To miał być tekst o nowej normalności. O tym, że po czasie kwarantannowego odosobnienia, bezprecedensowej przymusowej refleksji nad zdrowiem, relacjami, prawami rządzącymi światem, skupieniu choćby przez chwilę na rzeczach naprawdę ważnych nadchodzi moment planowania powrotu. Pytanie tylko – do czego? Chciałam pisać o tym, że ta normalność, którą znamy – łamanie praw ludzi, zwierząt, degradacja ekosystemów, przyśpieszanie zmiany klimatu, dziesiątki tysięcy Polek i Polaków umierających z powodu smogu czy – w skali globalnej – kilkadziesiąt milionów osób umierających rocznie z głodu to nie jest coś, na myśl o czym czujemy ekscytujący dreszcz emocji i że dobrze byłoby pomyśleć, jak zrobić nieco porządku z tym światem. Z tym, że pojawiło sie już dużo takich opinii, a hasło „nowa normalność” stało się nawet propagandowym sloganem rządu na walkę z kryzysem gospodarczym. Dlatego nie stawiam teraz pytania jak zmieni się świat. Zastanawiam się za to, czy zmieniliśmy się my i nasze myślenie o sobie jako o obywatelach świata, będącymi integralną częścią przyrody i społeczeństwa. I czy to my pozwolimy sobie i politykom na powrót do niebezpiecznego stanu niszczącej nierównowagi.
Ostatnie tygodnie to burzliwe dyskusje, które, obok oczywistej kwestii wyborów prezydenckich w Polsce, skrócić można do filozoficznego pytania „i co dalej?”. Obok słowa koronawirus czy kryzys znów pojawiły się pojęcia takie jak klimat, susza i Europejski Zielony Ład. Przywódcy unijni rysują pierwsze, ambitne środowiskowo plany wychodzenia z kryzysu podkreślając wagę zielonego scenariusza, sprawiedliwej transformacji energetycznej, dbałości o bioróżnorodność i braku rezygnacji z celów klimatycznych. W tej samej chwili nasz rodzimy minister klimatu podczas międzynarodowego spotkania dotyczącego globalnej polityki klimatycznej zapewnia, że co prawda osiągnięcie neutralności jest długoterminowym priorytetem, ale jednocześnie dodaje, iż „koncentrowanie obecnie dyskusji na podnoszeniu celów klimatycznych byłoby nieodpowiedzialne”. Czy więc tak naprawdę cokolwiek się zmienia?
Na początku pandemii zatrzęsło nami na wielu polach. Obok oczywistego poczucia zagubienia, braku bezpieczeństwa, prób zrozumienia nowej sytuacji i jej zagrożeń, uporządkowania w głowie zupełnie nowych zjawisk i zagadnień czy po prostu dostosowania się do nowych warunków funkcjonowania dużo się działo również w dyskusji o kwestiach środowiskowych, a chwilę później klimatycznych. Nagłówki o chińskim targu zwierząt, skąd początek miał wziąć obecny we wszystkich krajach świata wirus, obiegły całą planetę. Debata o mokrych targach w krajach Globalnego Południa (ale także np. w Stanach Zjednoczonych) doprowadziła do wniosków o przymusie zaprzestania tej formy handlu, wypowiedziach ekspertów i petycjach organizacji pozarządowych.
Liczni komentatorzy podkreślali – nie do końca z korzyścią dla całości narracji organizacji prośrodowiskowych – nagłe obniżenie szkodliwych stężeń zanieczyszczeń powietrza. Na pewnym etapie pandemii pojawiły się nawet graniczące z absurdem komentarze, że dzieje się ona z korzyścią dla ludzkości, ponieważ ze względu na obniżenie emisji polutantów (w samych Chinach w początkowych tygodniach pandemii notowano redukcję emisji od 18 do 25%) statystycznie więcej osób zachoruje na choroby będące konsekwencją oddychania smogiem – przypomnijmy, że wskutek oddychania zanieczyszczonym powietrzem atmosferycznym umiera przedwcześnie trzy i pół miliona osób rocznie, z czego prawie 50 tysięcy w Polsce – niż straci życie w wyniku koronawirusa. Odnoszono się również do spadku emisji gazów cieplarnianych, mimo, że oczywiście w tak krótkim horyzoncie czasowym nie ma to szans wymiernie wpłynąć na wyhamowanie zmiany klimatu.
