Działające w zgodzie z zasadami liberalizmu państwo powinno pomagać przede wszystkim tym ludziom, których upośledzenie nie wynikło z ich własnej winy, a ograniczać jedynie te przewagi, na które uprzywilejowane jednostki same nie zapracowały.
Od czasu, gdy religijna teoria, że dobry Bóg celowo i roztropnie dał jednym ludziom siłę i bogactwa, a drugich uczynił słabymi biedakami, by tym pierwszym służyli, przestała być brana poważnie, spór o nierówności społeczne przebiega mniej więcej następująco:
– To oburzające i niesprawiedliwe – mówi lewica – że nieliczni zgromadzili bogactwa, które dla mas są nieosiągalne. Wszyscy ludzie są równi i powinni żyć w mniej więcej takich samych warunkach.
– Owszem, wszyscy ludzie są równi – przyznaje prawica – mają więc równe możliwości, by się dorobić. Większość jest jednak leniwa lub nieudolna. Tym lepiej więc dla ogółu, że są tacy, którym się chce i którzy potrafią. Niesprawiedliwością byłoby odbierać im bogactwo, na które ciężko zapracowali.
– Oni wcale na swoje bogactwo nie zapracowali – słychać z lewej strony. – To rezultat wyzysku, któremu poddali słabszych, zwykła kradzież. Zresztą, większość bogaczy odziedziczyła swoje fortuny.
– Gdyby przekazanie majątku następnemu pokoleniu było niemożliwe, ludzie utraciliby motywację do pracy – słyszymy. – To prawda, że potomkowie milionerów mają w życiu lepiej niż dzieci żebraków, ale to część sprawiedliwej nagrody, na którą ci wcześniejsze pokolenia milionerów zapracowały. Zresztą, dziś najważniejsza jest edukacja, a ponieważ każdy się uczy od zera, to wszyscy mają równe szanse.
– Sprawiedliwa nagroda, dobre sobie! Nie trzeba długo szukać, by dostrzec skąd mili dziadziusiowie dzisiejszych bogaczy wzięli kasę. Arystokraci terroryzowali chłopów, mieszczanie obłowili się na handlu niewolnikami, przemysłowcy spaśli brzuchy każąc pracować sześcioletnim sierotom po czternaście godzin na dobę! Własność to kradzież! I nie wciskajcie nam kitu z edukacją: byle dureń z tak zwanego „dobrego domu” jest w stanie skończyć studia i „zarządzać” innymi żyjąc z ich pracy. Cały system jest stworzony by utrwalać nierówności. To trzeba zmienić!
– Spokojnie, spokojnie. To prawda, że z dzisiejszej perspektywy niektóre ze sposobów zdobywania bogactwa były oburzające, ale próby natychmiastowej niwelacji nierówności prowadziły do jeszcze większych tragedii. Zresztą, spójrzcie rzeczywiście daleko w przeszłość – zgadzamy się przecież, że wszyscy ludzie są równi, nie wierzymy w hierarchię bytów. Był więc moment, w którym wszyscy zaczynali od zera. W długiej perspektywie konkurencja była wolna i uczciwa.
Ostatni prawicowy argument jest tyle naciągany (kompetentni historycy z lubością używają powiedzenia „to było tak dawno temu, że nie jest prawdą”), co skuteczny. Lewicowa teza o wyrafinowanym i utrwalającym się systemie wyzysku zdominowała co prawda uniwersytety, ale jej polityczne przełożenie pozostaje jednak mizerne. Jeśli lewicy zdarzy się rządzić, to zamiast obalać system bardzo ostrożnie go reformuje, często w sposób nie budzący żadnych zastrzeżeń konserwatystów. Liberałowie, którym blisko jest do lewicy w kwestiach obyczajowych i wspólnie z nią kontestują nacjonalistyczne nurty myśli prawicowej, w sporze o źródła i moralny wymiar nierówności społecznych stoją, przynajmniej w Europie, po prawej stronie. W Polsce przychodzi im to tym łatwiej, że moment, w którym wszyscy zaczynali od zera leży akurat we wcale nieodległej przeszłości.
