Trzy tygodnie po obaleniu Janukowycza, kijowski Majdan wciąż pełen jest namiotów, a przede wszystkim – ludzi. Dla Majdanowców rewolucja się jeszcze nie skończyła. A sądząc z ich słów – do jej zwycięstwa jeszcze daleko.
(Nie)Dokończona rewolucja
Po kilku dniach spędzonych na Majdanie zauważamy, że nie możemy domyć paznokci. Pył unoszący się nad placem wciska się wszędzie. Trudno, żeby było inaczej. Powierzchnia Majdanu jest szczelnie przykryta czarnym jak węgiel, sypkim popiołem z tysięcy spalonych opon.
Myli się jednak ten, kto sądzi, że Majdanowcy żyją w brudzie. Ci ludzie w ciągu miesięcy zamienili plac w swój własny, dobrze zorganizowany dom. Każda organizacja i każda sotnia ma swój namiot (lub mały obóz), w którym dba o czystość i porządek. Podobnie każde miasto, bo na Majdan przyjechały ekipy z każdej części Ukrainy. A miasta i miasteczka są dumne z tego, że mają swoje przedstawicielstwo w Kijowie.
Oczywiście, łatwo nie jest. Zapewne większość Europejczyków nie wytrzymałaby w namiotach Majdanu nawet kilku dni, ale ci ludzie, których tutaj spotykamy – wytrzymują. Zapowiadają, że będą żyć w namiotach jeszcze długo.
Trudy mieszkania na Majdanie łagodzone są nieco przez pomoc tych, którzy wspierają go z oddali. Wielkie obozowisko w centrum wielkiego miasta może liczyć na niesłabnący strumień zaopatrzenia. Dzięki temu ma Majdanie działają trzy kuchnie polowe, oferujące darmowe posiłki oraz herbatę, i to wszystkim chętnym, a nie tylko mieszkańcom placu.
Pierwsze, co rzuca się w oczy na Majdanie, to oczywiście mundury. Każda sotnia ma swoje własne, pochodzące z demobilu armii całego świata. Najwięcej jest tych w kamuflażu Bundeswehry, ale też brytyjskie, amerykańskie, polskie czasem również. Tylko w rosyjskie nikt się nie chce ubierać.
Druga rzecz to kwiaty. Tych najwięcej jest na barykadach, gdzie toczyły się najostrzejsze walki, gdzie ginęli ludzie. Zwłaszcza od ulicy Instytuckiej, wspinającej się z Majdanu w górę, obok hotelu Ukraina, w stronę dzielnicy rządowej. Tu mieszkańcy układają zawsze świeży dywan z kwiatów. Bukietów jest tak dużo, że ułożone jedne na drugich same przyjmują kształt nowych, kolorowych barykad.
Ale prawdziwe barykady nie stały się bynajmniej tylko pomnikiem niedawnej walki. Stale dyżurują przy nich bojownicy Samoobrony, gotowi do zamknięcia przejść, gdyby to było konieczne. Przy każdej barykadzie leży spory zapas opon, gotowych do podpalenia. Obok ustawione są też kopce kostki brukowej. Można też czasem dostrzec kosze pełne pustych szklanych butelek, które w każdej chwili mogą zamienić się w koktajle Mołotowa.
Kiedy pojawiamy się na Majdanie pierwszy raz, jest weekend. Na placu oprócz aktywistów przechadzają się tysiące ludzi. Wszyscy robią zdjęcia, co nie może dziwić, ale niektórzy nawet pozują przed ukwieconymi barykadami – a te przecież są teraz miejscami pamięci. Nie wydaje się jednak, żeby komuś przeszkadzała taka metoda na „selfie.”
Na pewno wśród „zwiedzających” Majdan ludzi nie ma atmosfery beztroski, ale jest pewna swoboda. I nic dziwnego. Oni też są Ukraińcami i mieszkańcami Kijowa. Majdan stał się częścią ich życia. – Kiedy spotykam się ze znajomymi i nie pomysłu co robić, zaraz ktoś rzuca: To na Majdan! – mówi nam Olga, mieszkanka Kijowa, początkująca dziennikarka telewizyjna.
