Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat to książka kreśląca swą argumentację ambitnie. Napisana przystępnie i energicznie. Potrzebna, ważna, cenna. Ale niewykorzystująca w pełni swojego potencjału do zmierzenia się z zadaniem, jakie wyznaczył jej – i sobie – autor.
A jest to zadanie nie byle jakie. Markiewka dąży otóż ni mniej, ni więcej, tylko do zmiany kulturowej. I bardzo dobrze. I najwyższy czas. Zbyt wiele mamy w debacie publicznej głosów szerzących krzepiące acz niewystarczające wizje sposobów zażegnania wiszącej nad nami katastrofy klimatyczno-ekologicznej, minimalizujących skalę wyzwania, unikających konfrontacji z rzeczywistością. Markiewka rozprawia się z nimi sprawnie i bezlitośnie, pokazując, jak w istocie pragmatyczne i potężne – wbrew sarkaniom cynicznych krytyków – jest podejście oparte na wartościach: na rozważaniu tego, czym należy się kierować, co warto poświęcić, czemu trzeba się oprzeć. Przekonanie o sile ideałów i mocy angażowania się w ich realizację już nie raz i nie dwa w dziejach zmieniło losy ludzkości. Obezwładnieni demobilizującymi narracjami epoki późnego kapitalizmu i zasiedzeni w szkodzących nam (choć tak wygodnych) rutynach, przestaliśmy wierzyć w podstawowe prawdy o świecie: że może się zmienić, że zawsze się zmieniał, i że ta zmiana zależy od nas.
Bez tej zmiany nie podołamy kryzysowi planetarnemu, który w swej arogancji i ignorancji rozpętaliśmy. Jak dotąd tzw. zachodnia cywilizacja (rozpleniona dziś po całym świecie) czyni co tylko może, by przesłaniać rzeczywistość atrakcyjnymi iluzjami, odrzucając skuteczną politykę obywatelską na rzecz pozornie tylko bardziej pragmatycznych działań technokratycznych i rozwiązań rynkowych. Ale sztuczki i gadżety nie będą działać wiecznie. Markiewka stwierdza, że aby podołać wyzwaniu, musimy uczciwie rozliczyć się z naszych błędów, braków, uników. Przywołuje tu przykład pandemii koronawirusa: o ryzyku, jakie stanowią dla ludzkości nowe patogeny, mówiono od dawna, ale ostrzeżenia te były bagatelizowane, aż zrobiło się za późno na zapobieżenie temu, co nieuchronne i trzeba było – wciąż trzeba – reagować na bieżąco, z tragicznymi konsekwencjami takiej prowizorki. Jest to – stwierdza Markiewka – kluczowa przestroga w kontekście rosnących niebezpieczeństw związanych z załamaniem klimatu i degradacją środowiska, z których powagi wciąż nie chcemy jako ludzkość zdać sobie w pełni sprawy.
Wbrew baśniom technooptymistów, sama transformacja energetyczna sprawy nie załatwi. Wizja postępu technicznego jako uniwersalnego rozwiązania jest archaiczna i anachroniczna, a skupienie się na technologicznych innowacjach ignoruje aspekt społeczny oraz perspektywę ludzi, których skutki tych innowacji będą dotyczyć. Mało tego: Markiewka pokazuje, że masowe wdrażanie energetyki odnawialnej samo w sobie wiąże się z kolejnymi problemami środowiskowymi, jak gdyby obecnych jeszcze było nam mało. Bez zatem energii atomowej z jednej strony oraz ograniczenia konsumpcji z drugiej, nie damy sobie po prostu rady. Nie damy sobie rady także szukając jednej prostej magicznej recepty. Według Markiewki, ani zielony nowy ład, ani postwzrost osobno nie stanowią optymalnego rozwiązania, a zatem zamiast szukać rozwiązań totalnych, lepiej dostosowywać je do konkretnych sektorów gospodarki i obszarów życia: w niektórych lepiej sprawdzą się rozwiązania rodem z zielonego nowego ładu, w innych zaś najlepszym wyjściem będą strategie postwzrostowe. W jakich, gdzie, kiedy? To rzecz do rozstrzygnięcia. Jedno jest pewne: od dylematów nie ma ucieczki.
Nie ma też ucieczki od konieczności docenienia naszego uwikłania w sieć geoekosystemowych powiązań. Bezrefleksyjnie – wytyka Markiewka – powtarzamy frazę o „efekcie motyla”, ale nader często są to puste słowa, nie rozumiemy bowiem w pełni zawartej w tej frazie prawdy: że każdy aspekt naszego życia w ten czy inny sposób wiąże się z każdym innym – i wszystkim innym. Tak: każdym i wszystkim, nawet tam, gdzie na pierwszy, drugi, czy nawet trzeci rzut oka nie widać powiązań. O ile jakoś tam jeszcze łapiemy związki np. gospodarki rolnej z warunkami przyrodniczymi, to już patrząc choćby na spekulacje finansowe ulegamy złudzeniu, że dokonują się one niezależnie od klimatu czy przyrody. Tymczasem dyskusja o zmianie klimatu to także dyskusja o systemie podatkowym, o nierównościach społecznych, o tym, jaką działalność należy wynagradzać. Jeśli pandemia powinna nas czegoś nauczyć, to na pewno tego, że trzeba w pełni uświadomić sobie wszechobecność powiązań na osi przyroda-społeczeństwo-polityka.
Musimy zatem zrozumieć – i wykorzystać – naszą rolę jako obywateli i zaangażować się w działania polityczne na rzecz wprowadzenia koniecznych zmian. Eksperci mają swoje ważne miejsce w społeczeństwie, ale nie rozwikłają za nas wszystkich dylematów: nawet nie powinni. Problemem nie jest brak wiedzy eksperckiej, tylko politycznego i społecznego zaangażowania obywateli. Kryzys klimatyczny to problem polityczny, bo polityczne były zaniedbania, polityczne będą konsekwencje, ale i polityczne są rozwiązania. Jak dotąd kluczowe decyzje nazbyt często podejmowane są w gabinetach i salach konferencyjnych, pod osłoną gładkich słów i ponad głowami ludzi, których życie od kierunku tych decyzji zależy najbardziej. Polityczne podejście obywatelskie pozwoli nam połączyć kwestie klimatyczne z socjalnymi, co zapewni, że konieczne reformy będą i skuteczne, i sprawiedliwe. Polityka to nie to samo co partyjność, precyzuje Markiewka: należy rozumieć ją jako zbiorowy wysiłek na rzecz urządzenia własnego domu, czyli społeczeństwa. Celem powinno być ni mniej, ni więcej, tylko dobro wspólne.