II wojna światowa i pierwsze lata po niej skutecznie spłaszczyły polską strukturę społeczną. Posiadacze największych kapitałów uciekli już latem 1939 roku. Właściciele majątków ziemskich potracili je na rzecz kołchoźników, Niemców lub – parę lat później, drogą radykalnej reformy rolnej – polskich chłopów. Klasa średnia, w zależności od przynależności etnicznej, skończyła w komorach gazowych lub w masowych grobach Katynia i Palmir oraz łagrach Workuty. Ci, którym wojnę udało się przeżyć, zbiednieli w jej czasie tak bardzo, że o ich uprzywilejowanej pozycji nie mogło być mowy. Zainstalowany przez Sowietów rząd uczynił zresztą wszystko, by przedwojenne hierarchie się nie odrodziły: przemysł został znacjonalizowany lub „uspołeczniony”, warszawscy kamienicznicy wywłaszczeni, możliwości prowadzenia własnej choćby jednoosobowej firmy drastycznie ograniczone. Skuteczność ułatwień w podejmowaniu studiów, jakie nowy ustrój dał chłopskim i robotniczym dzieciom pozostaje przedmiotem polemik, ale znaczący wzrost mobilności społecznej w latach 40. i 50. był faktem.
Nowy porządek nie tylko zmniejszył różnice majątkowe, lecz także utrzymywał je pod kontrolą. Przywileje ludzi władzy – bulwersujące ogół w dobie PRL, a dziś przypominane przez krytyków transformacji ustrojowej, która ponoć nie wyeliminowała ich konsekwencji – czyniły życie prominentów bardziej komfortowym, ale żadną miarą nie zapewniały im statusu porównywalnego z tym, jaki jest udziałem elit w kapitalizmie. Wspomnienia ludzi rządzących Polską w latach 80. dobrze to pokazują. Sąsiedzi ostatniego komunistycznego premiera Mieczysława Rakowskiego, tak jak i on członkowie komunistycznej nomenklatury, lokowali swoje oszczędności kupując dwie lodówki, które przez dłuższy czas stały nierozpakowane w ich mieszkaniu. Stanisław Ciosek – jeden z najbliższych współpracowników generała Jaruzelskiego – musiał pisać specjalne podanie, by móc kupić wannę. Biorąc nawet pod uwagę czarnorynkowe ceny sprzętu AGD i wyposażenia łazienek w ostatniej dekadzie PRL, nie są to przywileje gigantyczne. Również „Pokoleniu 1984” – młodym, nieźle wykształconym i pragmatycznym działaczom, którzy tak jak Aleksander Kwaśniewski w okolicach tego właśnie roku zaczynali robić kariery w partyjno-państwowym aparacie – system nie był w stanie zaoferować zbyt wiele. Jako nieliczni mieli możliwość porównania standardów życia w Polsce i na Zachodzie i porównanie to wypadało na niekorzyść Polski, nawet z ich uprzywilejowanej perspektywy. Żyli co prawda o wiele lepiej od przeciętnych obywateli, ale ich francuscy lub zachodnioniemieccy rówieśnicy należący choćby do niższej klasy średniej już nie mieli im czego zazdrościć. Ta prosta obserwacja niewątpliwie przyczyniła się do rychłego upadku systemu.
Zróżnicowanie majątkowe polskiego społeczeństwa jest więc świeżej daty. 65 lat temu wszyscy byli, w przybliżeniu, jednakowo biedni, jakieś 25 lat temu (pierwsze poważne prywatne przedsiębiorstwa – tak zwane „firmy polonijne” – zaczęły powstawać już za rządów Jaruzelskiego i Messnera) niektórzy zaczęli się bogacić. Sposób, w jaki dochodzili do wielkich pieniędzy rzadko był w pełni moralny, ale to samo można powiedzieć o powstawaniu wielkich amerykańskich, brytyjskich czy belgijskich fortun. Otwarcie sieci kantorów nazajutrz po liberalizacji przepisów walutowych było spektakularnym przykładem wykorzystania insider knowledge, ale nie był to przecież pierwszy taki przypadek w dziejach ludzkości. Zresztą, na marginesie: to, co z perspektywy kilkunastu lat stało się głównym zarzutem wobec architektów przemian ustrojowych – przyzwolenie na „konwersję kapitału politycznego na ekonomiczny” – jeszcze w okresie stanu wojennego wielu ludziom opozycji wydawało się szczytem marzeń. Taka właśnie była przecież wymowa słynnej propozycji Mirosława Dzielskiego, który namawiał Partię do za
chowania władzy przy rezygnacji z centralnego planowania i marksistowskiej ideologii.
