W Polsce dominują nostalgie za PRL-em przybierające nowe populistyczne formy. I to dominują nawet wśród najmłodszych, którzy o PRL-u dowiedzieli się wyłącznie od swoich postkomunistycznych albo postsolidarnościowych rodziców, z różnych powodów rozgoryczonych doświadczeniami transformacji. Wobec tej przewagi antyliberalizmu będziemy budować liberalną Polskę, unikając słowa „liberalizm”, czasem licytując się nawet z naszymi przeciwnikami na „redystrybucyjny populizm”, bo inaczej by nas zabito. Tak jak zabito nas w 1993.
Mirosław Dzielski został zapamiętany jako wzorcowy „realista polityczny”. Już w tekście „Kim są liberałowie” z 1979 roku podkreślał, że kluczowymi cechami myśli liberalnej są „realizm”, „skłonność do kompromisu”, „unikanie wojen”. Kamieniem „realpolityki” rzuconym przez niego w studnię opozycyjnych środowisk późnego PRL-u był jednak inny jego tekst z 1979 roku, „Jak zachować władzę w PRL. Życzenia noworoczne dla por. Jerzego Borewicza”. Przypomnijmy, że Borewicz był bohaterem serialu „07 zgłoś się”, pierwszym telewizyjnym milicjantem ubierającym się w ciuchy z Pewexu.
Dzielski sformułował tam niezwykle poważną (mimo świadomie prowokacyjnej formy) ofertę adresowaną do komunistycznej elity władzy (choć o wiele głośniej zareagowały na nią środowiska opozycyjne). Proponował pozostawienie komunistom władzy politycznej w zamian za porzucenie przez nich choćby części ideologicznych dogmatów. Priorytetem Dzielskiego – nawet w stosunku do przywrócenia w Polsce demokracji – było przekonanie komunistów do wprowadzenia elementów gospodarki rynkowej, szczególnie do poszerzenia obszaru legalnej własności prywatnej. Do demokracji Mirosław Dzielski miał zresztą w ogóle stosunek mało entuzjastyczny. Jak w 2014 roku, w równie prowokacyjnym tekście co teksty samego Dzielskiego napisał o swoim dawnym mistrzu Rafał Matyja, „silnym akcentem liberalnym myśli Dzielskiego było przekonanie, że własność prywatna i wolna przedsiębiorczość stanowią lepszy fundament osobistej wolności niż demokracja”.
To zabawne, że propozycja Dzielskiego mogła na przełomie roku 1979 i 1980 uchodzić w oczach prawie całej ówczesnej opozycji za „kolaborancką” lub choćby „zbyt realpolityczną”. Została ona przecież sformułowana w czasach pełnej dominacji ZSRR w Europie Środkowej i Wschodniej. W rzeczywistości była ona wówczas szaloną fantazją, traktowaną poważnie wyłącznie przez innych fantastów indywidualnych w rodzaju Stefana Kisielewskiego.
Pamiętam jeszcze jedną anegdotę dotyczącą realizmu politycznego środowiska Mirosława Dzielskiego. Otóż na początku maja 1988 roku, na spotkanie przedstawicieli różnych mniej lub bardziej radykalnych środowisk studenckich Uniwersytetu Jagiellońskiego, które podejmowały wówczas decyzję o strajku solidarnościowym z robotnikami Huty im. Lenina (którzy byli właśnie pacyfikowani przez ZOMO i służby), pojawił się także szef młodzieżówki Dzielskiego (to po ponad trzech dekadach wciąż ważna i sympatyczna postać w polskiej sferze publicznej, więc pominę jego nazwisko). Kiedy ów młody „dzielszczyk” jako jedyny głosuje przeciwko strajkowi, argumentując, że „nie wolno ryzykować dobra instytucjonalnego, jakim jest Uniwersytet Jagielloński”, o mało nie zostaje defenestrowany przez swoich bardziej radykalnych rówieśników. Oczywiście strajk solidarnościowy z Hutą na UJ się rozpocznie, a uczelnia to ryzyko przeżyje.
Jednocześnie jednak sam Mirosław Dzielski, krótko po napisaniu swego apelu do porucznika Borewicza, stanie się lojalnym współpracownikiem i doradcą pierwszej „Solidarności”, a później uczestnikiem solidarnościowego podziemia lat 80. Będzie zatem uczestniczył w działaniach bardziej kojarzących się z heroizmem niż z przyziemnym politycznym realizmem, który w historii Polski (państwa zwykle nieistniejącego, a w czasach swego istnienia będącego polem zmieniających się szybko hegemonii ideowych i mód) bywał też bardzo często alibi dla zwykłego oportunizmu.
