Ogrom istniejącej wiedzy i jej ciągłe poszerzanie powoduje, że każdy człowiek jest kompletnym ignorantem w przeważającej ilości spraw. Przy odrobinie szczęścia w miarę kompetentnie może wypowiadać się w jednej czy dwóch, a i to dotyczy mniejszości. Ale znowu, w zakresie naszej specjalizacji uznajemy, że to właśnie my jesteśmy tą mniejszością, w czym utwierdza nas efekt Dunninga-Krugera. Nie wierzycie?
O, święta naiwności, cecho umysłów prostych i zaślepionych… czyli właściwie wszystkich. Naiwne spojrzenie na świat cechuje ludzkość od zawsze, bo stało się podstawą naszego sukcesu ewolucyjnego jako gatunku. Naprędce tworzone zestawy zasad i heurystyk sprawdzały się wystarczająco często, aby nasz gatunek zdominował planetę. Jednak ten sposób postrzegania rzeczywistości okazuje się wybitnie nieprzydatny lub wręcz mylący w przypadku prób jej opisu. Innymi słowy: nic tak nie prowadzi nas na manowce, jak wychwalany zdrowy rozsądek.
Tenże zdrowy rozsądek pomieszany z ignorancją daje przekomiczne efekty. Zdrowy rozsądek podpowiada, że Ziemia jest płaska (i wbrew pozorom nie tak łatwo obalić takie stwierdzenie na podstawie dostępnych nam metod) i już mamy gotowe środowisko płaskoziemców. Na podobnej zasadzie prosperują antyszczepionkowcy czy chemitrailsi. I teraz, jako osoby wykształcone, w poczuciu wyższości możemy się pośmiać z zabobonu i ignorancji. A może jednak nie? Ogrom istniejącej wiedzy i jej ciągłe poszerzanie powoduje, że każdy człowiek jest kompletnym ignorantem w przeważającej ilości spraw. Przy odrobinie szczęścia w miarę kompetentnie może wypowiadać się w jednej czy dwóch, a i to dotyczy mniejszości. Ale znowu, w zakresie naszej specjalizacji uznajemy, że to właśnie my jesteśmy tą mniejszością , w czym utwierdza nas efekt Dunninga-Krugera. Nie wierzycie?
2+2=4 prawda? Niekoniecznie. Jak stwierdzi każdy matematyk, prawdziwość tego zdania zależy od bardzo wielu czynników. A Ziemia oczywiście kręci się wokół Słońca, a nie Słońce wokół Ziemi, prawda? Nieprawda, obie opcje są równie prawdziwe, ruch jest względny. I tak okazuje się, że twierdzenia uznawane powszechnie za prawdę oczywistą wcale taką nie są. Strach pomyśleć w stosunku do czego jeszcze okazujemy się aż tak naiwni… Jako ekonomiście oczywiście najbardziej przeszkadza mi naiwność w stosunku do gospodarki – tak ta przerażająca, jak i wynikająca z niewiedzy, a na koniec, ta najgorsza, czyli moja własna, o której niestety siłą rzeczy nic nie wiem.
Zacząć wypada od ekonomicznych płaskoziemców. Tu pomysłów zupełnie absurdalnych mamy na pęczki. Większość z nich dotyczy wpływu polityki na gospodarkę. Zdolności polityków są w ostatnich latach oceniane przez pryzmat tego, jak się ludziom powodzi ekonomicznie. Tymczasem wpływ polityków na gospodarkę jest bardzo asymetryczny – czyli jedynie poprzez warunki jakie tworzą dla ludzkiej aktywności. Bowiem dobrobyt to efekt naszej ciężkiej pracy, a nie decyzji politycznych. Politycy mogą tę ciężką pracę co najwyżej ułatwiać lub utrudniać. Przy czym wprowadzane ułatwienia mają bardzo odłożony efekt: po pierwsze ludzie muszą zacząć je zauważać, a później zmieniać swoje decyzje w kierunku jeszcze cięższej pracy. Dopiero po czasie ta dodatkowa praca zaczyna przynosić efekty. Zatem korzyści z dobrych decyzji przychodzą zwykle po kilku latach. Innymi słowy nowy rząd jeszcze do połowy kadencji korzysta z efektów pracy poprzedników1.
