O ekonomicznych i psychospołecznych oraz politycznych konsekwencjach kierunku, jaki przyjęła nasza europejska, czy szerzej: zachodnia cywilizacja, pisałem w poprzednim felietonie. Tym razem, mając w pamięci ten zdeformowany kierunek, chciałbym zająć się naszym stosunkiem do i n s t y t u c j i europejskich. Bowiem skali naszego zaangażowania w instytucjonalną Europę nie możemy oddzielić od postrzegania istniejących deformacji i wynikających z nich zagrożeń w warunkach, w których coraz większą część decyzji – nie tylko ekonomicznych zresztą! – podejmuje się nie na szczeblu krajowym, lecz na szczeblu europejskich instytucji.
Weźmy jako przykład panikarstwo klimatyczne i stosunek zachodnioeuropejskich społeczeństw do globalnego ocieplenia. Ponieważ ekologom, z pomocą żyjących sensacjami dziennikarzy i polityków, którym odpowiada, by wystąpić wobec swoich społeczeństw w roli świętego Jerzego walczącego ze smokiem globalnego ocieplenia, udało się przestraszyć większość społeczeństw rzekomo nadchodzącą katastrofą, wprowadzono tę działalność na szczebel Unii Europejskiej, która reguluje z wielkim entuzjazmem rozmaite obszary życia gospodarczego, wpływające (wedle naukowych entuzjastów) na owo rzeczywiste – czy też rzekome – ocieplenie.
Nie będę tutaj dyskutować tego, czy owo ocieplenie jest następstwem działań człowieka, lecz jedynie wybraną strategię walki z „ociepleniowym” smokiem i ekonomiczne konsekwencje tej strategii. Otóż wedle wszelkich niemal ocen wybrana strategia ma nieobliczalnie kosztowne następstwa dla rozwoju gospodarczego Europy w szczególności w obszarze energetyki. W dodatku stworzenie energetyki opartej na tzw. odnawialnych źródłach energii jest – nawet w perspektywie kilku dziesięcioleci – absolutną utopią. Próby zaś, jak w Niemczech subsydiowanego rozwoju tejże energetyki na wielką skalę już doprowadziły do podwojenia kosztów energii dla gospodarstw domowych (firmy chronione są, na razie, subsydiowaniem zużycia przez nie tejże energii, aby zapobiec niewątpliwie czekającej je serii bankructw). W dłuższym okresie takiej strategii rosnących kosztów utrzymać się nie da.
Z drugiej strony, ta grożąca ekonomicznym bankructwem gospodarek europejskich, strategia walki z „ociepleniowym” smokiem jest całkowicie nieskuteczna, jeśli idzie o ograniczanie emisji tzw. gazów cieplarnianych. Ograniczenie emisji przez Europę zaowocuje „sukcesem” w postaci obniżenia wzrostu temperatury o jakąś jedną czy dwie dziesiąte części jednego stopnia Celsjusza. Warto też wspomnieć rozwijającą się w Europie fobię antyłupkową, w wyniku której oczekiwać można maksymalnych utrudnień – a być może nawet oficjalnego zakazu – wydobywania gazu i ropy naftowej z łupków. Mówiąc otwartym tekstem od takiej instytucjonalnej Europy należałoby trzymać się możliwie z daleka. Niestety, nie mamy wielkiego pola wyboru.
Będąc geograficznie na miejscu Słowenii, czy Wielkiej Brytanii, być może najlepszym sposobem na trzymanie się jak najdalej od pełnej fobii i obsesji Europy byłoby wyjście z UE i przyjęcie statusu członka europejskiego obszaru ekonomicznego, jak Szwajcaria czy Norwegia. Pozwoliłoby to utrzymać korzyści wolnego handlu i przepływu inwestycji oraz częściowo ograniczyć szkodliwy wpływ unijnych regulacji. Niestety, nie pozwala nam na ten manewr nasze położenie geopolityczne. Musimy, więc, szukać innych, wewnątrzunijnych możliwości manewru obronnego. A ponadto w każdym razie maksymalnie opóźniać wejście do strefy euro, która moim zdaniem w tym kształcie instytucjonalnym i z obecnym składem członkowskich się w długim okresie nie utrzyma…