Skąd wziął się Dzielski i jego „heroiczny realizm”
To połączenie heroizmu i realizmu politycznego nie jest jednak w Polsce zupełnie niemożliwe. Za „rozważnym i romantycznym” Mirosławem Dzielskim stały co najmniej trzy tradycje politycznego realizmu w wersji heroicznej (co ciekawe, wszystkie powiązane z liberalizmem lub liberalnym konserwatyzmem, z tęsknotą nie tylko do wolności politycznej, ale także do modernizacji gospodarczej i nowoczesnego porządku normatywnego czy instytucjonalnego).
Pierwsza z nich to pozytywizm warszawski, druga to krakowska szkoła historyczna, a trzecia to środowisko Jerzego Giedroycia. Ważnym uczestnikiem tego ostatniego środowiska był Adolf Maria Bocheński, którego teksty i niedługie życie noszą wszystkie cechy „heroicznego realizmu politycznego”.
Pozytywizm warszawski to m.in. „pokolenie Szkoły Głównej Warszawskiej”, uczelni założonej w 1862 roku przez Aleksandra Wielopolskiego. Studenci kształcący się na urzędnicze i gospodarcze kadry Królestwa Polskiego, którzy na pierwszym czy drugim roku studiów w tej elitarnej szkole porzucili kajety i książki, żeby pójść do powstania styczniowego i odcierpieć swoje. Po upadku powstania, w czasach względnej normalizacji ostatnich dekad XIX wieku, staną się bezwzględnymi krytykami tradycji insurekcyjnej, którą poznali sami od najgorszej strony – bezsilnej egzaltacji.
Druga tradycja to krakowska szkoła historyczna, czyli Stańczycy – znani zarówno ze swoich wielkich reinterpretacji narodowej historii, jak też z pamfletowych karykatur polskiej tradycji insurekcyjnej i martyrologicznej zawartych w „Tece Stańczyka”. Większość z nich także miała za sobą kartę powstania styczniowego – walki, ran, więzień, a czasami zsyłki.
Wreszcie Adolf Maria Bocheński, człowiek, w którym Jerzy Giedroyc widział najwybitniejszego myśliciela politycznego ich pokolenia. Liberalny konserwatysta i przedwcześnie dojrzały polityczny realista, który w najsmutniejszym liście pisanym już po wybuchu Drugiej Wojny Światowej i upadku II RP napisze: „tej wojny nie wypada przeżyć”. I faktycznie, jako żołnierz Andersa zginie w lipcu 1944 roku przy rozminowywaniu okolic Ankony, na kilkanaście dni przed wybuchem powstania warszawskiego – najbardziej tragicznego tryumfu tradycji insurekcyjnej nad realizmem politycznym w Polsce.
Źródła liberalizmu III RP
W tym samym czasie co Mirosław Dzielski – a więc w latach 70. i 80. ubiegłego wieku – w Krakowie naucza inny polityczny realista, profesor Bronisław Łagowski. Jest on jednak w przeciwieństwie do Dzielskiego członkiem PZPR i realistą bez heroicznego skrzydła (jeśli nie liczyć serii doskonałych tekstów publikowanych przez niego na łamach „Tygodnika Powszechnego” pod różnymi pseudonimami). Ten nieco konserwatywny, choć w przeciwieństwie do Mirosława Dzielskiego całkowicie świecki liberał, będzie w swoich tekstach formułował bezwzględny atak na tradycję insurekcyjną, opozycyjną, solidarnościową. Szczególnie na jej inteligenckie skrzydło. Do wielu z nas trafiała wówczas jego słynna fraza o ludziach i całych środowiskach, które „egzaltują się swoją własną egzaltacją”. Rozpoznawaliśmy w tych słowach doskonały portret wielu inteligenckich środowisk Warszawy i Krakowa na przełomie PRL-u i III RP.
To jednak pomiędzy Łagowskim i Dzielskim narodzi się polska wersja liberalno-konserwatywnej rewolucji lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Jej symbolem są nazwiska dwóch innych wybitnych Krakusów. Pierwszy z nich to profesor Ryszard Legutko. Szczególnie jako autor wydanej w latach 80., na emigracji i w drugim obiegu, doskonałej książki Spory o kapitalizm relacjonującej spór pomiędzy libertarianami i neokonserwatystami w obrębie współczesnej amerykańskiej prawicy. Drugą z kultowych postaci tego środowiska był nieżyjący już profesor Miłowit Kuniński, młody marksista, który stał się później rewelacyjnym, „rozumiejącym” krytykiem marksizmu, a także popularyzatorem myśli Friedricha Augusta von Hayeka.
