Gdy piszę te słowa, nie wiemy jeszcze, kto będzie prezydentem USA w latach 2021-25. Wiemy jednak, jak głębokim piętnem na współczesnych demokracjach (jeszcze) liberalnych odcisnął się populizm drugiej dekady XXI w., jak głęboko uszkodzona jest debata publiczna, jak bardzo zdegradowana została kultura polityczna naszych krajów Zachodu.
Wiemy, że pomimo szczytu pandemii, która Stany Zjednoczone dotknęła w sposób ponad przeciętnie ciężki, pomimo całego szeregu kryzysów wspólnoty politycznej (rasowego, gospodarczego, imigracyjnego), pomimo wysiłków urzędującego prezydenta, aby zdyskredytować głosowanie korespondencyjne, Amerykanki i Amerykanie masowo ruszyli do urn, osiągając bezprecedensową frekwencję w historii tej prastarej demokracji, w której jednak głosowanie do dziś wielu traktuje jako przywilej (nie jako prawo) i która od zawsze piętrzyła przed głosującymi obywatelami przeszkody, bariery i utrudnienia.
Po 4 latach, pod żadnym względem niewypełniającej minimalnych standardów przyzwoitości, prezydentury Donalda Trumpa to kolosalne przebudzenie wyborców bardzo chcielibyśmy móc potraktować jako produkt furii społeczeństwa zszokowanego i oburzonego postawą jego przywódcy. Jako skutek przemożnej i dominującej woli, aby czym prędzej usunąć go z urzędu. Wiele badań opinii publicznej ostatnich miesięcy pozwalało wierzyć, że tak się stanie. Kandydat Demokratów Joe Biden wydawał się kroczyć po przygniatające zwycięstwo, po ponad 350 głosów elektorskich, miał bez problemu zgarnąć wszystkie stany tradycyjnie niebieskie, wszystkie zwyczajowe battlegroundy, a bój przenieść na stany umiarkowanie czerwone. Czyli zgarniać z miejsca Florydę, Ohio czy Karolinę Północną, aby bój stoczyć w Teksasie, Georgii, Karolinie Południowej, Missouri, a nawet Utah. Tak się nie stało. Zamiast tego prawdopodobny jest w tej chwili wynik rzędu 270-269 elektorów, a potem wielotygodniowa walka sądowa o Biały Dom. Walka, która postawi pod znakiem zapytania przetrwanie ustroju tego państwa.
Do urn ruszyli bowiem nie tylko przeciwnicy Trumpa, łaknący normalności, moralności, człowieczeństwa i zwykłej przyzwoitości w życiu publicznym. Ruszyli także jego zmesmeryzowani zwolennicy. Wielu z nich doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak obrzydliwą figurą jest Trump, więc nie przyznaje się do głosowania na niego przed prawie nikim, ani przed kolegami z pracy, ani przed ekspedientkami w sklepie, ani tym bardziej przed ankieterami pracowni badań społecznych. W efekcie wynik wyborów znów – podobnie jak w 2016 r. – znacząco odbiega od sondaży, nawet jeśli i tym razem trend w badaniach odnotował wzrost poparcia Trumpa w ostatnich 7-10 dniach kampanii.
Ludzie wstydzą się, że lubią Trumpa. Że podobają się im jego wystąpienia i używany przez niego język, które są na poziomie czwartoklasisty. Że imponuje im jego arogancja, chamstwo, egomania i pogarda dla wszystkich ludzi wokół. Że utożsamiają się z jego głupotą i demonstracyjnie przeżywanym antyintelektualizmem, bo sami nie są mądrzejsi, albo są, ale męczy ich już myślenie. Że ekscytują się oglądając w telewizji lub uczestnicząc w manifestacjach nienawiści, gdzie napakowane półgłówki szlajają się z karabinami na placach i grożą przemocą inaczej myślącym. Że preferują, gdy spory polityczne rozstrzyga się nie w stylu akademickiej debaty lub rundy eksperckiej, a w stylu mordobicia rodem z ringu MMA z nieodzownym darciem mordy. Że lubią, gdy świat płonie. I wcale nie chcą, aby przestał, aby ktoś rozwikłał kryzysy i zagasił konflikty.
Obecnie takich ludzi jest o wiele więcej niż w poprzednich dziesięcioleciach nie tylko w USA. Oni wiedzą, że Donald Trump jest złym człowiekiem, ale to w nim lubią. Napawają się tym. Czują się wyzwoleni z przymusu, aby udawać, że kibicują temu „dobremu facetowi”, bo tak niby wypada. Chcą bez wyrzutów sumienia stanąć po stronie bijących, zamiast bitych.
A Trump jest człowiekiem złym. Gdy o poranku w dniu po wyborach w oczy zajrzała mu jednak minimalna porażka, natychmiast kazał swoim prawnikom rozpoczęcie sądowej batalii o dyskwalifikację części głosów korespondencyjnych w Pensylwanii, Michigan i Wisconsin, aby odbierając prawo głosu kilku setkom tysięcy obywateli USA, ukraść wygraną Bidenowi. Nawet jeśli to się nie uda, to pozwoli Trumpowi ogłosić wszem i wobec, że tak naprawdę nie przegrał, że pozostał niepokonanym macho, że „układ”, „szara sieć”, „głębokie państwo” czy „elity mainstreamu” go oszukały.
Tak powstanie nowa, ultymatywna teoria spiskowa, która będzie kształtować świadomość polityczną milionów Amerykanów przez całe pokolenie. Świetnie wpisze się w świat wartości antyszczepionkowców, klimatycznych negacjonistów, foliarzy, wyznawców QAnon i innych wariatów. Erozja Ameryki będzie trwać.
Autor zdjęcia: Jon Tyson
