej innowacji. Państwa, organizacje międzynarodowe i zainteresowani stakeholderzy także mogą odegrać pewną rolę, a mianowicie podtrzymywać warunki sprzyjające otwartemu i kolaboratywnemu rozwojowi Internetu oraz interweniować, kiedy dobra wola użytkowników nie jest w stanie rozwiązać konfliktu.
Jednak to właśnie dobra wola dzielenia się i porozumiewania będzie według Zittraina podstawą rozwoju sieci. Aby ją podtrzymać, użytkownicy muszą uważać Internet za coś, do czego sami przynależą i z czym się mogą utożsamiać.
Przeczytaj również: Zmień reguły, L. Jażdżewski
Foto: http://www.flickr.com/photos/fenng/4247211150/sizes/m/
Bibliografia:
Botsnam R., Rogers R., What’s Mine is Yours. The Rise of Collaborative Consumption, Harper Collins 2009.
Castells M., Communications Power,OxfordUniversityPress 2009.
Gladwell M., Small change. Why the revolution will not be tweeted, „New York Times” 4.10. 2010.
Lehrer M., Our Cluttered Minds, „The New York Times”, 6.10.2010.
Living and Leaning with New Media. Building the Field of Digital Media and Learning, MacArthur Foundation Report, November 2008.
The new Sharing Economy, „Shareable Magazine” and Latitude Research study, 5.10.2010.
Jenkins H., The Convergence Culture,New YorkUniversityPress 2006.
Morozow E., Loosing our minds to the web, [w:] Prospect, Issue 172, 22.06.2001.
Sharr N., The Shallows, Norton & Company.
Shirky C., Here comes everybody, Penguin Books 2008.
Sunstein C., Republic.com,PrincetonUniversityPress 2002.
Zittrain J., The Future of the Internet, Penguin Books 2008.