Znaczenie faktu, że dzisiejsza stratyfikacja polskiego społeczeństwa jest produktem ostatnich paru dekad, a nie stuleci, jest często niedoceniane. Tymczasem konsekwencje widoczne są na każdym kroku: w codziennych interakcjach, w sposobach spędzania wolnego czasu, w strukturze sektora pozarządowego, w potocznej wizji dobrego społeczeństwa. Najwdzięczniejszym tematem analiz i żartów są oczywiście osobliwości kulturowe, ale problem nie sprowadza się do nadużywania formy „Tobie” czy utożsamiania tradycyjnej kuchni polskiej z typowym dla całej środkowej Europy chłopskim jadłem (i to w sytuacji kiedy większość narodu poczuwa się ponoć do szlacheckiego pochodzenia). Świeżość polskich podziałów majątkowych powinna być dobrą wiadomością dla ambitnych jednostek pnących się w hierarchii – napotkają mniej barier wzniesionych przez dotychczasowych członków elit, którzy robiąc własne kariery nie mieli czasu stworzyć ekskluzywnych kodów kulturowych i rzeczywiście zamkniętych instytucji. Drugą stroną tego samego medalu jest jednak brak „starych pieniędzy”, które w krajach, gdzie kapitalizm rozwijał się przez wieki, stanowią ważne źródło finansowania kultury, edukacji i organizacji pozarządowych. Szczupłość prywatnego mecenatu prowadzi do monopolu publicznego – polskiego i unijnego – finansowania we wszystkich tych dziedzinach, co ani budżetowi, ani żadnej z nich dobrze nie służy.
„Stare pieniądze” nie muszą zresztą być duże, by wywierać dobroczynny wpływ. Wystarczy, by pozwalały na życie bez zaciągania pożyczek – ludzie nimi nie obciążeni z mniejszym prawdopodobieństwem wpędzą gospodarkę w spiralę kryzysu gdy powinie im się noga i stracą pracę, a z drugiej strony są bardziej skłonni podejmować ryzyko, co zwiększa jej elastyczność i innowacyjność. Łatwość kupna mieszkania – często podnoszona jako argument za wyższością obecnego ustroju nad poprzednim, w którym na własny kąt czekało się latami – może okazać się przekleństwem, bo oznacza konieczność zaciągnięcia wieloletniego kredytu. Ryzyko jakie się z tym wiąże, widzieliśmy w ostatnich latach w USA i w Irlandii, a ciągle możliwe spowolnienie gospodarcze, połączone z utrzymywaniem się wysokiego kursu franka szwajcarskiego może sprawić, że doświadczymy go na własnej skórze.
Podobieństwo do Ameryki widać nie tylko na przykładzie rynku nieruchomości. Sposób, w jaki większość polskich „liderów opinii” myśli o różnicach społecznych, przywołuje na myśl amerykańskie mity powszechnej równości i self-made mana: każdy jest kowalem swojego losu, a ludzie ubodzy lub zmarginalizowani po prostu nie wykorzystali swojej szansy. Jest to oczywiście wielkie uproszczenie, ale trudno mu się dziwić w sytuacji gdy wielu polskich polityków osobiście doświadczyło społeczno-finansowego awansu. Leszek Miller i Donald Tusk pochodzą z rodzin skromnych nawet na peerelowskie warunki, Kazimierz Marcinkiewicz socjalistyczną siermiężność – z meblościanką, kompotem w tanim dzbanku i własnoręcznym sprzątaniem mieszkania – demonstrował przed telewizyjnymi kamerami jeszcze wtedy gdy był premierem, a Janusz Palikot swoją fortunę zbudował od zera w ciągu mniej niż dwudziestu lat. Na tym tle Jarosław Kaczyński, wychowany w żoliborskiej willi, jest osobą o uprzywilejowanym pochodzeniu – co może oznaczać zarówno aroganckie oderwanie od problemów „zwykłego człowieka”, jak i empatyczne pochylenie się nad tymi, dla których los okazał się mniej łaskawy. Socjalistyczne annały pełne są przecież różnych „czerwonych hrabiów”…
***
To, że jedni są bogaci, a inni biedni, jest najczęściej komentowanym, lecz bynajmniej nie jedynym aspektem społecznych nierówności. Jak zauważył w latach 60. ubiegłego wieku Ralf Dahrendorf, sowieckie i izraelskie (kibuce!) eksperymenty ze zniesieniem własności prywatnej pokazały tylko, że trwająca od czasów Rousseau koncentracja uwagi na akumulacji majątku jako głównym przejawie i powodzie braku równości była nietrafiona. Angielscy socjaliści odwiedzający Moskwę we wczesnych latach 30. ze zgrozą odkrywali, że dawna feudalno-kapitalistyczna stratyfikacja została zastąpiona nową i to bynajmniej nie mniej silną. Stało się to, pamiętajmy, na długo przed tym, jak rewolucyjny leninizm przemienił się w breżniewowską kleptokrację: nie wystrzelani jeszcze przez Stalina ideowi komuniści szczerze gardzili prywatną własnością, a i tak nie byli równi ani między sobą, ani wobec ludu, w imieniu którego rzekomo rządzili.