Wiadomo, że obie sytuacje dotyczące tych ograniczeń były incydentalne i że niestety z dużym prawdopodobieństwem można przewidywać, że poziomy emisji zarówno zanieczyszczeń, jak i GHG będą za chwilę znów wzrastać – i to do poziomów przekraczających te sprzed pandemii – wskutek nadmiernej mobilizacji gospodarczej oraz chęci odrobienia strat w okresie braku produktywności. Pamiętajmy, że PKB wciąż jest nadrzędnym wskaźnikiem względem choćby HDI, co nie sprzyja redukcji emisji traktowanej w wielu przypadkach jako synonim dążenia do zapaści gospodarek. Dodatkowo, w wielu polskich miejscowościach, ze względu na wzmożoną intensywność tzw. niskiej emisji (czyli zanieczyszczeń uwalnianych wskutek spalania paliw stałych w domowych piecach i kotłach) z powodu stałego zapotrzebowania na ciepło wskaźniki zanieczyszczeń powietrza gwałtownie poszybowały w górę.
Ze strony socjologicznej oczywiście zauważono chwilowe ograniczenie zaspokajania potrzeb wyższego rzędu – zarówno z powodu fizycznego braku takiej możliwości jak i deficytów choćby na poziomie bezpieczeństwa – ale także częste odnoszenie się do refleksji na temat nadmiernego konsumpcjonizmu (mimo, że z zakupów internetowych korzysta już ok. 95% Polek i Polaków, a w czasie kwarantanny odnotowano znaczny wzrost sprzedaży online np. elektroniki – nawet do 40%). Ze względu na zawieszenie ruchu lotniczego kalkulowano także spadek emisji z sektora transportu powietrznego, odpowiedzialnego za ok. 4% emisji gazów cieplarnianych, a w wielu firmach pojawiły się głosy o długotrwałym ograniczaniu mniej potrzebnych podróży służbowych. Niejednoznaczna jest dyskusja o ograniczaniu transportu indywidualnego – z jednej strony większość osób wciąż pozostaje w domach, przez co nie generuje emisji drogowej, z drugiej – w fazie po zakończeniu pandemii sceptycy przewidują trend spadkowy w komunikacji zbiorowej na rzecz wzrostu użytkowania samochodów indywidualnych.
Jednak liczne komentarze i deklaracje o głębokiej refleksji nad własnymi zachowaniami czy możliwością ich ograniczenia są już stopniowo zastępowane przez niecierpliwe oczekiwanie końca tej „nienaturalnej” sytuacji, by spokojnie wrócić do wzorców sprzed pandemii lub przyzwyczajeń, które dadzą nam złudne uczucie bezpieczeństwa i zapewniają codzienny, tak dobrze znany komfort. Pojęcie „nowej normalności” zamiast holistycznego podejścia do zagrożeń dla planety, transgranicznych wyzwań dla zdrowia publicznego czy nierówności społecznych sprowadziliśmy do kwestii metrów kwadratowych powierzchni supermarketów na osobę czy liczby widzów na sali kinowej – co nie znaczy, że nie są to zagadnienia również ważne z punktu widzenia ochrony zdrowia. Jednak wystarczy spojrzeć na rosnącą każdego dnia liczbę klientów w sklepach, wydłużające się korki na drogach czy planowane „wielkie otwarcia” sklepów np. z elektroniką czy meblami, by zauważyć wzbierającą falę, która za chwilę euforycznie zaleje stęsknionych za kupowaniem i posiadaniem. Jest to oczywiście dodatkowo nakręcane przez sam sektor, który już został dotknięty kryzysem i boi się przedłużającej się zapaści finansowej, co również jest zrozumiałe. W ciągu kolejnych miesięcy możemy spodziewać się wielkich promocji, wyprzedaży i agresywnych reklam próbujących za wszelką cenę udowodnić nam, że nie tylko potrzebujemy tego produktu, ale także na niego po prostu zasługujemy, zwłaszcza po okresie wymuszonej wstrzemięźliwości.