I nie ma w tym żadnego naiwnego idealizmu. Jeśli coś jest tu naiwne, to przekonanie, że ludzie są z zasady egoistami, którzy tylko dzięki cudowi kapitalizmu potrafią indywidualne samolubstwo przekuć w zysk dla całego społeczeństwa. Właśnie: to, jaki wyznajemy pogląd na naturę ludzką, przekłada się na społeczeństwo, które potem tę wizję promuje. Markiewka słusznie obnaża fałsz uproszczonych darwinistycznych tez o współzawodnictwie wszystkich ze wszystkimi. Wierząc w przyrodzony ludzki egoizm, budujemy wokół tego założenia struktury społeczne, stwierdzając potem triumfalnie, że pierwotne założenie musiało być prawdziwe, skoro społeczeństwo o nie oparte okazuje się funkcjonować zgodnie z owym założeniem. Wychodząc jednak od innego założenia – o przyrodzonym ludziom altruizmie i empatii – zbudowalibyśmy społeczeństwo funkcjonujące na bazie takich właśnie wartości, społeczeństwo sprawniejsze oraz bardziej satysfakcjonujące, bo pozostające w zgodzie z równie prawdziwym (jeśli nie prawdziwszym) wymiarem natury ludzkiej. Pośród innych zwierząt istnieją dobrze udokumentowane przykłady współzależności i współdziałania, a już nasi najdawniejsi przodkowie mieli zdolność do współodczuwania i współpracy. Słynna teza biologa ewolucyjnego Richarda Dawkinsa o samolubnym genie (o której Markiewka nie wspomina) nie postuluje bynajmniej wrodzonej samolubności Homo sapiens, jak to się często ku frustracji samego Dawkinsa twierdzi; przeciwnie, dążenie samolubnych genów do reprodukowania się generuje pośród budowanych przez te geny organizmów zachowania kooperatywne jako te, które zwiększają szanse przedłużenia gatunku. Powtarzanie pozornie realistycznych tez o rzekomym egoizmie człowieka to niemądra wymówka uzasadniająca najgorsze tendencje współczesnej kultury i cywilizacji – tendencje, które zostały wykreowane i które można zmienić.
Nie jest to bynajmniej optymizm. Jest to zwyczajnie i po prostu realizm. Inna formuła kulturowych realiów, w jakich żyjemy, jest możliwa (nie wspominając już o tym, że jest konieczna). Alternatywne sposoby budowania społeczeństw wydają się wielu z nas beznadziejnie niepraktyczne nie dlatego, że takie są, tylko dlatego, że brak nam właściwego języka i odpowiednich wzorców. Uwięzieni w ograniczonych dyskursach głównego nurtu, nie mamy pod ręką potrzebnego słownictwa i zasobu pomysłów, jak to ma już miejsce np. w przypadku transformacji energetycznej, dzięki czemu jest jej znacznie łatwiej przebić się do głównonurtowych dyskusji. Markiewka przestrzega przed fatalizmem esencjonalizmu kulturowego, za sprawą którego sądzimy, że ścieżka kulturowa naszych społeczeństw jest wytyczona, przez co z kolei zamykamy uszy na – lub wręcz wykpiwamy – alternatywy. Ale im częściej o tych alternatywach będziemy słyszeć i mówić, tym bardziej realne się one staną. Poszerzenie debaty o nowe, choćby pozornie „odjechane” pomysły, jest pragmatyczną metodą zwiększenia szansy, że uda nam się dokonać koniecznych zmian. Stąd też potrzeba odnowy języka, by z narzucającego określone działania i wartości słownictwa ekonomicznego przejść na słownictwo ekologiczne, co otworzy nam oczy na niedostrzegane dotąd problemy i niedoceniane wcześniej rozwiązania, umożliwiając działania skuteczniejsze i korzystniejsze.
Obejmuje to również emocje. Wbrew postawom zachowawczym, widzącym w emocjach zagrożenie dladecorum, w debacie publicznej jest miejsce na emocje, także (a może przede wszystkim) te „negatywne”, jak gniew czy żal. To one pozwalają i pomagają wywrzeć presję, wygenerować mobilizację, uświadomić skalę problemu. Markiewka niejako polemizuje tu z Billem Gatesem, zanim jeszcze technokratyczna książka tego ostatniego Jak ocalić świat od katastrofy klimatycznej ujrzała światło dzienne. I podkreśla, że dobry system gospodarczo-społeczny powinien być nie tyle wydajny (w sensie generowania PKB), ile przede wszystkim odporny (na kataklizmy i stresy). Inaczej ryzykuje rozpad pod naporem przeciwności, która to ewentualność wisi nad nami w tej właśnie chwili. Można by tu dodać, że – zgodnie ze słynną koncepcją Nassima Taleba (do której Markiewka nie nawiązuje) – najlepszy system byłby „antykruchy”, to znaczy zdolny nie tylko do wyjścia z opałów obronną ręką, ale i do samowzmocnienia. W obecnej wszelako sytuacji wystarczy nam system odporny, i proponowana w Zmienić świat raz jeszcze koncepcja zaangażowania politycznego obywateli na rzecz zwiększenia odporności systemu w obliczu katastrofy klimatyczno-ekologicznej jest absolutnie słuszna.
Jak dobrze byłoby móc zakończyć w tym miejscu niniejszą recenzję, przybić z Markiewką „piątkę” i zabrać się do roboty ku lepszej przyszłości. Ale niestety, nie da się. Bo właśnie: cóż to znaczy „zabrać się do roboty” w wersji przedstawionej w Zmienić świat raz jeszcze? Markiewka co i rusz nawołuje do działań zbiorowych, obywatelskiego zaangażowania, i tak dalej, i tym podobnie. Świetnie. Ale jest w tym całym nawoływaniu jakaś luka, by nie powiedzieć zionąca dziura, która w miarę lektury coraz bardziej się odsłania, by pod koniec książki wręcz krzyczeć o wypełnienie. I nie doczekuje się go.