Inaczej się ma sprawa z decyzjami złymi. Cześć z nich też daje się we znaki po dłuższym czasie: błędy polityki gospodarczej PiS, maskowane świetną światową koniunkturą, zaczęły dawać się we znaki dopiero w 2019, głównie za sprawą rosnącej inflacji. Z czasem te efekty (jak choćby zniechęcanie do pracy) stają się coraz bardziej dotkliwe, choć dziś trudno je oddzielić od skutków epidemii. Są jednak złe decyzje dające skutki dotkliwe i natychmiastowe, bo pojedyncza regulacja może niszczyć całe branże. Ze świeżych przykładów mamy zamrożoną przez PiS za pomocą Ustawy o inwestycjach w zakresie elektrowni wiatrowych branżę wiatrakową, czy branżę automatów do gry zlikwidowanych przez PO. Zresztą ostatnie zamrożenie gospodarki wyłączyło cały szereg branż, co poskutkowało pierwszą od czasów transformacji recesją2. Innymi słowy dobra koniunktura z politykami ma niewiele wspólnego. Zła z resztą również nie (w końcu nie politycy wymyślili koronawirusa), choć tu częściej można odnaleźć oczywiste powiązania: niedorozwój PRL wynikał w dużej mierze z systemowego zwalczania chęci do pracy, katastrofa w Wenezueli zaś z rozbudowania ponad miarę państwa socjalnego i próby utrzymania go przez dodruk pieniędzy.
Inna kategoria podstawowych błędów dotyczy kwestii wydatków budżetowych. Dla wielu budżet państwa to taka stara zrzędliwa ciotka, która mogłaby dać, a z jakiegoś powodu nie chce. Trudno się dziwić, skoro 12% obywateli wierzy, że pieniądze na 500+ pochodzą z „pieniędzy rządowych” (cokolwiek by to miało znaczyć), przy czym w elektoracie partii rządzącej ten odsetek sięga 25%. Tylko 65% obywateli ma świadomość, że pieniądze te pochodzą z podatków (choć aż 28% wskazuje na podatki płacone przez innych, a nie przez siebie).
Te wyniki świadczą o porażce naszego systemu edukacji. I nie ma się czemu dziwić. Dziwić się można poparciu dla ruchów antyszczepionkowych – skoro każdy z nas miał w szkole, nawet tylko podstawowej – biologię. Tymczasem ekonomii w siatce nauczania brak, a powinna się tam znajdować od przedszkola. Trudno sobie wyobrazić (może z wyjątkiem informatyki) bardziej przydatny w życiu przedmiot. Oprócz umiejętności rozeznania się w ofertach instytucji finansowej, wiedza taka pozwala oceniać wpływ programów partii politycznych na swój portfel, unikać oszustw finansowych, zaplanować budżet domowy i uniknąć spirali zadłużenia. No, ale priorytety naszej XIX-wiecznej szkoły są od dawna niedostosowane do potrzeb, co widać wyraźnie, kiedy uświadomimy sobie, że w cyklu nauczania dzieci mają więcej godzin religii niż chemii, biologii, fizyki i geografii razem wziętych.
Przeformułowanie podstawy programowej w kierunku informatyki i ekonomii wydaje się koniecznością, ale jak wiemy, zmiany idą raczej w kierunku poszerzania treści narodowo-patriotycznych. Tymczasem musimy się pogodzić z kolejnymi aferami finansowymi, wynikającymi z jednej strony z kiepskiej jakości nadzoru, z drugiej zaś z daleko posuniętej ekonomicznej naiwności. Zaś szok i wynikająca z tego nauka zachowuje się w pamięci ludzkiej na jakieś pięć lat, bo mniej więcej co tyle mamy kolejną aferę. Jest to kwestia szczególnie istotna teraz, bo w środowisku ujemnych stóp procentowych możemy obserwować, jak wartość naszych pieniędzy (nawet na lokatach) topnieje w mgnieniu oka. Pokusa, by zainwestować je gdzieś, gdzie możemy coś zarobić będzie rodziła bańki spekulacyjne, ale stanie się też pożywką dla oszustów próbujących wyłudzić pieniądze ludzi. A ci – zwiedzeni swą naiwnością wynikającą z braku edukacji – dadzą się często nabrać i niewiele tu pomogą transmitowane w radio ostrzeżenia szefa UOKiK.