Gdy Milicja siedzi w domu
Mimo pozornego chaosu, na placu panuje spokój i porządek. Bezpieczeństwa na Majdanie pilnują setki wolontariuszy skupionych w tzw. Sotniach, które powstały w grudniu. W samym tylko Kijowie sotnie liczą około 7-8 tysięcy osób. W całym kraju blisko 40 tysięcy. Członkowie tych sił mają specjalne identyfikatory. Każdy może nosić mundur, ale nie każdy ma dokument. To bardzo istotne, bo na ulicach stolicy pojawia się coraz więcej prowokatorów. Zdarza się, że udają bojowników Samoobrony i wszczynają bójki, a nawet strzelaninę. – Jeśli więc jesteście na Ukrainie możecie mieć zaufanie do ludzi z sotni – ale lepiej upewnijcie się, że mają identyfikatory – ostrzega jeden z aktywistów kijowskiego Majdanu.
Tymczasem rola sotni nie ogranicza się do dbania o spokój na ulicach stolicy.
– Członkowie sotni zaczęli przejmować funkcje w resortach kluczowych dla bezpieczeństwa kraju – w MSW, straży granicznej – mówi Andrej Garbov, sotnik i wiceszef ochrony Majdanu. – Naszym celem jest wymiana do 90% starych kadr. Zapytany czy sotnie będą miały na tyle wykształconych i doświadczonych ludzi, Garbov przyznał, że to operacja zaplanowana przynajmniej na rok. Jak nie więcej.
Oficjalnie sotnie współpracują z miejską milicją, ale cieszą się o niebo większym zaufaniem i szacunkiem niż państwowe siły. – Nie rzadko bywa, że gdy milicjanci dostają telefon z prośbą o interwencję, przekazują zgłoszenie do sotni. Proszę się nie dziwić, ludzie nie ufają milicji. Bo jak tu zaufać takiemu mundurowemu, który jeszcze niedawno do ciebie strzelał na Majdanie? – tłumaczy Garbov.
Zanim dołączył do euromajdanowej rewolucji, 33-letni Siergiej pracował jako manager marketingu. Pochodzi z Kijowa, ale kilka lat spędził w rosyjskim Soczi. Teraz spotykamy go pilnującego bramy do obozowiska 38. Sotni. Ulokowana na lekkim podwyższeniu tuż pod kolumną Niepodległości na Majdanie, to jedna z najbardziej malowniczo położonych sotni. Majdan widać stąd jak na dłoni. W dodatku teren obozu jest ubezpieczony balustradą (istniejącą oczywiście już wcześniej), dla pewności wzmocnioną zdobycznymi tarczami Berkutu. Słowem – wojskowy obóz jak się patrzy.
Siergiej jednak zawodowym żołnierzem nie jest, podobnie zresztą, jak większość członków sotni, zwykle znacznie od niego młodszych chłopaków, którzy normalnie nie trafiliby jeszcze do wojska. Nie ma to jednak znaczenia, z pewnością daleko mu do beztroski cywila. Zanim wpuści nas do obozu, sprawdza nasze dokumenty i pyta dowódcy, czy możemy wejść.
Pytamy co skłoniło go do porzucenia pracy w marketingu i znoszenia niewygód obozowego życia. – Mam małą córeczkę i chcę żeby żyła w lepszym kraju niż nasze pokolenie. Z czego się utrzymuje? Oszczędności, pomoc dobrych ludzi.
Sergiej prowadzi nas do obozowego namiotu. W środku ciepło jak w dobrze ogrzewanym mieszkaniu. Ustawiony na środku namiotu piecyk bucha gorącą parą. Po bokach rozstawiono kilkanaście polowych łóżek. To tu od kilku tygodni Siergiej spędza każdą noc. Mimo, że jest z Kijowa, nie korci go aby iść spać do domu.