By wyjaśnić naturę tej luki, zerknijmy na kilka cytatów z różnych miejsc książki: „Odpowiedzialna konsumpcja zasługuje na pochwałę”; jeśli ktoś podejmuje decyzję o zostaniu lepszym konsumentem, to „wypada się tylko cieszyć”; zmiana swoich wyborów konsumenckich „aby mniej szkodzić planecie” to rzecz wspaniała i „i takiej osobie należą się wyrazy szacunku”. Nic w tym zaskakującego – wszystko gra. Skoro bowiem konieczna zmiana kulturowa wymaga, byśmy stali się wszyscy świadomymi obywatelami, angażującymi się w działania na rzecz reform społecznych i politycznych koniecznych do przestawienia cywilizacji na lepsze, bezpieczniejsze, sprawiedliwsze tory, to trudno oczekiwać, by obywatelska świadomość kończyła się za drzwiami supermarketu. Nasza tożsamość konsumencka to coś, czym aktywnie określamy się niemal co dnia, zaś dominujące wzorce konsumpcji są jednym z głównych czynników przyczyniających się do kryzysu geoekosystemowego, a zatem oczywistym jest, że jako świadomi i zaangażowani obywatele powinniśmy brać pod uwagę także nasze indywidualne zachowania podczas zakupów. Prawda?
Nieprawda. Przywołane wyżej cytaty z Markiewki służą otóż nie podkreśleniu roli zachowań konsumenckich w ramach naszej szerszej tożsamości obywatelskiej, lecz ich lekceważeniu, umniejszeniu, deprecjonowaniu. Dlaczego? Bo ważkim problemem do rozwiązania na drodze ku lepszemu światu miałaby być zdaniem Markiewki tzw. demokracja konsumencka, w ramach której wybory konsumentów są ponoć w stanie wpływać na biznes, przekładając się na zdolność naszych decyzji podczas zakupów do samodzielnego ocalenia planety. A skoro takiej supermocy nasze zakupowe decyzje nie posiadają, to znaczy, że nie mają z zasady znaczenia i możemy je jako obywatele zignorować.
Gdybyż jeszcze ta teza pojawiła się w książce raz czy dwa, jako pewnego rodzaju retoryczny zabieg dla wyostrzenia narracji, w całości książki ustępując bardziej praktycznemu ujęciu całej kwestii (tzn. że wybory konsumenckie to jeden z elementów bycia odpowiedzialnym i zaangażowanym obywatelem), można by nad tym przejść do porządku dziennego. Ale Markiewka wraca do tematu nie tylko z zapałem godnym lepszej sprawy, ale wręcz z wyraźną lubością, cyzelując różne formy wyrażania tej samej myśli: że „samymi” decyzjami indywidualnymi świata nie uratujemy. Nie przeczę, dobrze się to wszystko czyta i trudno się nie zgodzić z wieloma przywoływanymi w tym wątku książki przykładami – sęk w tym, że koncepcyjna rama, w jaką Markiewka ujmuje te przykłady, jest zwyczajnie mylna, a w kontekście całej książki kontrproduktywna. Bo jak mamy się wziąć do roboty jako zbiorowość, jeśli nie ruszymy tyłków jako jednostki tę zbiorowość współtworzące?
Markiewka trafnie wskazuje na problem z krótkowzrocznym szufladkowaniem i kategoryzowaniem: patrzymy rozłącznie na to, co powiązane, rozdzielamy przyrodę od społeczeństwa, politykę od klimatu. A jednak zarazem sam uporczywie rozdziela działania indywidualne i zbiorowe, chociaż jego własna teza tylko by zyskała na uwzględnieniu czynnika indywidualnego. Bez niego zaś traci. Od słusznej krytyki przerzucania całej odpowiedzialności za świat na wybory konsumującej jednostki do podważenia wartości jakichkolwiek działań tejże jednostki nie jest w naszych spolaryzowanych czasach wcale daleka droga i Markiewka wykonuje na niej zbyt wiele kroków odmierzanych kolejnymi ironicznymi uwagami (np. „czy przywdziewając konsumencki strój i ruszając na podbój sklepów, naprawdę stajemy się bohaterami ratującymi świat za pomocą karty kredytowej”). Czemu służy ta ironia, co maskuje? Być może Markiewka próbuje w ten sposób zdystansować się od skarykaturyzowanej przez siebie wersji sensownego przecież postulatu, by nasze role konsumenta i obywatela współgrały; ba, by nasza rola konsumencka podporządkowana została roli obywatelskiej, zamiast zostać od niej odseparowana. Wielokrotnie podkreślając , że „same” wybory konsumenckie nie uratują planety, Markiewka sugeruje, że jedyne rozwiązania godne rozważenia to te, które są w stanie samodzielnie rozwiązać problem. Tymczasem – aż dziwnie musieć taką oczywistość artykułować – potrzebna jest konstelacja rozwiązań. „Same” elektrownie jądrowe nie uratują planety, jak i nie uratuje jej „sama” energetyka odnawialna, „samo” ukrócenie samowładztwa korporacji, „same” zielone miejsca pracy – długo by wymieniać. Nawet postulowane przez Markiewkę podejście polityczne nie jest przecież jednorodnym rozwiązaniem samym w sobie, tylko pakietem działań. Skala klimatycznego wyzwania jest tak wielka – stwierdza Markiewka – że potrzeba nam „każdego możliwego rozwiązania”, a zatem – jak wymienia – zarówno „zielonego wzrostu, jak i postwzrostu, zarówno ekspertów, jak i Młodzieżowych Strajków Klimatycznych, zarówno rozwoju technicznego, jak i programu szerokich inwestycji publicznych”. Brak w tej wyliczance decyzji konsumenckich i powiązań działań indywidualnych ze zbiorowymi – a zatem jednak najwidoczniej nie są nam potrzebne „każde możliwe rozwiązania”.