Mirosław Dzielski jest najbardziej zrównoważony ze wszystkich tych genialnych Krakusów, rozważny i romantyczny zarazem. Jednak to pomiędzy nim i Łagowskim kształtuje się wówczas „Piemont” całego polskiego konserwatywnego liberalizmu i liberalnego konserwatyzmu.
W tym samy czasie na Wybrzeżu – trochę pod wpływem Dzielskiego, złożone z ludzi, którzy mieli możliwość słuchania go także na żywo – rozwija się środowisko gdańskich liberałów, którzy po przełomie ustrojowym, już w wolnej Polsce, stworzą Kongres Liberalno-Demokratyczny. Najważniejsze nazwiska tego środowiska to Donald Tusk, Jan Krzysztof Bielecki i Janusz Lewandowski (ten ostatni najbardziej wówczas skłonny do pisania teoretycznych i programowych tekstów). Co ciekawe, Dzielski jest wówczas w Gdańsku autorytetem także dla bardziej prawicowego środowiska Ruchu Młodej Polski, z którego w przyszłości wyłoni się zarówno prawe skrzydło Unii Demokratycznej, jak też ZChN. W Kościele pod wyraźnym wpływem Mirosława Dzielskiego pozostaje wówczas ojciec Maciej Zięba. Dziś „skancelowany”, wycierany ze zbiorowej pamięci, wówczas jednak jest autorytetem dla wielu środowisk i sprowadza do Polski zarówno książki najbardziej reprezentatywnych amerykańskich neokonserwatystów, jak też ich autorów.
U progu III RP z liberalizmem gospodarczym Dzielskiego zwiąże się raczej prawica. Być może dlatego, że Dzielski jest liberałem uznającym chrześcijaństwo za jeden z kluczowych „nieliberalnych fundamentów liberalizmu” (że posłużę się formułą spopularyzowaną w Polsce przez przywołanego już w tym tekście Ryszarda Legutkę). Centrolew „postsolidarnościowy” i „postkomunistyczny” także będą po roku 1989 praktykować kapitalizm, niekoniecznie przyznając się jednak do inspiracji Mirosławem Dzielskim.
Od realizmu politycznego Dzielskiego do „marrano-liberalizmu” Tuska
Wracając jednak do Kongresu Liberalno-Demokratycznego, to temu właśnie środowisku przyjdzie testować „liberalizm po komunizmie” w polskiej polityce praktycznej. To oni też zostaną zmuszeni do realizmu politycznego w zderzeniu z antyliberalnym społecznym i ideowym pejzażem III RP. Młoda populistyczna lewica i młoda populistyczna prawica lubią dziś krytykować transformację i III RP jako obszary „totalnej neoliberalnej hegemonii”. Nic bardziej błędnego. W rzeczywistości cała polska transformacja ustrojowa rozgrywała się (i rozgrywa nadal) w pejzażu zdeterminowanym przez etatystyczne nostalgie i ich polityczne, medialne, ideowe reprezentacje. Wymuszało to w sposób oczywisty u liberałów ostrożność i polityczny realizm. Ostatecznie doprowadziło do ukształtowania się specyficznego „marrano-liberalizmu” (parafraza za Agatą Bielik-Robson), późnej Platformy Obywatelskiej. Przekonania, że w głęboko antyliberalnej Polsce liberalne priorytety (zarówno w obszarze gospodarki, jak też kultury czy myśli społecznej) można realizować wyłącznie w ukryciu, bez odwoływania się do „skompromitowanego i kompromitującego” w Polsce słowa „liberalizm”.
Na polu walki o liberalizm w Polsce środowisko Kongresu Liberalno-Demokratycznego także zaliczy swoje powstanie styczniowe. Rozpoczynające się w atmosferze tryumfalnej egzaltacji, zakończone bardzo gorzką klęską. Na początku lat 90. gdańscy liberałowie mają swój moment tryumfu, współtworzą rząd (premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego), który politycznie opiekuje się Leszkiem Balcerowiczem i całą polską transformacją ustrojową. Jest to oczywiście siła pożyczona im przez Lecha Wałęsę, który własną kampanię prezydencką wygrał (najpierw z Mazowieckim, a później z Tymińskim) pod hasłem radykalnej i populistycznej „korekty transformacji”, jednak po wygranych wyborach, zamiast „przegonić Balcerowicza”, Wałęsa uznaje, że trzeba go bronić. Politycznym narzędziem tej opieki staje się rząd Jana Krzysztofa Bieleckiego.