Niedługo członkowie sotni będą mogli nawet kąpać się w swoim obozie. Przerabiają na prysznice wnętrze słynnego autobusu, którego wrak przez wiele dni był częścią barykady Majdanu. Teraz autobus jest otoczony obozem i wysprzątany.
Autobus pokazał nam Witalij, członek sotni młodszy od Sergieja o kilkanaście lat.
Witalij z dumą opowiada o życiu w oddziale i wyposażeniu sotni. Dziwimy się, że wszyscy mają takie same mundury. – Mundury kupili nam biznesmeni wspierający rewolucję – wyjaśnia chłopak. – Każdy ma swoje buty, ale reszta stroju jest taka sama. Nie mamy też problemów z zaopatrzeniem. Jedzenie, wodę, papierosy codziennie przynoszą mieszkańcy Kijowa.
– A jak wyglada struktura organizacyjna? – Mamy dowódców, głównie starszych, doświadczonych żołnierzy. Oni wydają rozkazy, my robimy co nam każą. Dyscyplina jest u nas bardzo surowa.
– To jak to jest z alkoholem? – Suchy zakon, absolutny zakaz picia – z dumą oświadcza Witalij.
(I faktycznie wśród sotni Majdanu obowiązuje prohibicja. Pewien czas później jesteśmy świadkami, jak członkowie sotni z innego oddziału rozprawiają się z pijanym kolegą. Dokazującego młodego mężczyznę łapią pod ramiona i odprowadzają do swoich „koszar”. Gdy już odbędzie „rozmowę wychowawczą”, zostanie wyrzucony z sotni. A to największy wstyd.)
Gdy rozmawiamy z młodym bojownikiem, przyłącza się do nas jeden z dowódców. Postawny mężczyzna po pięćdziesiątce, wyglądający jak archetyp doświadczonego podoficera. Przez lata służył w sowieckiej armii, w tym przez cztery lata w oddziałach pancernych stacjonujących w polskim Świętoszowie. Skarży się na kryzys ukraińskiej armii i nie ukrywa, że być może to jego chłopcy będą musieli walczyć z agresorami.
Pytamy więc, co się stanie, gdy kryzys na Krymie przerodzi się w wojnę. – Bóg z nami, a Zachód pomoże.
– Ale co jeśli nie? – Jeśli przegramy z czołgami, to pójdziemy w lasy i będziemy prowadzić walkę partyzancką – mówi stary żołnierz, a w jego głosie słychać hardość.
Dzień dobry, jestem Martin Bormann
Sotnik Garbov podkreśla jak ważna jest apolityczność obywatelskich sił. – Członkowie sotni nie mogą być członkami żadnych partii politycznych, ani prowadzić jakiejkolwiek politycznej agitacji.
Są jednak w Kijowie oddziały, dla których ideologia jest ważniejsza od wszystkiego. To bojówki Prawego Sektora. Ich członkowie nie pragną wcale identyfikatorów Samoobrony.
Anastasia wygląda na nie więcej, niż dwadzieścia lat. Jej białe sportowe tenisówki niezbyt pasują do burego munduru. Opiera się o występ ściany ukraińskiego parlamentu i wypluwa słowa z zaciętą miną. W ogóle się nie uśmiecha. Wygląda najgroźniej z całego oddziału Prawego Sektora, który we wtorkowy poranek blokuje jedno z wejść do Wierhownej Rady. Nie ma jednak żadnej broni, czym różni się od jej równie młodych (albo i młodszych) kolegów. Nie ma też kominiarki, w odróżnieniu od reszty.
– To nie są żarty, chodzi o to, żeby oni wyszli główną bramą i spojrzeli nam prosto w oczy. Najwyższy czas rozliczyć ich z przyrzeczeń – mówi Anastasia, tłumacząc, że celem blokady parlamentu jest wywarcie presji na deputowanych. Zapytana o postulaty protestujących, podkreśla, że lista jest długa. Chodzi o wypuszczenie więźniów politycznych (okazuje się bowiem, że część ludzi zamkniętych podczas walk nadal siedzi za kratami), lustrację, ogłoszenie powszechnej mobilizacji w związku z inwazją na Krym, oraz szereg zmian w prawie.
