Dwa tygodnie temu w wywiadzie dla radia LBC naczelna komisarz londyńskiej policji metropolitarnej, Cressinda Dick, zgodziła się z oceną dziennikarza Nicka Ferrari, który zasugerował, że przedstawiciele „klasy średniej, którzy na swoich dinner parties posyłają po i rekreacyjnie zażywają narkotyki typu kokaina, mają krew na rękach”. Wypowiedź padła w kontekście rosnącej od 2015 r. liczby przestępstw z użyciem ostrych narzędzi, których ofiarami nader często padają młodzi ludzie trudniący się dilowaniem lub będący kurierami sieci dilerskich.
Ta wypowiedź przypomina słynną frazę „Americans get high, Mexicans get shot” (w wolnym tłumaczeniu: „Amerykanie robią trach, Meksykanie idą w piach”) i na pierwszy rzut oka wydaje się jak najbardziej słuszna. Popyt generuje podaż. Gdy popyt jest wygenerowany przez ludzi o średnich i wyższych dochodach oraz określonym pochodzeniu etnicznym, zaś podaż zapewniają ludzie o niższych dochodach i innym pochodzeniu etnicznym, to problem dotyka nie tylko polityki kryminalnej, ale staje się dodatkowo problemem socjalnym i przedmiotem debaty rasowej. Konsumowanie najróżniejszych, także legalnych produktów jest w tym świetle moralnie problematyczne. Widz filmu pornograficznego może odpowiadać za trafficking, wykorzystywanie i niewolnictwo młodych kobiet. Kupujący niedrogie jeansy – za nisko płatną pracę młodocianych osób na drugim końcu świata. Amator wołowiny – za zmiany klimatyczne. Właściciel samochodu – za smog. W kontekście tych i wielu innych realnych zjawisk formułowanie apelów o dobrowolną modyfikację stylu życia wydaje się zasadne. Jednak słowa o „krwi na rękach” idą o krok dalej. Gdy podejmujemy kwestię bezpośredniej odpowiedzialności ludzi konsumujących rekreacyjnie narkotyki, nie wolno nam uciekać od problemu odpowiedzialności państwa.
Można oczywiście, będąc kreatorem polityki wobec narkotyków, projektować sobie idealny świat przyszłości, w którym nikt po to nie chce sięgać, a zatem nikt tego nie dostarcza i nie prowadzi w związku z tym ryzykownego trybu życia. Można jednak też wybrać podejście mniej naiwne i zastanowić się, czy popyt jest jedynym czynnikiem generującym zagrożenia. Politycy i stróże prawa jak ognia boją się nieuchronnego wskazania na warunki ramowe, jako drugą z kluczowych przyczyn problemów z bezpieczeństwem na ulicach miast. A podczas gdy trudno wyobrazić sobie nagły konsensus ludzi wokół abstynencji narkotykowej, to jednak można wyobrazić sobie polityczną decyzję o zmianie legislacji, która odbierze nielegalnym i kierowanym przez niebezpiecznych ludzi szajkom monopol po stronie podażowej. Mowa o legalizacji i kontroli obrotu, połączonej z przeniesieniem całej problematyki z przestrzeni polityki kryminalnej do polityki zdrowotnej..
Narkotyki są trucizną, ale nie inaczej aniżeli alkohol i tytoń. Ze sprzedaży tych dwóch ostatnich państwo czerpie spore zyski podatkowe, które może przeznaczać na walkę ze skutkami uzależnień i nadużywania, które są swoistą chorobą cywilizacyjną. W efekcie tej polityki mafie handlujące nielegalną whisky znamy tylko z gangsterskich filmów i seriali, które za sprawą upływu czasu pokazują to zjawisko z przymrużeniem oka. Tymczasem liczba ofiar prohibicji znacznie przekraczała współczesny problem Brytyjczyków z aktami przemocy ulicznej i podówczas nie był to na pewno powód do śmiechu. Dopiero zakres wojen narkotykowych, które trawią od kilku dekad wiele państw Ameryki Łacińskiej, przekracza skalę ówczesnego kryzysu.
Człowiek nie przestanie chcieć się odurzać. Natomiast cały czas leży na stole opcja odebrania monopolu na produkcję i dystrybucję różnorakim bandytom. Barierą jest dziś tylko dulszczyzna i potrzeba polityków, aby przed wyborcami paradować w roli „twardzieli” w walce z nałogiem. To, że przy okazji paradują oni w roli bezradnych głupców i zwiększają, zamiast zmniejszać, ryzyko dla młodych ludzi we własnym społeczeństwie, pozostaje niestety niezauważane przez tych wyborców.
Krew na rękach mają w tym przypadku ludzie władzy. Jak zwykle zresztą. Próba obarczenia moralną odpowiedzialnością ostatnie ogniwo łańcucha nie wytrzymuje testów logicznych.