Naiwność osób zajmujących się w jakimś zakresie ekonomią też jest całkiem zabawna. Częstym jej przejawem jest stosowanie do analizy rynków finansowych tzw. analizy technicznej. O co chodzi w tym podejściu? W uproszczeniu: oglądamy sobie na obrazku jak się zmieniały ceny czegoś (akcji, waluty etc.) i próbujemy dorysować ciąg dalszy wykresu… i zasadniczo tyle. Oczywiście praktycy obudowują tą prostą sprawę w skomplikowany język „linii wsparcia”, „ciągów Fibonacciego” itp, ale sedno problemu pozostaje to samo – to tylko dorysowanie ciągu dalszego linii. Ale czemu się wyzłośliwiać, skoro działa? Ponieważ nie działa.
Laureat nagrody Nobla otrzymał ją za swoją pracę o efektywności rynków finansowych dowodząc właśnie, że analiza techniczna (i fundamentalna) nie działa. Na poparcie tego miał masę badań empirycznych, ale dużo bardziej przemawia argument wywodzący się z logiki: gdyby można było skutecznie przewidywać przyszłe ceny na podstawie dorysowywania linii bazując na metodach możliwych do opanowania w jeden wieczór to każdy kto by chciał zostałby milionerem. Tymczasem osób skutecznie zarabiających dzięki analizie technicznej nie ma.
Inny częsty przejaw naiwności to próby szukania daleko idących analogii pomiędzy budżetem państwa a budżetem domowym. I rzeczywiście, na pierwszy rzut oka wydaje się, że są tu duże podobieństwa: mamy wpływy i wydatki, a jak budżet się nie spina to mamy deficyt i musimy się zadłużać. Jednak mamy zasadnicze różnice. Po pierwsze rodzina zadłuża się na zewnątrz (w bankach, firmach pożyczkowych itp.), a państwa głównie wewnątrz, u swoich obywateli. Jeśli ojciec pożycza od matki, to nie zagraża to raczej stabilności ekonomicznej rodziny. Zaś nieoddawanie pieniędzy swoim obywatelom w takiej czy innej formie, choć czasem politycznie kosztowne, odbywa się właściwie na co dzień. Bo niczym innym nie jest: podnoszenie wieku emerytalnego, utrzymywanie ujemnych realnych stóp procentowych, dodruk pieniądza i inne podobne sztuczki księgowe działające na niekorzyść wierzycieli.
Ktoś może jednak powiedzieć, że analizując zadłużenie państwa powinniśmy brać zatem pod uwagę jedynie zadłużenie zewnętrzne (czyli wobec zagranicy) – i słusznie, bo tu analogia jest pełniejsza. Choć i tak jednemu do drugiego dość daleko. Jeśli rodzina nie spłaca swego zewnętrznego zadłużenia może się spodziewać komornika pukającego do drzwi. Tymczasem państwo, będące bytem suwerennym, może stwierdzić, że spłacać długu nie będzie i zasadniczo na tym koniec. Nie ma konsekwencji w postaci globalnego komornika. W średniowieczu zdarzały się wyprawy wojenne po swoje, dziś jednak bankierzy nie mają takiej mocy. Właściwie jedyną możliwą retorsją jest wstrzymanie dalszych pożyczek (i jest to na tyle skuteczne, że zazwyczaj państwa spłacają swoje zobowiązania).
Przyczyna nieporównywalności budżetu domowego i budżetu państwa jest jeszcze jedna. Wpływ działań ekonomicznych jest dość przejrzysty dla jej członków. Wiedzą czym się mogą skończyć ich działania (o ile oczywiście odebrali odpowiednią edukację – o czym było wcześniej). Jeśli ojciec weźmie pożyczkę, by rodzina wyjechała na wakacje, to nikt nie ma złudzeń, że nastały dobre czasy. Raczej spodziewają się zaciskania pasa później, by pożyczkę spłacić.