Na dodatek, chociaż Markiewka słusznie krytykuje indywidualistyczne narracje, skutkujące przerzucaniem całej odpowiedzialności za naprawę świata na barki jednostki, to jednocześnie zdaje się przyjmować ich radykalną puentę: że skoro jesteśmy niezależni od innych, to podczas zakupów odpowiadamy tylko za samych siebie. Produkty, które pakujemy do koszyków, biorą się z cierpienia niewidocznych za murami ferm i rzeźni zwierząt, z wyzysku i trucia mieszkających za horyzontem ludzi, z niszczenia krajobrazów, których przefiltrowane wizualizacje możemy podziwiać na ekranach naszych elektronicznych gadżetów – ale sam akt pakowania ich do koszyka ma nas nie obchodzić, jest bowiem indywidualny, a przez to pozbawiony znaczenia, nie wspominając o wymiarze moralnym. Markiewka pisze wprawdzie o budujących społeczeństwo i cywilizację niezwykle złożonych zbiorowych interakcjach w czasie i przestrzeni, które przenikają całe nasze życie do tego stopnia, że przestaliśmy je dostrzegać, ale wygląda na to, że interakcje te nie mają wstępu na teren sklepu. Zwracając uwagę na kwestię winy, w którą mieliby jakoby wpadać konsumenci chcący ratować świat, lecz nie będący w stanie sprostać własnym wysokim wymaganiom, stwierdza, że „zamiast pogrążania się w indywidualnym poczuciu winy – Dlaczego tyle jeździsz? Dlaczego kupujesz tak mało ekologicznych produktów? Dlaczego nie sadzisz drzew?” potrzebujemy pozytywnego zaangażowania zbiorowego w zmienianie świata na lepsze. Czy jednak decyzja o pozytywnym zaangażowaniu w działania zbiorowe nie bierze się m.in. z często trudnych odpowiedzi na takie właśnie niewygodne pytania? Oraz ze zrozumienia, że poczucie winy – także w sensie tego, co jesteśmy „winni” innym – jest ważnym komponentem poczucia (współ)odpowiedzialności? Wydawałoby się, że tak: w końcu sam Markiewka przywołuje definicję dobra wspólnego, na które miałyby się składać „podzielane przez nas wartości dotyczące tego, co jesteśmy sobie nawzajem winni jako obywatele zamieszkujący to samo społeczeństwo”. Ale sto stron później konstatuje, że potrzeba nam wiary w zbiorowe działania polityczne, a nie w indywidualną odpowiedzialność – jak gdyby zbiorowe działania polityczne były możliwe bez poczucia odpowiedzialności ze strony tworzących tę zbiorowość indywidualnych ludzi.
Piętrzą się pytania: Jak wygenerować działania zbiorowe, deprecjonując jednocześnie działania indywidualne, od których sumy i synergii działania zbiorowe zależą? Jak mamy być zaangażowanymi politycznie obywatelami, jeśli mamy owo zaangażowanie wyłączać w sobie przy każdej okazji, gdy wydajemy pieniądze? Jak obywatel, który uwierzy w niezależność i brak wymiaru moralnego swych wyborów konsumenckich, ma z pełnym zaangażowaniem oddać się walce o wartości, które często pozostają w sprzeczności z jego konsumencką tożsamością? Rozdzielając te obszary, Markiewka przeciwstawia je sobie, przygotowując grunt pod napięcia, które mogą podkopać lub wręcz rozsadzić całą jego – ogólnie przecież słuszną – wizję polityki.
Tymczasem bez naszych indywidualnych decyzji i działań się nie obędzie. Markiewka cytuje Jonathana Safrana Foera, autora książki Klimat to my. Ratowanie planety zaczyna się przy śniadaniu: „Zmiana społeczna, podobnie jak zmiana klimatu, jest skutkiem wielu reakcji łańcuchowych, które zachodzą jednocześnie. Obie zmiany są efektem sprzężenia zwrotnego i same do niego doprowadzają”. To jedyny cytat z Foera w całej książce i Markiewka wykorzystuje go, by podeprzeć swoje tezy o wartości działań zbiorowych. Nie informuje jednak czytelniczek i czytelników, że w Klimat to my Foer oręduje za praktycznym znaczeniem i moralnym wymiarem ni mniej, ni więcej, tylko właśnie indywidualnych wyborów konsumenckich (ze zmniejszeniem ilości mięsa w diecie na czele – stąd podtytuł), jako kluczowego składnika rzeczonych reakcji łańcuchowych: nasze indywidualne, jednostkowe wybory odbijają się szerokim echem w naszym otoczeniu, działania zbiorowe biorą się z działań indywidualnych, są przez nie inspirowane i katalizowane – oraz na odwrót. To więcej, niż ulica dwukierunkowa: to sprzężenie zwrotne, jak w tym zacytowanym przez Markiewkę fragmencie.
Przywołując przykłady na poparcie swojej tezy, Markiewka nie zawsze najlepiej je dobiera. W połowie książki przeciwstawia ekologiczne zakupy protestom przeciwko budowie gazociągu – i jednoznacznie opowiada się za tymi drugimi. Zostawiając już na boku fakt, że nie każdy i nie każda z nas może brać udział w tego rodzaju aktywizmie, czy tak trudno zaakceptować fakt, że blokowanie szkodliwych inwestycji nie stoi w sprzeczności z robieniem odpowiedzialnych zakupów? Przy tym całym nawoływaniu do działania może dziwić, że Markiewka aż tyle miejsca poświęca wyłuszczaniu tego, co nie działa. Gotów jestem się założyć, że większość czytelniczek i czytelników Zmienić świat raz jeszcze chciałaby jednak usłyszeć kilka praktycznych porad, jak może tu i teraz włączyć się w ową zmianę świata, choćby właśnie podczas codziennych zakupów, z braku zdatnych do blokowania rurociągów pod ręką. Nie zdziwiłbym się, gdyby większość z nich nie raz i nie dwa uniosła brwi, widząc, do jakiego stopnia Markiewka skupia się na tym, jak decyzje konsumenckie nie mogą „same” ocalić świata, zamiast pokazać, jak mogą być częścią pakietu działań nakierowanych na tego świata ocalenie, jak mogą się przyczyniać do całościowej zmiany, jak mogą wspierać zbiorowe inicjatywy – jak mogą być jednym z elementów układanki. Tak napisana książka byłaby skuteczniejszym podręcznikiem sprawczego działania dla ludzi dążących do lepszego świata, pomogłaby włączać się w wysiłki na różnych szczeblach, zarysowałaby kompleksowe podejście do problemów ekologicznych, społecznych, politycznych. Nawołując do działań zbiorowych przy jednoczesnym lekceważeniu całego spektrum wiodących do nich działań indywidualnych, Markiewka traci jedną za drugą (i za trzecią, i za czwartą…) szansę wzmocnienia i skonkretyzowania własnej – powtórzę, że ogólnie słusznej – wizji.