Klęską powstania styczniowego polskich liberałów okazuje się kampania wyborcza 1993 roku, do której środowisko Donalda Tuska startuje po raz ostatni pod własnym, liberalnym sztandarem.
W okolicach 1990 roku Donald Tusk nawrócił młodszego od siebie Grzegorza Schetynę z insurekcyjnej świadomości (cechującej całe pokolenie urodzone w latach sześćdziesiątych i dojrzewające w społecznym i politycznym piekle lat osiemdziesiątych) na realizm polityczny, akceptację dla transformacji oraz fascynację liberalnym Zachodem i jego instytucjami. Schetyna wraz z innymi „nawróconymi” (Halickim, Siemoniakiem…) budował dla Tuska struktury KL-D oraz współorganizował kolejne kampanie wyborcze tej partii, w tym kampanię parlamentarną z 1993 roku. Pozwolę sobie zacytować go obszernie z wywiadu-rzeki „Historia pokolenia”, który miałem zaszczyt z nim przeprowadzić. Schetyna tak mówi o ówczesnej porażce KL-D:
Po paru latach transformacji i zmian ludzie już chcieli odpocząć od reform. Potrzebowali wsparcia, empatii, solidarności w trudnych czasach. Ale my ciągle mieliśmy w sobie mnóstwo energii i sądziliśmy, że innych da się zapalić. Pod fabryką Coca-Coli w Gdyni nakręciliśmy bardzo optymistyczny spot prezentujący sukcesy rządu Hanny Suchockiej i całej polskiej transformacji. Organizowaliśmy parady w amerykańskim stylu. Przez Wrocław przeszły nawet wielbłądy. Mieliśmy biało-czerwone słoneczka z dużymi zdjęciami kandydatów. Przez cały czas były parady, orkiestry, chcieliśmy mieć radosną kampanię, żeby pokazać sukces Polski. Naszą kampanijną maskotką był orzeł bielik w koszulce KL-D. Patriotyczny orlik-liberał.
Ale Kaczyński, Olszewski, KPN… wszyscy zaczęli już na nas napadać za prywatyzację. I kiedy jeździło się na wieś czy do mniejszych miast, widać było, że to bardzo chwyta. PGR-y upadły już w PRL-u, a nie z winy KL-D. Jednak czuło się, że nasza optymistyczna kampania uderza tam w pustkę. Pamiętam jak jeżdżąc pomiędzy Wrocławiem i Warszawą zatrzymywaliśmy się koło Sieradza, u takiego gościa, który sprzedawał przy drodze gorącą kiełbasę z bułką i musztardą. My go przekonywaliśmy, że jako drobny przedsiębiorca musi zagłosować na KL-D. On nam to obiecał. Potem, już w czasie nocy wyborczej, kiedy liczono głosy, zatrzymaliśmy się w szkole koło tego grilla, żeby zobaczyć jakie tam dostaliśmy poparcie. Przekonani, że będzie niezły wynik, bo mamy tutaj kontakt, zbudowaliśmy przecież świetne relacje z przedsiębiorcą, który sprzedawał kiełbasę. Z całego obwodu były dwa głosy na KL-D. Kuba Sienkiewicz miał piosenkę: „to już jest koniec, nie ma już nic, jesteśmy wolni, możemy iść”. I my to sobie śpiewaliśmy idąc przez opustoszałą Warszawę po nocy wyborczej.
Czyż ten obraz z 1993 roku nie jest odwiecznym memento dla liberalizmu w Polsce? W każdym razie pozostał takim memento dla środowiska Donalda Tuska.
Kiedy na przełomie 2017 i 2018 roku przygotowywałem wywiad-rzekę z Grzegorzem Schetyną (działo się to w apogeum rządów PiS, gdy wydawało się, że antyliberalizmu prawicy, do którego chętnie dołączała się wówczas młodzież partii Razem, nic już nie zatrzyma), odkryłem, jak głęboko trauma przegranych wyborów 1993 roku, tamtej „powstańczej klęski polskiego liberalizmu” ukształtowała samego Donalda Tuska (był wtedy w Brukseli, ale jego duch wciąż unosił się nad polskimi wodami) i całe jego środowisko. Nauczyła ich twardego, czasem gorzkiego realizmu.
