Minął ledwie tydzień od ataków terrorystycznych we Francji, a mamy już prawdziwy wysyp teorii wyjaśniających ich genezę. A ponieważ mieszkałem w tym kraju przez kilka lat, postanowiłem się podzielić własną interpretacją tego skomplikowanego zagadnienia.
Z grubsza reakcje podzielić można na dwie kategorie.
Pierwsza mocno propagowana jest przez prawicę, zwłaszcza radykalną. Mówi ona, że u źródeł ataków stoi nabrzmiewający problem etniczno-religijno-kulturowy, będący efektem masowego i niekontrolowanego napływu imigrantów. W ujęciu tym terroryzm jest świadectwem całkowitej porażki modelu multikulturowości, braku integracji elementu napływowego z miejscową ludnością, a wszystko wskutek ogólniejszego zmierzchu cywilizacji europejskiej i jej tradycyjnych wartości, które zastępowane są przez dynamiczny i wojujący islamizm.
Drugi typ podejścia zakłada, że … problemu nie ma. Prym wiedzie tutaj kierująca się polityczną poprawnością lewica, której z różnych powodów nie wypada wskazywać nikogo palcem (przecież w republikańskiej Francji tematem tabu są pojęcia takie jak pochodzenie etniczne czy przynależność religijna). Dlatego też za głównego winowajcę uważa się radykałów dżihadu z różnych bliskowschodnich formacji zbrojnych; ostatnio do roli szczególnie wdzięcznego obiektu awansowało tzw. Państwo Islamskie, zatruwające swą krwiożerczą propagandą umysły zagubionej europejskiej młodzieży. Rozwiązaniem jest więc eliminacja tak zidentyfikowanego wroga.
Obie diagnozy zawierają oczywiście ziarno prawdy, zatem trudno je całkowicie dyskredytować. Niepokojący jest natomiast fakt, że niewiele mówi się o ekonomicznym podłożu kryzysu społecznego, którego wybuch obserwujemy w ostatnich dniach. Brak adresowania faktycznych zagrożeń niesie bowiem ryzyko dalszego pogłębiania zjawiska, i – co więcej – rozlewania się go na całą Europę.
Nie bez kozery bowiem niedawne zamachy miały miejsce we Francji, którą od wielu lat z powodzeniem można uznać za ojczyznę europejskiego socjalizmu. Dla uważnych obserwatorów sytuacji nad Sekwaną atak na Charlie Hebdo nie powinien być wielkim zaskoczeniem. W ostatnim okresie miał tam miejsce prawdziwy wysyp (w porównaniu z innymi krajami UE) większych i mniejszych zamachów, przeprowadzonych przez „samotnych wilków”, młodocianych mężczyzn z rodzin o imigranckim rodowodzie (na czele z Mohammedem Merah, zabójcą z Tuluzy w 2012). Jednocześnie w innych krajach (Niemcy, Wielka Brytania, Włochy, Hiszpania), posiadających znaczny odsetek społeczności muzułmańskiej, zdarzenia takie policzyć można na palcach jednej ręki. Czyżby zatem potomkowie imigrantów we Francji byli z natury bardziej skłonni do aktów agresji? Raczej trudno w to uwierzyć.
Rzecz w tym, że francuski model gospodarczy – oparty na wysokich podatkach, centralnej roli państwa w gospodarce, wiodącym znaczeniu narodowych czempionów, niezwykle biurokratyczny (żeby nie powiedzieć archaiczny) – po prostu wyczerpał się całkowicie. I to wyczerpał się już dawno temu, czego ani rządzący tym krajem, ani jego ludność nie chcą przyjąć do wiadomości. Nie ma sensu przytaczać tu komunałów o tym, że po raz ostatni francuski budżet generował nadwyżkę 40 lat temu, o 75% podatku dla najbogatszych, o uwielbieniu dla ingerencyjnych koncepcji Keynesa. Kluczowe jest stwierdzenie, że trendy te są głęboko zakorzenione we francuskim społeczeństwie, przekonanym o wyższości własnego tzw. modelu społecznego, a jakakolwiek prorynkowa zmiana wydaje się dziś niewyobrażalna, i nie jest w ogóle przedmiotem rozważań w dyskursie publicznym.
Przygotowując się do napisania tego tekstu przypomniał mi się czytany niedawno wywiad z Jacques’iem Attali, czołowym paryskim ekonomistą, związanym zarówno z socjalistycznym prezydentem Mitterandem, jak i prawicowcem Sarkozym. Poniższy fragment oddaje moim zdaniem w syntetyczny sposób myślenia tamtejszych elit:
„(…) we Francji dokonano świadomego wyboru, który można zrozumieć: wolimy dobrze opłaconych bezrobotnych zamiast źle opłacanych pracowników. Powiem wprost: dla mnie chorym człowiekiem Europy są Niemcy. (…) Zamiast domagać się od Francji większej dyscypliny finansowej same powinny rozwinąć zabezpieczenia socjalne”.