Zastanówmy się nad efektem rozdzielania roli obywatela (namawianego przez Markiewkę, by angażować się w działania zbiorowe, myśleć przyszłościowo, być decyzyjnym i sprawczym) od konsumenta (lekceważonego przezeń jako samotnego, pozbawionego sprawczości, odpowiedzialności, znaczenia) – zawartych obu w jednym ciele. Czy nie spowoduje to, że konsumpcja stanie się azylem, „bezpieczną przestrzenią”, miejscem, gdzie można odsapnąć od wymogów zaangażowanej obywatelskości? Jaki może być efekt takiego przedstawiania konsumpcji jako enklawy spokoju i wolności od myślenia o dobru publicznym? I jak to wpłynie na te działania obywatelskie, polityczne, aktywistyczne, których celem będzie ingerencja w ten azyl? Markiewka igra z ogniem, tworząc taką wydzieloną strefę egoistycznego komfortu. Tu naprawdę nie chodzi wyłącznie o tę konkretną kiełbasę czy zabawkę, którą dany konsument kupi lub nie (tak samo, jak w demokracji nie chodzi wyłącznie o pojedynczy oddany lub zmarnowany głos), w oderwaniu od wszystkich innych kiełbas i zabawek kupionych przez innych konsumentów. Indywidualne wybory (i te konsumenckie, i te demokratyczne) eskalują i rezonują na wiele sposobów. Spójrzmy na jeden z nich: efekt „Znam kogoś, kto…”, dzięki któremu kwestie, które mogłyby w innych okolicznościach zdawać się abstrakcyjne (cierpienie zwierząt hodowlanych, rabunkowa eksploatacja surowców), nabierają realności, jeśli w otoczeniu mamy kogoś, kto podejmuje na ich rzecz decyzje indywidualne. Siła znanego osobiście przypadku jest większa niż wykresów i statystyk.
Według Markiewki, polityki powinno być więcej – ale jednocześnie stwierdza, że to „obywatele, a nie konsumenci są współczesnymi bohaterami, którzy mogą uratować nasz świat. Ich polem działania jest zaś polityka, nie rynek”. A zatem z jednej strony mamy walczyć z systemem jako obywatele, z drugiej zaś korzystać na nim jako konsumenci. Kwestionując sens przywdziewania konsumenckiego stroju i ruszania „na podbój sklepów” w roli bohaterów demokracji konsumenckiej, Markiewka jednocześnie de facto wymaga, by ludzie chodzący wszędzie w obywatelskich szatach, po przejściu przez drzwi supermarketu przebierali się w takie konsumenckie kostiumy, jakie uszyje im wielki biznes, i tańczyli, jak im marketing zagra – tracąc w ten sposób szansę wywierania urealniającego wpływu na otoczenie. Bardzo chciałbym wiedzieć, ilu przedstawicieli wielkiego biznesu – jeśli przeczytają książkę Markiewki – przyklaśnie takiej dychotomii obywatel-konsument.
Niejako mimochodem Markiewka wspomina o dostępie do lepszej opieki zdrowotnej jako swego rodzaju rekompensacie za „pewne wyrzeczenia, na przykład obniżenie konsumpcji niektórych produktów, jak mięso”. To tylko pokazuje, jak bardzo nie warto udawać, że zaangażowanie polityczne nie obejmuje naszych indywidualnych zachowań konsumenckich. Polepszenie opieki zdrowotnej i inne „rekompensaty” to świetny pomysł, ale już dziś każdy i każda z nas może zacząć przygotowywać grunt pod konieczne zmiany poprzez oswajanie ludzi w naszym bezpośrednim otoczeniu z bardziej odpowiedzialnymi zachowaniami konsumenckimi i mniej eksploatacjonistycznymi stylami życia. Kilka prostych pytań: Czy włączenie aspektu konsumpcyjnego w nasze działania obywatelskie wzmocni te działania, czy przeciwnie? Czy na zbiorowość należy patrzeć jak na anonimową masę, czy też jak na zespół złożony z ludzi o konkretnych imionach i twarzach, których indywidualne decyzje wzajemnie katalizują się i kumulują? Czy nieuwzględnianie wagi i znaczenia tychże indywidualnych decyzji utrudni czy ułatwi społeczeństwu zaakceptowanie zmian, kiedy ich konieczność będzie coraz mocniej akcentowana w debacie? Czy osoba, której się powie, że jej podstawowa codzienna działalność w postaci zakupów nie ma znaczenia, jest bardziej czy mniej skłonna zwracać uwagę na kwestie ekologiczne ze świadomością, że to nie coś odległego w czasie i przestrzeni, lecz coś, co i ją bezpośrednio dotyczy, i w co warto angażować się obywatelsko? Ilu ludzi, przekonywanych przez wyrachowany i amoralny biznes z jednej strony, a przez powodowanych dobrymi intencjami intelektualistów z drugiej, o tym, że ich indywidualne decyzje są niezależne od niczego, oburzy się i stanie okoniem, kiedy konieczne a trudne decyzje przekładające się na konsumpcję zostaną wprowadzone odgórnie? Ile będziemy słyszeć skarg w rodzaju “Ale jak to, przecież była mowa, że moje indywidualne wybory nie mają znaczenia!”? Bo tak na zdrowy rozum: skoro sam planety swoimi decyzjami nie ocalimy, bo o wszystkim zdecyduje zbiorowość, to po co się spinać, może lepiej poczekać, zdać się na innych – i skoro wartości wynikające z troski o społeczeństwo i środowisko nie są absolutne, lecz wolno z nich bez mrugnięcia okiem rezygnować podczas zakupów, to dlaczego ograniczać się do czynienia wyjątkiem wyłącznie tychże zakupów? Markiewka przestrzega przed błędami poznawczymi, wypaczającymi nasze postrzeganie rzeczywistości i utrudniającymi działanie, ale sam ryzykuje uruchomienie mechanizmów racjonalizowania postawy obywatelskości à la carte, która może doprowadzić do podmycia całego projektu.