Genetycznie zdeterminowana nierówność jednostek ludzkich prowadzi do powstawania społecznych hierarchii zawsze i wszędzie, choć różne są mechanizmy prowadzące do tej stratyfikacji i nią rządzące. Z własnego doświadczenia szkolnego pamiętamy, że z kim innym chcieliśmy siedzieć w ławce podczas lekcji matematyki, a kto inny był wybierany w pierwszej kolejności do składu drużyny piłki nożnej, przy czym hierarchia piłkarzy różniła się od hierarchii koszykarzy. Dahrendorf przytacza szereg podobnych przykładów. Wszystkie mają przekonać nas do Kantowskiego – sformułowanego w otwartej polemice wobec Rousseau – stwierdzenia, że nierówność jest przyczyną dużej części zła, lecz także wszystkiego, co dobre.
I rzeczywiście, ambicje ustanowienia doskonałej społecznej równości – materialnej, lecz także wszelkiej innej – wypada w ślad za Dahrendorfem uznać za igranie z totalitaryzmem. Skoro hierarchie i stratyfikacja pojawiają się spontanicznie we wszystkich społecznościach ludzkich, skuteczne zapobieganie ich powstawaniu wymagałoby ciągłej i bezwzględnej akcji ze strony państwa, która sama w sobie wymuszałaby podział na co najmniej dwie grupy – tych, którzy równości pilnują i tych, którzy są pilnowani. Żaden z realnie istniejących reżimów totalitarnych nie posunął się zresztą tak daleko: ograniczały się one do promowania nowej hierarchii zgodnej z ideologicznymi wyobrażeniami, na których zostały zbudowane. Już samo to było wystarczająco upiorne, by zniechęcić kolejne pokolenia do jakichkolwiek projektów poprawiania ludzkiej natury metodami politycznymi. Utopijna równość byłaby, przekonuje Dahrendorf, jeszcze gorsza, bo oznaczałaby wszechogarniającą nudę.
***
Czy oznacza to, że liberałowie nad istnieniem nierówności powinni przejść do porządku dziennego lub, więcej nawet – promować je ze względów moralnych, estetycznych (skoro równość oznacza zubażającą nudę, to nierówność dostarczy nam inspiracji) lub ekonomicznych (nierówność oznacza konkurencję, a ta zwiększa ogólną efektywność)? Oczywiście nie. Praktyczny powód jest taki, że powyżej pewnego poziomu nierówność nie wzbogaca ani w sensie estetycznym i moralnym, ani dosłownym. Konkurencja zanika nie tylko wtedy, gdy wszyscy producenci z lenistwa oferują dokładnie to samo, lecz także – przede wszystkim – wtedy, gdy jeden monopolizuje rynek wypierając pozostałych. To właśnie monopol jest skrajnym przykładem nierówności. Powstaje przy tym często samoistnie i kontrolowany może być jedynie przez zdecydowaną polityczną akcję ogółu obywateli. To dlatego nieporozumieniem jest utożsamianie liberalizmu z programem małego, taniego, ograniczonego i słabego państwa. Istnieją sytuacje, kiedy liberalne wartości mogą być realizowane tylko przez państwo silne i dysponujące odpowiednimi środkami.