Fragment nie wymaga chyba komentarza. W efekcie tak progresywnej polityki Francja dorobiła się 3-milionowej armii dobrze opłaconych bezrobotnych oraz 5-milionowej armii nieusuwalnych urzędników, do których należą m.in. nauczyciele. Nawet komunistyczna PRL odeszła od tak nakazowo-rozdzielczego systemu pracy wraz z końcem epoki stalinowskiej. Koszty pracy są tak wysokie, że z kraju masowo ucieka przemysł, który nie jest zastępowany przez tworzące nowe miejsca pracy lokalne małe i średnie firmy, ponieważ prowadzenie firmy nad Sekwaną to obecnie sport dla najbardziej wytrzymałych. Jakakolwiek próba uelastycznienia reguł powoduje masowe protesty, przy których manifestacje naszych górników to niewinne zgromadzenia. Jakakolwiek forma niezależnej inicjatywy i przedsiębiorczości duszona jest przygniatającymi podatkami, składkami, kontrybucjami itp. daninami publicznymi.
Z drugiej strony społeczeństwo nie rozumie istoty problemu i oczekuje od rządzących skutecznych działań w najlepszym wydaniu ducha New Deal. Źli kapitaliści chcą zamknąć fabrykę? Okupujmy zakład, uwięźmy dyrektorów, a państwo niech ją znacjonalizuje i samo zorganizuje produkcję opon czy mebli. Rosną ceny? Podnieśmy płace minimalne! Firmy nie chcą zatrudniać młodych? Zmuśmy je do tego rządowymi programami. Nasze przedsiębiorstwa nie wytrzymują konkurencji międzynarodowej? Złamiemy reguły wolnego handlu w UE. I tak dalej, i tak dalej…
Dochodząc do sedna tematu: jak to się ma do problemu zamachów na redakcję satyrycznego tygodnika? Ano tak, że jak to zwykle bywa, za wynaturzenia socjalizmu najwyższą cenę płacą najubożsi, najgorzej sytuowani, stojący na dnie drabiny społecznej. A bardzo często, i z obiektywnych powodów, okazuje się, że we Francji są to potomkowie imigrantów. Osoby często z trzeciego czy czwartego pokolenia, których dziadowie przyjechali do Francji za chlebem w złotych latach 60-tych. Nazywanie ich Algierczykami czy Malijczykami jest nieporozumieniem; są to Francuzi, urodzeni i wychowani w duchu tamtejszej kultury, zazwyczaj nie znający nawet słowa po arabsku czy w innym języku przodków. Stoją ramię w ramię z armią rodowitych Francuzów, którzy podobnie jak oni nie mają pracy ani perspektyw. Jednakże ich bardziej widać z uwagi na kolor skóry czy nazwisko, przy czym ich sytuacja społeczna w przeważającej większości nie jest determinowana pochodzeniem etnicznym, ale blokadą społeczną, generowaną przez socjalistyczny, a przy tym konserwatywny model socjalny, blokujący możliwości awansu przez pracę. Stany Zjednoczone to kraj zbudowany w całości przez emigrantów z każdego zakątka świata, który jednak pozwala uwolnić energię jednostek. Francuski model społeczny daje natomiast złudne poczucie bezpieczeństwa w postaci mnóstwa kosztowych zapomóg, zasiłków, dopłat i dotacji. Wiemy jednak, że system taki demoralizuje jednostki, utrwalając ich (niski) status społeczny.
Zjawisko to rodzi dwie groźne frustracje. Pierwsza z nich objawia się działaniami radykałów, znajdujących w islamskim fundamentalizmie wypełnienie pustki, otaczającej na co dzień ich egzystencję. To już znamy, choćby z paryskich zamachów 7 stycznia. I nie łudźmy się – najpewniej będą kolejne, bo szeregi ludzi takich jak bracia Kouachi są długie. Jednakże pomimo tragizmu ataków, pozostają one pojedynczymi aktami, które nie wpłyną zapewne w większym stopniu na sytuację w Europie.
Natomiast potencjał takiego destrukcyjnego wpływu ma drugie zjawisko, polegające na zwracaniu się coraz bardziej odklejonych od rzeczywistości mas społecznych w stronę radykalnych populistów. Mówię tu oczywiście o Froncie Narodowym we Francji, ale nie tylko – posiada on obecnie swoje odpowiedniki w większości krajów UE. Jednak we Francji zarówno poziom gniewu społecznego, jak i znaczenie populistów są szczególnie wysokie, i grożą przez to poważnymi konsekwencjami. Zwycięstwo wyborcze Marine Le Pen w wyborach prezydenckich 2017 roku nie jest dziś niewyobrażalne, tak jak to było w przypadku jej ojca w roku 2002. Dojście do władzy Frontu Narodowego byłoby trzęsieniem ziemi w europejskiej polityce, o trudnych do przewidzenia konsekwencjach. Wyjście ze strefy euro? Czemu nie. Przywrócenie granic i likwidacja Schengen? Proszę bardzo. Nacjonalizacja gospodarki? Jak najbardziej.
Co gorsza, przypuścić można, że te narodowo-socjalistyczne (tak, trzeba użyć tego złowrogiego sformułowania) kroki nie przyniosą żadnych efektów, bo i przynieść nie mogą. Francuska (i szerzej – europejska) gospodarka potrzebuje uwolnienia z gorsetu państwowego interwencjonizmu, a nie dalszego go dopinania. Kolejne rozczarowanie wyborców, wynikające z błędnej diagnozy problemu, a co za tym idzie – błędnych recept, może doprowadzić do niekontrolowanego wybuchu społecznego, którego akurat w historii Francji mieliśmy mnóstwo przykładów.
A w dzisiejszym współzależnym świecie tego typu wstrząsy z całą pewnością odbiłyby się na naszym kraju. Dlatego też należy życzyć sobie i naszym sąsiadom, abyśmy prawidłowo identyfikowali źródła obecnych trudności.