Na domiar złego, efekt „Znam kogoś, kto…” ma też lustrzane odbicie: „Znam takiego jednego niby ekologa, który ma gębę pełną frazesów, ale jak widzę go w sklepie, to kupuje wszystko to, co według niego niszczy środowisko”. Rozwiązaniem według Markiewki byłaby zapewne w tym miejscu podparta statystykami przemowa na temat tego, jak to liczy się tylko system, a pojedyncza decyzja owego „ekologa” nie ma znaczenia, i tak dalej, i tym podobnie. Ale kogo to przekona i jak się przełoży na decyzje, rozmowy, działalność? Tu dochodzimy do kwestii hipokryzji, obłudy, dwulicowości. Kto angażuje się w jakiekolwiek działania proklimatyczne czy proekologiczne, ten staje się celem inspekcji ze strony tych, którzy w żadne podobne działania nie chcą się angażować (mniejsza o powody – to temat na inny tekst). Zaglądanie w talerz, rozliczanie z podróżowania, wytykanie nabytków, to chleb powszedni tych z nas, którzy próbują w tym sformatowanym pod niszczenie świata systemie podejmować odpowiedzialne decyzje. Życie jest skomplikowane, jesteśmy wszyscy w ten czy inny sposób uwikłani w destrukcję wpisaną w logikę eksploatacjonistycznego systemu, miewamy słabsze dni, brakuje nam czasu i pieniędzy, jesteśmy tylko ludźmi. Takie są fakty i czynienie komukolwiek zaangażowanemu po „zielonej” stronie zarzutów z niedostatku ekologicznej „czystości” więcej mówi o zarzucających, niż o tych, którym ów niedostatek się zarzuca. Ale to nie znaczy, że zaangażowani mogą wzruszyć ramionami i powiedzieć, że w takim razie nic nie ma znaczenia i mogą olać całą sprawę. Zajeżdżanie na protest przeciwko ropociągowi w dieselowym SUV-ie czy pikietowanie pod gwałcącą prawa zwierząt fermą kurczaków tylko po to, by po pikiecie pójść sobie do KFC pałaszować kawałki ciała takich samych (może wręcz tych samych) kurczaków – to zła polityka. Oczywiście można w konfrontacji z wytykającymi hipokryzję oponentami mieć na podorędziu całą przywołaną wyżej tyradę o tym, jak to nasze indywidualne wybory się nie liczą i dlatego w takim dojeżdżaniu czy pałaszowaniu nie ma nic złego, ale sprawie to bynajmniej nie pomaga. Po co dawać oponentom więcej amunicji, niż już mają? A to właśnie proponuje Markiewka, udzielając zaangażowanym obywatelom carte blanche na przedzierzgnięcie się w bezrefleksyjnych konsumentów, gdy tylko zamkną się za nimi przesuwne drzwi supermarketu.
Normalizowanie ekologicznej hipokryzji i obywatelskiej obojętności w zakresie indywidualnej konsumpcji to jednak więcej, niż tylko zła polityka – to także wątpliwa etyka. Wielu zagonionych ludzi naprawdę nie jest w stanie do wszystkich wyzwań, z jakimi w codziennym życiu się borykają, dorzucić jeszcze spraw klimatycznych i ekologicznych. Zasługują oni na dyspensę (oraz na poprawę sytuacji życiowej, tak, aby mogli znaleźć czas i siły na poświęcenie tym sprawom uwagi), podobnie jak ci, którym uwikłania społeczne, rodzinne, zawodowe rzucają innego rodzaju kłody pod nogi. Ale rozszerzanie owej dyspensy na wszystkich dewaluuje ją i roztacza wokół niej nieprzyjemny zapaszek. Korzystają bowiem z takiego rozszerzenia i ci lepiej sytuowani, którzy z przekonania o katastrofie nadchodzącej za sprawą przewin plebsu wyciągają wniosek, że im już wszystko wolno, jak i ci bardziej uprzywilejowani, którzy swoje destrukcyjne postępowanie w jednych obszarach życia uzasadniają konstruktywnym działaniem gdzie indziej. Wszyscy oni mają wybór – ale zasłaniają się tymi, którzy wyboru nie mają. Najgorsze jednak, że czynią z tego cnotę.
We wnikliwym tekście na łamach „Krytyki Politycznej” Darek Gzyra rozważa sposób, w jaki przeciwstawianie się tezom o samostanowieniu i niezależności jednostki może w skrajnej postaci prowadzić do całkowitego zdjęcia odpowiedzialności z niej i jej otoczenia. „Tak, to prawda, że samodzielny, stanowiący sam o sobie, samorządny, jednorodny i konsekwentny podmiot nie istnieje. Taki człowiek to złuda. Jednak to właśnie takie cechy, jak współstanowienie w relacjach, porowatość granic, powszechna współzależność, potencjalna zmienność nadają ludziom głęboki wymiar moralny. Rodzą współodpowiedzialność. A co, jeśli pomyśleć, że ten rodzaj osobistej, podmiotowej odpowiedzialności – niepełnej, bo dzielonej z innymi – jest w rezultacie większy niż odpowiedzialność dająca się całkowicie przyporządkować zatomizowanej jednostce?” pyta Gzyra i stwierdza: „Jesteś odpowiedzialny nie tylko za siebie, ale i za innych. Odpowiedzialna za to, co sama myślisz i robisz i co myślą i robią inni. Twoja wina pociąga za sobą winę innych. Etyczne sprawstwo twoich dobrych wyborów, nawet w sklepie spożywczym, zostawia ślady postępu we wspólnocie i przekształca ją.” Tymczasem internalizacja półprawd o dychotomii jednostka-system przynosi eskapistyczną ulgę – winni są zawsze jacyś „oni” – i skłania, by zająć się swoimi sprawami, decyzje zostawiając silniejszym graczom. Takie sprytne „lewe alibi”, jak ujmuje to Gzyra, utrudnia tworzenie sprawczej wspólnoty zbudowanej na „nieuchronnej odpowiedzialności i zbiorowej sile”, a przez to zdolnej do przeciwstawienia się systemowi. Ceną za moralne ulżenie ciemiężonej jednostce jest potwierdzenie i podtrzymanie tego uciemiężenia.
