Tekst, w którym przywołałem badania prof. Kwieka mówiące o tym, że 43 procent pracowników akademickich nie publikuje wywołał lawinę komentarzy i polemik. Zasada „uderz w stół, a nożyce się odezwą”, zadziałała i tym razem bezbłędnie. Redakcja „Liberte!” opublikowała w tej sprawie dwie ciekawe polemiki, pisane z kompletnie różnych punktów widzenia, ale warte namysłu i odpowiedzi.
W odpowiedzi polemistom
Dr Łukasz Niesiołowski-Spanò, z ruchu Obywatele Nauki, wspierając mnie w „ataku” na nieproduktywnych pracowników, postuluje zwiększenie finansowania dla tych, którzy solidnie pracują naukowo, choć są poza ścisłą czołówką badaczy. Słusznie zauważa przy tym, że „o ogólnym stanie nauki w większym stopniu świadczą stany średnie, niż szczyty”. Zgoda. Powinniśmy dążyć do zmniejszenia elitarności grantów finansujących badania naukowe, tak żeby był do nich szerszy dostęp i większa liczba dobrych projektów mogła otrzymać finansowanie.
Dr Izabela Desperak z kolei stanęła w obronie niepublikujących, przytaczając długą listę potencjalnych powodów takiego stanu rzeczy. Poniżej kilka z nich:
„Założenie, że napiszę genialny tekst, roześlę go po naukowych czasopismach i ktoś się pozna na mym geniuszu jest nadmiernie optymistyczne.”
„Inni organizują konferencję. Oznacza to, że przez ponad rok biegają z papierkami, wysyłają maile, kontrolują wpłaty, oceniają abstrakty, pilnują wynajęcia i wyposażenia sal, mikrofonów i dostaw wody mineralnej, by jeszcze długo potem walczyć z fakturami. (…) gwarantuję wam, że w konferencyjnym roku dużo nie opublikują”
„Jeszcze inni mają projekty. A nawet są ich kierownikami. Co oznacza, że 90 procent ich życia zawodowego to administracja, i to niekiedy przez trzy lata.”
„Część z nas poważnie podchodzi do obowiązków dydaktycznych. Obciążeni coraz nowymi przedmiotami (…) i coraz nowymi dokumentami, które musimy generować (sylabusy, protokoły, archiwizacja prac studenckich) musimy wybierać między poświęceniem uwagi na pisanie albo poświęcenie jej studentkom i studentom.”
Przyznam, że kompletnie nie przekonują mnie te argumenty. Nie trzeba przecież napisać genialnego tekstu, żeby jakieś czasopismo go opublikowało. Jeśli nawet te lepsze i bardziej oblegane odmówią, to zostają jeszcze setki tych mniej prestiżowych, gdzie wcale nie jest aż tak trudno.
Organizacja konferencji jest oczywiście uciążliwa, ale nie aż tak, żeby na rok wyłączała człowieka z pracy naukowej. Z reguły praca organizacyjna jest przecież rozłożona na kilka osób, a najgorętszy okres trwa najwyżej kilka tygodni.
A już najbardziej zaskoczył mnie argument, że od pisania odwodzą naukowców projekty naukowe. Chyba wszyscy, którzy uczestniczyli kiedykolwiek w projektach jako kierownicy lub wykonawcy zaświadczą, że jest dokładnie odwrotnie. Grantodawcy wręcz przymuszają do publikowania, robiąc z tego warunek rozliczenia grantu.
Najciekawszy, bo też chyba najpowszechniej powtarzany w środowisku, jest argument o trudności łączenia pracy naukowej z dydaktyczną. To poważna sprawa, bo dotykająca fundamentalnego pytania o to, jaki powinien być Uniwersytet. Dlatego wymaga szerszej odpowiedzi.
Jaki Uniwersytet? Humboldtowski!
Rozumiem, że zajęcia dydaktyczne i obowiązki administracyjne wielu osobom utrudniają pracę naukową i odrywają od niej. Konieczność łączenia różnych obowiązków czyni czasem z nas, żeby użyć słów mojej wydziałowej koleżanki, „naukowców przygodnych” – przygodnie jedynie znajdujących czas na naukę, w gąszczu innych zadań służbowych i prywatnych.
Zauważmy jednak, że klasyczny, „humboldtowski” Uniwersytet, świetnie opisany na przykład przez prof. Karola Sauerlanda w artykule „IDEA UNIWERSYTETU: aktualność tradycji Humboldta?”, radził sobie z tą pozorną sprzecznością ról dydaktyka i naukowca. Zasadą było ścisłe połączenie między badaniami (nauką) i nauczaniem – należy uczyć tego, na czym uczący naprawdę się zna, czym się zajmuje naukowo. Uczeni mieli mieć dość dużą wolność w prowadzeniu badań i w nauczaniu, a celem uczelni nie miało być jak najszybsze przygotowanie studentów do wykonywania wąsko pojętego zawodu, tylko wyposażenie ich w niezbędne do dalszego życia kompetencje i umiejętności (przede wszystkim uczenia się).
Dzisiejsze uniwersytety nie odeszły aż tak daleko od tej klasycznej koncepcji, żeby nie dało się w ich ramach choć w części jej stosować. Przecież w dalszym ciągu nauczyciele akademiccy, w naukach humanistycznych i społecznych na pewno, mają olbrzymią swobodę w kształtowaniu treści programowych i doborze metod nauczania. Do części nauczanych przez nas przedmiotów są ministerialne minima programowe, ale na tyle ogólne, że mamy olbrzymią swobodę w prowadzeniu zajęć i w doborze konkretnych tematów omawianych ze studentami. A już z całą pewnością nikt nie zabrania nam, ministerstwo nawet zachęca, do włączania ich w naszą pracę badawczą.
Dydaktyka nie musi więc być przeszkodą w prowadzeniu badań – o ile będziemy chcieli trochę o tą klasyczną idee Uniwersytetu powalczyć i o ile… w ogóle prowadzimy jakieś badania.
Amunicyjny uczelnianej merytokracji
Izabela Desperak pochyla się z troską nad losem tych czterdziestoletnich adiunktów, którzy badań nie prowadzili i za brak osiągnięć naukowych stracili pracę na uczelni. Nazywa to dyktatem rynku i nawołuje, żeby nie dostarczać amunicji „zwolennikom uczelnianej merytokracji”. Tak, jestem zwolennikiem uczelnianej merytokracji, rozumianej jako metoda budowania organizacji w oparciu o kompetencje, a nie znajomości czy zasiedzenie. Warunkiem efektywnego funkcjonowania każdej organizacji jest bowiem właściwa, oparta o merytoryczne kryteria, selekcja pracowników. Jeśli jej nie ma, to organizacja ulega degeneracji, co obserwujemy przecież na wielu wydziałach.
Przede wszystkim jednak brak merytorycznej selekcji tworzy system niesprawiedliwy z punktu widzenia młodych, zdolnych naukowców. Napotykają oni zamknięte drzwi do Akademii, których nie mogą otworzyć swoimi pomysłami badawczymi, czy dorobkiem publikacyjnym. Ich miejsca okupują „wieczni adiunkci”, z umowami na czas nieokreślony, których rację bytu na uczelni określa napisany przed laty doktorat (może nawet i dobry). Niekoniecznie są to zaraz „nieudacznicy” – daleki byłbym od takich sformułowań. Po prostu osoby, które muszą odejść żeby zwolnić miejsce młodszym, może bardziej utalentowanym. Kto chce może to nazywać „bezdusznym neoliberalizmem”, ja to nazywam sprawiedliwością.