Wartości – najważniejszą z nich jest poszanowanie jednos
tkowych praw do realizacji własnej wolności – na liberalną postawę wobec nierówności mają także wpływ bezpośredni. Charakter tego wpływu jest dość paradoksalny, bo ograniczeniem wolności jest zarówno sama sytuacja nierówności, jak i działania państwa, które mają jej zapobiec. Pierwsza krępuje tych, którzy mają mało pieniędzy, talentów czy wiedzy, druga tych, którzy którejkolwiek (lub wszystkich) z tych rzeczy mają dużo. Pomocy w rozwiązaniu wynikającego z powyższej sprzeczności dylematu szukać można w innym liberalnym imperatywie, według którego każdy powinien ponosić zarówno pozytywne jak i negatywne konsekwencje własnych – a nie cudzych – działań. W oparciu o to kryterium można stwierdzić, że działające w zgodzie z zasadami liberalizmu państwo powinno pomagać przede wszystkim tym ludziom, których upośledzenie nie wynikło z ich własnej winy, a ograniczać jedynie te przewagi, na które uprzywilejowane jednostki same nie zapracowały. Miło jest zauważyć, że przynajmniej na poziomie deklaracji zachodnie demokracje zmierzają właśnie w tym kierunku: zmniejszenie niezasłużonych nierówności jest celem zarówno powszechnej i wyrównującej szanse słabszych uczniów edukacji, jak i zwalczania nepotyzmu.
Czy porządny system państwowej edukacji i regulacje mające zapewnić merytoryczność procesu rekrutacji na wszystkie stanowiska opłacane z publicznych pieniędzy to wszystko, co państwo powinno robić w sprawie nierówności? Odpowiedzi na to pytanie nie da się udzielić w oparciu o samą teorię liberalizmu, bo nie zawiera ona jasnej definicji winy i zasługi. Obie kategorie są wysoce kontekstualne: po wyrównującym walcu wojny i PRL można było określić je, jak widzieliśmy, z dużym rozmachem. Przez 45 lat oficjalna propaganda dowartościowywała lud pracujący, w niektórych branżach zapewniając mu standard życia wyższy niż ten, na jaki mogli liczyć inteligenci. Drzwi uczelni były przy tym szeroko otwarte, przynajmniej dla chłopskich i robotniczych dzieci. Wybór między pracą robotnika w zakładach zbrojeniowych a karierą akademicką był w tych warunkach jak najbardziej realny i jak najmniej oczywisty. Określenia „zasługa” i „wina” nie są może w odniesieniu do niego szczególnie trafne, ale teza o tym, że zróżnicowanie społeczeństwa jakie dokonało się w Polsce po transformacji było zasłużone, daje się obronić.
Co zmieniło się w ciągu ostatnich 22 lat? Zarówno dane statystyczne jak i codzienna obserwacja pokazują, że szczęśliwe i nietrafione wybory z epoki realnego socjalizmu przełożyły się na znaczące materialne nierówności. W przypadku dzisiejszych czterdziestopięciolatków można to uznać za rzecz moralną i sprawiedliwą, jednak trudniej to samo powiedzieć o osobach młodszych, chociażby o ich dzieciach, które wchodzą już w dorosłe życie. Dochód rodziców – i mowa tu o porządnej pensji klasy średniej, a nie o fortunach zarabianych przez najbogatszych – ma w Polsce bezpośrednie przełożenie na jakość uzyskanego wykształcenia, a to z kolei przekłada się na pierwszą i wszystkie następne prace. Tę zależność można by uznać za usprawiedliwioną, a przynajmniej społecznie użyteczną – zapewnienie dobrej przyszłości dzieciom daje przecież silną motywację do wysiłku – gdyby nie to, że prowadzi ona do sytuacji, w której najlepsze wykształcenie niekoniecznie wiąże się z największym talentem. Talenty pracują w konsekwencji poniżej swojego potencjału, a najbardziej odpowiedzialne zajęcia wykonywane są przez osoby niekoniecznie najbardziej odpowiednie.
Jak widać, istnienie skutecznych mechanizmów mobilności społecznej ma kluczowe znaczenie nie tylko dla stabilności systemu, lecz także dla jego efektywności. W doskonałej, modelowej wersji powinny one działać podobnie jak piłkarska liga: 10 procent najbardziej kompetentnych członków klasy średniej wchodzi do klasy wyższej, 20 procent najzdolniejszych przedstawicieli klasy niższej staje się klasą średnią. Dzięki rozwojowi gospodarczemu cena tych awansów jest umiarkowana: deklasacji ulega, powiedzmy, tylko po 5 procent obydwu klas. Utrzymywanie drożności obydwu kanałów – zarówno w górę, jak i w dół – powinno być głównym celem liberalnej polityki społecznej. Do jej narzędzi, oprócz wspomnianej już edukacji i zwalczania nepotyzmu, w polskich warunkach należałoby włączyć także odbudowę publicznego transportu: fizyczna i społeczna mobilność pozostają ze sobą nie tylko w lingwistycznym związku. Do dobrej szkoły i do dobrej pracy trzeba mieć jak dojechać.
