Minister Edukacji Joanna Kluzik-Rostkowska wywołała ogólne poruszenie informując nauczycieli, że w czasie pracy powinni być w pracy. Chodziło o opiekę nad uczniami w dni wolne od lekcji, które są dla wszystkich pracujących zwykłymi dniami pracy, a zatem dla nauczycieli i rodziców również. Minister nie wprowadziła takiego przepisu, bo istnieje on od zawsze, postanowiła tylko go wyegzekwować od swoich podwładnych. Nauczyciele poczuli się tym dotknięci. Oburzyli się, bo nikt nigdy ich tak nie potraktował. Uznali to za arogancję.
Minister Zdrowia dla odmiany miał czelność przeciwstawić się lekarzom, którzy domagali się m.in. większych wynagrodzeń, większej ilości dni wolnych od pracy i wprowadzenia częściowej odpłatności dla pacjentów. Lekarze również uznali to za arogancję i poinformowali, że oczekują dymisji ministra.
Po raz pierwszy od lat rząd zaczął być rządem, czyli zaczął wykonywać przepisy ustawowe. W zasadzie tak powinno być w każdym kraju, bo od tego jest władza wykonawcza, żeby wykonywała ustawy. Ale w Polsce to nowość i sensacja, bo do tej pory naczelnym zadaniem ministrów było nienarażanie się i wykazywanie zrozumienia dla trudnej sytuacji swoich podwładnych. Przez lata panowała ogólna zgoda, że ministrowie powinni być przedstawicielami swoich korporacji i dbać o ich interesy na forum władz państwowych: zabiegać o podwyżki wynagrodzeń, o jak najlepsze warunki pracy. Trochę jak matki dzieciom.
Ustrój nam się zmienia
Nagle okazało się, że można inaczej. Oprócz zmiany polegającej na rozpoczęciu wykonywania swoich obowiązków mamy tu też do czynienia ze zjawiskiem nieomal ustrojowym: oto wybrani przez społeczeństwo w demokratycznych wyborach jego przedstawiciele orzekli, że ich mocodawcą jest właśnie społeczeństwo, a nie podwładni i że będą dbali o interes społeczeństwa nawet jeśli narażą się wpływowym lobby, zamiast jak dotychczas dbać o interesy lobby kosztem społeczeństwa. Innymi słowy to opłacani z publicznych pieniędzy pracownicy mają służyć obywatelom, a nie obywatele tym pracownikom. A to już jest przewrót kopernikański w rozumieniu czym ma być państwo, komu ma ono służyć i kto ma w nim mieć decydujący głos. Niby Konstytucja w art. 4 pkt 1 od dawna stwierdza, że „władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej należy do Narodu”, ale najwyraźniej nauczyciele i lekarze rozumieli dotąd, że to właśnie oni są Narodem i w związku z tym mają władzę zwierzchnią nad rządem, a jakiekolwiek odstępstwa od swojej interpretacji uznawali za bezczelność i dowód braku demokracji.
Zresztą trzeba przyznać, że sam Naród (ten prawdziwy) nie upominał się nigdy o swoje. Przez ostatnich 25 lat dominował pogląd, że jeżeli jakaś grupa społeczna czegoś od władz żąda, to widocznie jej się to należy. Dominowało w społeczeństwie i w mediach z góry powzięte przekonanie, że każde żądanie jest usprawiedliwione jeśli jest oddolne. Pewnie przyczynił się do niego ugruntowany pogląd, że politycy to po prostu łotry i jeśli ktoś jest przeciwko nim to nie trzeba wnikać w istotę jego postulatów; można w ciemno założyć, że ten ktoś jest szlachetny, a postulaty słuszne.
Publiczność przestała klaskać
Tym razem również podniosły się głosy obrońców uciśnionych na czele z niezawodnym Jackiem Żakowskim, który oczywiście uznał, że „rząd znów szczuje.” Jednak daje się zauważyć zmiana tonu. Po raz pierwszy w przekazie medialnym nauczyciele i lekarze nie zostali przedstawieni jako wyłączni posiadacze moralnej racji. Większość mediów, oprócz red. Żakowskiego oraz zawsze wiernych Partii i jej Prezesowi dziennikarzy niezależnych, z widoczną „pewną taką nieśmiałością,” przedstawiały też racje rodziców, którzy muszą iść do pracy i nie mają z kim zostawić dzieci, a nawet zgodnie z prawdą informowały, że postulat wprowadzenia odpłatności za leczenie jest niemożliwy do spełnienia przez ministra, gdyż wymaga zmiany ustaw, a minister nie ma takiej mocy. Co prawda media nie oparły się pokusie pokazywania barwnych obrazków prezentujących babcie szarpiące za klamki zamkniętych przychodni (o cóż innego chodziło szefom Porozumienia Zielonogórskiego…), ale z drugiej strony do widzów przedarły się tez sygnały odwrotne, a tego lekarze się nie spodziewali. To w Polsce zaskakująca nowość, bo do niedawna można było założyć, że każdą tego typu sytuację media przedstawią jednoznacznie jako słuszną walkę poszkodowanych lekarzy z bezwzględnymi i nieczułymi politykami. Oczywiście walkę o „dobro pacjentów.”