Tymczasem działania i decyzje państwa są trudne do zrozumienia przez obywateli. Często odbierają je oni jako nie mające dla nich dalszych konsekwencji. 500+ czy bon turystyczny jest odbierany jako darmowe pieniądze na urlop. Mało kto zdaje sobie sprawę, że i to trzeba będzie spłacić w wyższych podatkach. Zresztą, jak pokazuje teoria ekonomii, większość polityk państwa – tak w zakresie polityki fiskalnej, jak i monetarnej – może działać tylko wtedy, kiedy ludzie dadzą się w pewien sposób oszukać. Jeśli uznają 500+ za dodatkowy dochód to jest szansa, że go wydadzą i rozkręcą konsumpcję. Ale jeśli stwierdzą, że i tak trzeba go będzie oddać, to raczej go zaoszczędzą i spodziewanego efektu nie będzie. Zatem naiwność społeczeństwa jest warunkiem koniecznym skutecznego działania polityk państwowych – co może tłumaczyć dlaczego politycy są tak niechętni edukacji ekonomicznej.
Inny ciekawy przypadek ekonomicznej naiwności to MMT, czyli Nowoczesna Teoria Monetarna. Nazwa może sugerować, że to jakiś nowy trend w ekonomii – nic bardziej błędnego, bo ma ona już ponad 100 lat. Wzięła się z teoretycznych rozważań jak mógłby wyglądać pieniądz oderwany w swej wartości od złota, czyli taki jak mamy dzisiaj. Jednak wtedy obowiązywał reżim standardu złota, co oznacza, że państwa zobowiązywały się do wymiany papierowej waluty na złoto po określonym kursie.
Ówcześnie ekonomiści wpadli na pomysł, że zasadniczo można by, przy zerwaniu powiązania pieniądza ze złotem, zrezygnować z podatków i po prostu drukować pieniądze na pokrycie wszystkich wydatków. Co więcej, o ile gospodarka nie byłaby na pełnych obrotach, to taki dodruk nie musiał oznaczać inflacji. Po prostu produkowałaby więcej, maksymalizując przy tym wzrost gospodarczy. Teoretycznie same zalety.
Rzeczywistość jednak zweryfikowała te pomysły w XX wieku. Po pierwsze państwo wypełniające tzw. luki popytowe ma wpływ na strukturę gospodarki. Firmy przestawiają się z produkowania tego, co jest potrzebne ludziom, na to co zaordynuje państwo. Efekty takiego podejścia obserwowaliśmy pod koniec komunizmu w Polsce, kiedy byliśmy szóstą potęgą świata w wydobyciu węgla, ale obywatel nie mógł kupić papieru toaletowego. Statystyki wyglądały okazale, ale poziom życia był marny. Innymi słowy, statystyką się nie najesz.
Drugi problem wynika z tego, że jeśli państwo nie ma limitu na wydatki w postaci ograniczeń w ściąganiu podatków oraz rynków finansowych ograniczających przyrost długu, to wydatki te puchną daleko poza potencjał gospodarki. To pogłębia wcześniejszy niekorzystny efekt (bo siła nabywcza ludzi słabnie, a państwu nigdy nie kończą się pieniądze, więc lepiej przerzucić się na branże związane z obsługą państwa), a jednocześnie napędza inflację, czy nawet hiperinflację. Stąd w regulacjach wielu państw jest zakaz finansowania budżetu poprzez dodruk pieniądza (ostatnio kreatywnie ominięty za pomocą PFR). Innymi słowy, co teoretycznie może się sprawdzić przy założeniu racjonalności decydentów, w praktyce rozbija się o chciwość i chęć utrzymania władzy. Traktowanie ludzi jako istot racjonalnych to jedna z większych naiwności ekonomii.
Na koniec słowo o mojej naiwności ekonomicznej. Chętnie rozpisałbym się o niej szeroko i ze szczegółami. Problem polega na tym, że nasza własna naiwność to ślepy punkt. Łatwo nam dostrzec naiwność cudzą, a niemal niemożliwe jest zauważenie naiwności własnej. To ostrzeżenie, które zawsze warto mieć w pamięci.
1 Tu warto dodać, że zwykle dużo większy wpływ niż jakiekolwiek decyzje polityczne mają inne czynniki pozapolityczne takie jak światowa koniunktura, pogoda i inne.
2 Nie dyskutuję tu czy te ustawy były słuszne czy nie. Pokazuję jedynie mechanizm.