Działacze Prawego Sektora, których spotykamy pod parlamentem, gdy zdejmują maski wyglądają jak harcerze, ale harcerze zwykle nie noszą tasaków w cholewach butów. Ci chłopcy mają tasaki, mają też noże, pałki, grube metalowe łańcuchy, a nawet młotki. W przeciwieństwie do jedynej dziewczyny w oddziale, młodzi bojówkarze są dla nas bardzo mili. Gdy zaczynamy rozmawiać z jednym, przyłączają się inni, śmiejąc się, żartując i dorzucając swoje uwagi.
– Ty banderowcu, ty faszysto! – do jednego zamaskowanego chłopaka doskakuje drugi. – Sponsoruje cię zachód, Ameryka. Ty okupancie jeden! Śmieją się obaj, ale dla pewności rzucają w naszą stronę. – Ale my tak tylko żartujemy!
Jeden z chłopców przedstawia się jako Krajan. To pseudonim. Patrzy na nas spod maski, trzymając w dłoni pałkę. – Wiesz, co nas wkurza najbardziej? Gdy mówią, że Prawy Sektor to faszyści. Jacy faszyści? Czy patrioci, którzy oddaliby życie za swoją ojczyznę, to faszyści? Faszyści to ci z Azerbejdżanu, Armenii, ci wszyscy islamiści.
– Ci też? – wskazujemy na grupkę wspierających blokadę demonstrantów, którzy tuż obok nas dziarsko wymachują azerskimi flagami. – Tamci to akurat wyjątek – wymrukuje Krajan.
Próbujemy się dopytać chłopaków, czy ich działania są skoordynowane z Samoobroną Majdanu, której sotnie obstawiają inne wyjścia. Ze słów młodych bojówkarzy można wywnioskować, że bynajmniej.
– To są nasi przeciwnicy – stwierdza jeden z nich.
Rozmawiamy, a tymczasem Sektorowcy działają. Napierają na drzwi i nie pozwalają wychodzić – akurat nie posłom, a dziennikarzom, bo to wejście dla prasy. Elegancko ubrana kobieta z trudem się przedziera, prawie spada ze schodów. I tak ma szczęście, bo inni muszą zostać w środku.
– Po co wam te noże i pałki – pytamy – będziecie bić deputowanych?
– Jak nie spełnią naszych postulatów, to będziemy. – A nie lepiej poczekać do wyborów?
– Obiecanki cacanki – rzuca (po polsku) chłopak przedstawiający się jako Martin Bormann. Ubrany jest w długi skórzany płaszcz, spod którego wystaje czarna koszulka z białym napisem „Deutschland”.
(…)
W środowy wieczór na Majdanie jest pustawo. Ze sceny już od dwóch dni nie słychać politycznych przemówień. Na telebimie leci film kostiumowy, ale nie przykuwa niczyjej uwagi. Stoimy pod Kolumną Niepodległości Ukrainy, czekając na polskiego dziennikarza, który właśnie wrócił z Krymu. Gdy przyjdzie, to minie nas niemal bez słowa, kierując się wprost do pobliskiej polowej kaplicy.
Na razie jednak czekamy. I mimo, że do Majdanu powinniśmy się już przyzwyczaić, to nadal chłoniemy jego obraz jak za pierwszym razem. W milczeniu patrzymy, jak kłęby szarego dymu z piecyków otulają namioty i snują się w górę wzdłuż ścian budynków. Miasteczko namiotowe pośród wielkich gmachów centrum miasta przypomina scenerię postapokaliptycznego filmu.
– To takie smutne – wzdycha towarzysząca nam dyplomatka z jednej z europejskich ambasad. Spędziła ostatnie krwawe tygodnie w samym centrum miasta. – Popatrzcie na to wszystko. Niby wygrali, a do końca jeszcze tak daleko.
Reportaż ukazał się w wydaniu drukowanym GPC 18 marca.