Nie ma się co oszukiwać, że nagle nastąpił wzrost odpowiedzialności dziennikarzy, albo że zmieniła się atmosfera wokół polityków i spraw naszego wspólnego państwa. Już prędzej zmieniła się atmosfera wokół nauczycieli i lekarzy. Dawniej te zawody cieszyły się ogromnym autorytetem, a teraz co i rusz słyszymy w mediach o nauczycielce, która zaszła w ciążę z uczniem, o innej nauczycielce (chemii!!), która bezmyślnie polała uczennicę kwasem mrówkowym bo myślała, że jej od tego zejdzie opuchlizna, o pijanych lekarzach w Brzesku, którzy dopuścili do śmierci pacjentki, albo o innych lekarzach, którzy beztrosko spowodowali śmierć dziecka, bo mimo wezwań ciężarnej matki nie zgodzili się na cesarskie cięcie. To właśnie narastająca niechęć do obydwu zawodów otworzyła furtkę bardziej wnikliwemu i zniuansowanemu przekazowi w mediach: dziennikarze nie mieli ochoty bronić lekarzy i nauczycieli, a widzowie nie mieli ochoty słuchać opowieści o ich bezinteresowności i poświęceniu.
Czyli można
Fakt jest jednak faktem: po raz pierwszy od lat rząd zaryzykował narażenie się wpływowym grupom społecznym i ku ogólnemu zaskoczeniu wygrał. Media nie rozszarpały rządu, a społeczeństwo nie stanęło u bram władzy z przysłowiowymi kilofami w rękach. Okazało się że można, wystarczy spróbować. Czy będzie to nauczką dla polityków i ośmieli ich do reformatorskich działań, które od dawna były odkładane ad acta?
Oboje ministrowie: Arłukowicz i Kluzik-Rostkowska ministrowali już w rządzie Tuska. Wtedy jednak zachowywali się inaczej. Wydaje się zatem, że decyzja o stanowczym i dość konsekwentnym podejściu rządzących do natarczywych lobby wiąże się ze zmianą premiera. Za Tuska to było nie do pomyślenia. Gdyby to on był premierem, to Arłukowicz natychmiast znalazłby miliardy dla lekarzy, a nauczycielki zamiast dyscyplinującego listu dostałyby od władzy kwiaty. Nawet gdyby jakimś cudem z Ministerstwa Edukacji wypłynął do szkół taki list, to zaraz okazałoby się, że jest zwykłym nieporozumieniem, a Tusk znalazłby najbardziej pyskatą nauczycielkę i podlizywałby się jej przed kamerami z bukietem w ręku, tak jak to wcześniej robił wobec sławetnej Marysi z Gorzowa. Kopacz po prostu nie ma takiego talentu do ciepłej wody i zamiast zastosować PR odruchowo zachowała się tak, jak powinien się zachować odpowiedzialny szef rządu – czyli (według reguł polskiej polityki) niekompetentnie i po frajersku. To był po prostu wypadek przy pracy, a nie świadoma decyzja.
Dowód tego dała sama pani premier podczas środowej konferencji, kiedy w jednym zdaniu pogratulowała ministrowi Arłukowiczowi konsekwencji, a w następnym… zapowiedziała, że uratuje nierentowne śląskie kopalnie pieniędzmi rentownych przedsiębiorstw państwowych. Czyli znowu kosztem miliardów z publicznej kasy rząd zapłaci górnikom okup za to, żeby nie przyjechali do Warszawy z kilofami, czytaj: za to aby pani Kopacz mogła nadal w spokoju pozostawać u władzy. Ten sposób myślenia to spadek po Tusku – dotowanie kopalń państwowymi pieniędzmi nie z budżetu państwa (Komisja Europejska mogłaby zaprotestować), lecz z państwowych przedsiębiorstw to szatański pomysł Jana Krzysztofa Bieleckiego, ideologa ciepłej wody. Ewa Kopacz znalazła ten projekt w szufladzie potuskowego biurka i bezrefleksyjnie realizuje go wierząc, że co zostało po poprzedniku to dobre.
Jednak wyłom w murze się dokonał. Od teraz już nikt nie będzie mógł mówić, że narażenie się wpływowym lobby to gotowe polityczne samobójstwo. Może przynajmniej niektórym politykom zacznie chodzić po głowach myśl, że warto spróbować? Są chętni?