Nie łudźmy się, świat nie zmieni się nagle i szybko w zieloną krainę zamieszkałą przez empatycznych altruistów, wolontariuszy organizacji prozwierzęcych. Jednak bardzo ważne jest, by po pierwsze wahadło nie odchyliło się teraz w drugą – hiperkonsumpcyjną stronę „zadośćuczynienia” czy „korzystania z życia na wszystkich polach”, a po drugie – w nawiązaniu do aktualnego kryzysu – przypominać ludziom, że nasza zależność od środowiska w ogromnym stopniu determinuje nasze zdrowie. Zagraża nam nie tylko nowy wirus czy jego przewidywane mutacje, ale brudne powietrze, brak wody (susza dotknęła już wiele obszarów naszego kraju, a mamy dopiero początek maja) czy – poza suszą – pozostałe konsekwencje zmiany klimatu, która bezpośrednio związana jest z antropogenicznymi emisjami gazów cieplarnianych. Jakiś czas temu pisałam na łamach Liberte! szczegółowo o skutkach zmiany klimatu – wśród zagrożeń, które jeszcze nas nie dotknęły występują uwięzione w lodowcach inne wirusy, które po uwolnieniu mogą także rozprzestrzeniać się wśród ludzi. I nie chodzi tu o straszenie czy roztaczanie czarnych scenariuszy. Takie są fakty. I nie zamykajmy na nie oczu tak jak próbują to robić politycy.
Dlatego nie chciałabym stwarzać wrażenia narracji obciążającej w głównej mierze obywateli i obywatelki. Oczywiście, bardzo ważne jest, byśmy zwracali uwagę na swój własny „carbon footprint”, ograniczali kupowanie niepotrzebnych przedmiotów, minimalizowali spożycie mięsa i zużycie plastiku, oszczędzali wodę i energię (oraz pozyskiwali energię z możliwie najbardziej ekologicznych źródeł), przemieszczali się za pomocą niskoemisyjnych środków transportu, wybierali przyjazny środowisku sposób ogrzewania domu czy mieszkania, a w zakresie zachowań prozdrowotnych dbali o zbilansowaną dietę, aktywność fizyczną i unikanie stresu, jednak to nie wszystko.
To na politykach, decydentach odpowiedzialnych za (obok sprawnego funkcjonowania wiecznie niedofinansowanej służby zdrowia) wytyczanie kierunków polityki klimatycznej czy środowiskowej spoczywa obowiązek jak najszybszego odejścia od spalania paliw kopalnych (energia w Polsce wciąż pozyskiwana jest w 75% ze spalania węgla). To oni negocjują derogacje dla bloków energetycznych oraz zaklinają rzeczywistość podczas szczytów klimatycznych przekonując rozmówców, że Polska jest liderem (sic!) w polityce klimatycznej, podczas gdy w rzeczywistości domagają się jak najdłuższego prawa do spalania węgla. To rządzący odpowiedzialni są za realizację programu Czyste Powietrze w taki sposób, by nie tylko przeznaczyć na niego ogromne środki, ale przede wszystkim doprowadzić do mierzalnej redukcji zanieczyszczeń. Wreszcie to oni podejmują decyzję o funkcjonowaniu elektrowni węglowych i elektrociepłowni zużywających ponad 72% zasobów wody (przy 13% zużycia gospodarstw domowych). To wyraźnie udowania – w kwestii ochrony środowiska od siebie oczekuj dużo, ale od polityków jeszcze więcej. Niestety kadencyjność i rotacja stanowisk – jak w każdej dziedzinie – nie sprzyja ciągłości programów czy polityk. A zaprzestanie czy wyhamowanie działań na rzecz walki z brudnym powietrzem czy skutkami zmiany klimatu prowadzą do chorób, zgonów czy nasilenia innych konsekwencji licznych zagrożeń klimatycznych.
Dlatego teraz – bardziej niż kiedykolwiek – powinniśmy oczekiwać działań chroniących ludzi, miejsca pracy, ale także środowisko i klimat. Mówić o tym głośno, domagać się, nie odpuszczać. Cała Europa, z jej przywódcami na czele, dyskutuje o zielonym, przyjaznym środowisku wychodzeniu z kryzysu, zdrowej, zrównoważonej gospodarce zgodnej z zasadami nowoprzyjętego Europejskiego Zielonego Ładu. Jako obywatele i obywatelki jesteśmy odpowiedzialni za kształtowanie nie tylko naszych własnych zachowań, ale za wywieranie silnej presji na rządzących i rozliczanie ich z ich własnych słów, obietnic wyborczych czy międzynarodowych zobowiązań. Szczerze – nie wiem jak będzie wyglądać sytuacja polityczna Polski za parę miesięcy, tygodni, nawet za tydzień. Dlatego jeszcze bardziej niż wcześniej nie rozumiem komentarzy w stylu „mam dość polityki, nie oglądam wiadomości, bojkotuję, nie interesuje mnie to”. To trochę tak jakby siedzieć w sportowym bolidzie z młodocianym kierowcą i bać się go zapytać, czy ma prawo jazdy. Ale mieć świadomość, że jeśli on się rozbije, to z nas też nic nie zostanie.