Osobiście doskonale rozumiem niechęć i frustrację Markiewki wobec przerzucania całej odpowiedzialności na zwykłego człowieka, wobec cwaniactwa biznesu, który chce się wybielić, wobec krótkowzroczności decydentów, którzy próbują zrzucić z siebie odpowiedzialność. Warto jednak wznieść się ponad te rozrachunki i poszukać punktów synergii między rolą konsumenta i obywatela, pokonując przy tym system jego własną bronią. Polemizując w OKO.press z opiniami przedstawiającymi ideę tzw. śladu węglowego jako ekościemę przemysłu paliwowego, Michał Czepkiewicz pokazuje, jak badacze przechwycili ten trik marketingowy koncernu naftowego i wykorzystali go dla wspólnego dobra. Zmiany systemowe i polityki klimatyczne są niezbędne, pisze Czepkiewicz, ale ich wprowadzenie „wymaga powszechnego przekonania, że są one potrzebne. Podstawą dla tego przekonania może być refleksja, że żyjemy ponad stan, a planeta nie udźwignie naszego sposobu życia. Refleksję taką może wywołać obliczenie swojego śladu węglowego i zauważenie, że jest on dwu- czy czterokrotnie zbyt wysoki byśmy mogli chronić klimat przed ociepleniem i destabilizacją”. Zamiast odrzucać w całości tezę o indywidualnych wyborach konsumenckich jako wystarczających do zbawienia planety, lepiej w podobny sposób ją przechwycić i uczynić z tychże wyborów element zaangażowanej obywatelskości. Inaczej pozbywamy się jednego z narzędzi wspomożenia koniecznych zmian.
Markiewka podkreśla, że wiele rzeczy, które wydają nam się dziś oczywiste, jak na przykład prawa wyborcze kobiet czy opieka społeczna, nie wzięły się z samego postępu historii czy decyzji ekspertów i polityków: za takimi uproszczonymi narracjami kryje się wieloletnia niewdzięczna praca ruchów społecznych czy związków zawodowych. Ale z kolei za tą głębszą prawdę o pochodzeniu kształtu naszego świata kryje się jeszcze jedna głębsza prawda: ta o każdej indywidualnej kobiecie czy każdym indywidualnym mężczyźnie, przecierających rankiem zaspane oczy i podejmujących osobistą decyzję o tym, co zrobić z dniem, czy warto, po co, dla kogo, i tak dalej. Pisząc o pewnej ekologicznej inicjatywie w Indiach, Markiewka konstatuje, że „Jeśli ten plan ma jakąkolwiek szansę się powieść, to tylko dlatego, że opiera się na skoordynowanym i zbiorowym wysiłku, a nie indywidualnych decyzjach pojedynczych rodzin.” No dobra – ale czy to nie pojedyncze rodziny podejmują decyzje o włączeniu się w owo koordynowanie, w zbiorowy wysiłek? I kiedy już wygenerują odpowiednią masę krytyczną, czy nie przekonuje ona kolejnych pojedynczych rodzin, że warto podjąć osobistą decyzję włączenia się w zbiorowość, co z kolei zwiększa jeszcze ową masę, i tak dalej? Temu kluczowemu sprzężeniu zwrotnemu książka nie oddaje sprawiedliwości.
Markiewka niepotrzebnie angażuje się też w firmowanie kampanii obalania chochoła, jakim jest tzw. „ekologiczna asceza”, jak gdyby coś takiego w ogóle istniało jako wpływowy i niebezpieczny nurt w debacie. Tymczasem to ludzie wrodzy koniecznym acz niełatwym zmianom proklimatycznym często karykaturyzują jako ascezę wszelkie wysiłki na rzecz zmiany kulturowej potrzebnej do uniknięcia katastrofy klimatycznej. Markiewka, który przecież chce zmiany kulturowej właśnie, tylko żyruje w ten sposób wrogą swojemu własnemu projektowi ściemę i sztuczkę.
Nie zliczę, ile razy w książce pojawia się aktywne „my” w różnych formach („musimy”, „możemy”, „powinniśmy”). Ma ono – zakładam – wytwarzać poczucie, że jesteśmy w tym wszyscy razem. Ale tak, jak stosuje je Markiewka, owo „my” jest niewystarczające, a przy tym niebezpieczne. Nie oznacza to, że jest samo w sobie niesłuszne. Przeciwnie: jest głęboką prawdą o człowieku, nie tylko z powodów politycznych – jako zbiorowość, na różnych szczeblach, od związku lokatorów bloku czy kamienicy po elektorat całego demokratycznego kraju, wywieramy presję – ale także z powodów zwyczajnie gatunkowych, jesteśmy bowiem przecież, pomimo wszelkich różnic, co do jednej i jednego przedstawicielami Homo sapiens, którzy rodzą się, żyją i umierają. Kategoria „my” potrafi być przepotężna, gdy została już wcielona, to znaczy, gdy zaistniała zbiorowość świadoma swojej zbiorowości. Wtedy „my” jest na miejscu i motywuje do zwiększonych wysiłków wspólnych. Ale „my” odłączone od „ty” oraz „ja” staje się czymś niepochwytnym i paradoksalnie zewnętrznym, demobilizującym, usypiającym. No bo skoro „my” już coś robimy, to „ja” oczywiście „nam” przyklasnę i chętnie dodam coś od siebie, gdy tylko uporam się ze swoim tym czy owym. Od pierwszej do ostatniej strony swojej książki Markiewka zaprzepaszcza kolejne szanse na połączenie „my” z „ty” i „ja”, chociaż pro-klimatyczna i pro-polityczna zbiorowość obywatelska kryjąca się pod owym „my” jeszcze nie jest zbudowana lub samoświadoma. Zmienić świat raz jeszcze dopiero aspiruje do jej zbudowania i uświadomienia, ale chce od razu przeskoczyć do „my”, bez uaktywnienia „ja” i „ty”. Czytelnik/czytelniczka nie usłyszy od Markiewki bezpośredniego, osobistego apelu „dołącz”, „działaj”, „zaangażuj się”, na które – świadomie lub nie – czeka.
Wszystkich tych zawikłań, zamotań i zaprzepaszczonych szans można by uniknąć, gdyby Markiewka powiedział po prostu, że w walce o klimat jest miejsce także na działania indywidualne, konsumenckie i każde inne, jako część bycia obywatelem, i że – choć oczywiście same w sobie nie są wystarczające – mogą one wspierać i stymulować działania zbiorowe. Albo, że dostosowując w miarę możności własne wybory konsumenckie do swoich przekonań i wartości, dodajemy kolejny fragment do wieloelementowej układanki. Że należy demaskować próby przerzucenia całej odpowiedzialności na indywidualnych konsumentów, ale warto też pamiętać, że to od naszej, indywidualnej odpowiedzialności zaczyna się odpowiedzialność zbiorowa i walka o lepsze jutro. Że pojedyncze decyzje układają się w złożony wzór. Że warto je rozumieć jako część szerszego pakietu działań. Dałoby się to wyłuszczyć na kilku inspirujących stronach, zamiast spędzać cały długi rozdział i wiele rozsianych po całej książce wzmianek na podważaniu sensu codziennych osobistych działań, w które wielu z nas mogłoby zacząć się angażować już tu i teraz, synergicznie wzmacniając w ten sposób swoje zaangażowanie w obywatelskość.
Gdyby ktoś nie miał czasu czytać całej książki, to najważniejszą jej częścią jest zakończenie pt. „Nieuchronna zmiana”. Markiewka wie doskonale, że ludzie mogą nie chcieć zmiany. Że mogą się jej bać. Żyjemy w systemie, który większości z nas na jakimś poziomie nie zadowala (choćby kulturowe narracje wmawiały nam inaczej), ale niepewność związana z samą istotą procesu zmiany sprawia, że trzymamy się kurczowo tego, co jest, a co daje nam pewną (pozorną) stabilność. Stąd też defetystyczne głosy, że zmian wprowadzić się nie da, że nie warto nawet próbować. A jednak Markiewka przypomina, że przecież ogromne zmiany polityczne, kulturowe, społeczne nie tylko dokonywały się w dziejach wielokrotnie, czego rezultatem jest dzisiejsza postać świata, ale także, że nastąpią po raz kolejny czy tego chcemy czy nie, bo prędzej czy później wymusi je katastrofa klimatyczna. Rzecz w tym, że zmiany wymuszone przez geoekosystem będą nieporównywalnie straszniejsze niż te, do których wciąż jeszcze możemy skłonić się sami jako ludzkość i którymi możemy pokierować tak, aby zminimalizować ich koszta i zmaksymalizować korzyści. Markiewka wskazuje na spadek pozycji „jawnych negacjonistów klimatycznych”, których coraz częściej zastępują rozmaici piewcy „niepodejmowania drastycznych kroków”, zatroskani o zachowanie dotychczasowego modelu gospodarczego i zablokowanie głębokiej zmiany politycznej (których ja nazywam negacjonistami lite). Za te zaniedbania zapłacą jednak najsłabsi, których w miarę postępowania katastrofy klimatycznej będzie coraz więcej, także w społeczeństwach zachodnich. „Wtedy zapewne wszyscy staną się alarmistami”, zauważa Markiewka, „ale na zatrzymanie katastrofy może być za późno”. Tracąc czas na debatowanie skali zagrożenia, możemy stracić ostatnią szansę na tak potrzebną zmianę polityczną i uniknięcie dzięki niej najczarniejszych scenariuszy.
Ale nawet w tym zakończeniu, tak dobrym, tak mocnym, brakuje jednego zdania z bezpośrednim zwróceniem się do pojedynczego człowieka: Czytelniczko, Czytelniku, dołącz, bo to od Ciebie (jako jednej z cegiełek współbudujących gmach kultury, jako jednej z nitek współplotących sieć społecznych powiązań) i od Twojej indywidualnej decyzji zależy, czy dojdzie do wytworzenia odpowiedniej masy krytycznej mogącej zapoczątkować reakcję łańcuchową wiodącą do koniecznej zmiany. Czytając „Nieuchronną zmianę” z niedowierzaniem i rosnącą frustracją patrzyłem, jak Markiewka traci ostatnią szansę, by nakreślić związek między zbiorowością, która ma sprawczość, a składającymi się na ową zbiorowość jednostkami. Jak nie wykorzystuje potencjału indywidualnych – tylko pozornie nic nie znaczących – decyzji do wytworzenia sprawczej społeczności. Jak jego Zmienić świat raz jeszcze nie spaja „Zmień” i „Zmieńmy” w inspirującą i motywującą całość.
I co masz zrobić z taką książką, z jednej strony fundamentalnie potężną, z drugiej na fundamentalnym poziomie zwichniętą? Tylko – i aż – rzecz następującą: pouzupełniaj luki i nanieś poprawki zgodnie z jej ogólnym przesłaniem, wyzwalając w ten sposób cały jej potencjał, a potem weź się do roboty. Będzie Ci łatwiej, jeśli uświadomisz sobie, że liczy się wszystko – że wszystko się sumuje i mnoży – i że każda oraz każdy z nas ma rolę do odegrania. W świecie wszechprzenikających powiązań rób swoje, jednocześnie łącząc się z tymi, którzy też swoje robią. Im jest nas więcej, tym głośniej rozbrzmiewa Twój i mój głos. Wielokrotnie już zmienialiśmy świat – możesz zmienić go raz jeszcze.
Tomasz S. Markiewka. Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat. Czarna Owca 2021.
__________
Książka Dawida Juraszka Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowiekajest do nabycia w SKLEPIE LIBERTÉ! oraz księgarniach internetowych.
Autor zdjęcia: Markus Spiske