Jaka była podstawowa zasada tego realizmu? Nie używamy słowa „liberalizm”, a już na pewno go nie nadużywamy. Ani w nazwie partii, ani w naszych publicznych deklaracjach. Populiści lewicowi i prawicowi uczynili sobie z tego pojęcia kukłę, wycierają sobie nim usta, ten bój przegraliśmy. W Polsce dominują nostalgie za PRL-em przybierające nowe populistyczne formy. I to dominują nawet wśród najmłodszych, którzy o PRL-u dowiedzieli się wyłącznie od swoich postkomunistycznych albo postsolidarnościowych rodziców, z różnych powodów rozgoryczonych doświadczeniami transformacji. Wobec tej przewagi antyliberalizmu będziemy budować liberalną Polskę, unikając słowa „liberalizm”, czasem licytując się nawet z naszymi przeciwnikami na „redystrybucyjny populizm”, bo inaczej by nas zabito. Tak jak zabito nas w 1993.
W ten sposób Tusk i jego środowisko stało się „liberalnymi maranami”, przechowującymi liberalną tęsknotę, walczącymi o liberalne wolności, ale „bez liberalnej ostentacji”.
„Jak masz wizję, idź do lekarza” – ten znany bon mot późnego Tuska w ogromnej mierze bierze się z tamtej lekcji, z traumy wyborów 1993 roku.
Czy taki „marrano-liberalizm” może być skuteczny? Oczywiście że tak – Tusk i jego koalicje rządzą już Polską minimalnie dłużej niż kolejne antyliberalne koalicje Kaczyńskiego – tyle że jego skuteczność lub klęska zależą od innych kryteriów niż krasomówstwo czy „czystość liberalnego języka”.
Jakie to kryteria? Kryterium siły. Kryterium skuteczności. Kryterium zapewnienia Polakom – choćby na poziomie wizerunkowym, choć oczywiście najlepiej także na poziomie rzeczywistym – poczucia bezpieczeństwa i stabilności. Zatem ostatecznie to realizm polityczny wygrywa z liberalizmem w miksie po raz pierwszy testowanym przez Mirosława Dzielskiego w końcówce PRL.
Czy marani polskiego liberalizmu przeżyją?
Czy ceną zwycięstw polskiego liberalizmu jest przyjęcia twardej lekcji politycznego realizmu? Ceną jest bezprzykładna klęska liberalizmu w Polsce na poziomie idei (które przecież „mają swoje konsekwencje”).
Moje pokolenie w większości liberalizm zdradziło. Zaczynaliśmy od wolności (także gospodarczej, także obyczajowej), żeby ostatecznie wybrać w swojej istotnej części „najczarniejszą antyliberalną reakcję”. Z powodów oczywistych – wpadając we wszystkie pułapki kulturowych wojen lat dziewięćdziesiątych, mając w sobie nieprzepracowaną traumę antykomunizmu lat osiemdziesiątych wielu z nas całkowicie straciło pamięć o liberalizmie jako synonimie tak bliskiej nam kiedyś wolności, nie tylko politycznej.
Moje (schodzące już do grobu) pokolenie ma też jednak silne skrzydło liberalne. Np. starsza generacja Platformy Obywatelskiej to ludzie pamiętający PRL, wobec tego nieulegający nostalgiom za „wielką płytą” (dziś programowo wychwalaną przez warszawskich i krakowskich hipsterów) czy za „wielkimi budowami socjalizmu” (dziś nazywa się to CPK, stępka pod budowę promów czy „rdzennie polski elektryczny samochód” – potwór dr. Frankensteina poskładany z niemieckich i chińskich części, a przede wszystkim niezdolny do życia).
Młodsze od mojego pokolenie wychowało się w duchu antyliberalnym. Środowisko „Liberté!” jest jednym z nielicznych wyjątków. Młodą prawicę i młodą lewicę połączył bunt przeciw „pokoleniu liberalnej transformacji”, które „zagradza nam drogę” i „zbyt długo zajmuje należne nam miejsca”. Ten czysto biologiczny pokoleniowy bunt przybrał formę ideową, obrócił się przeciwko samej transformacji i samemu liberalizmowi.
Dzisiejszy ideowy pejzaż młodego pokolenia przypomina trochę wspomnienie Czesława Miłosza (bodajże z Rodzinnej Europy). Kiedy Miłosz był – we wczesnych latach trzydziestych ubiegłego wieku – studentem w Wilnie, całe jego pokolenie było podzielone na komunistów i faszystów. Jedni fascynowali się stalinowską Rosją, drudzy Włochami Mussoliniego, a najbardziej radykalni spoglądali z nadzieją nawet na Adolfa Hitlera. Ówcześni „lewacy” i „prawacy” potrafili się kłócić, a nawet bić, jednak kiedy siadali już przy wódce czy piwie, łączyła ich wspólna szydera z „demoliberalizmu”, który zdaniem całego ich pokolenia „był już skazany”, pozostawał „martwym królestwem dziadersów”.
Kiedy widzę antyliberalny sojusz młodych „razemków” i młodego alt-rightu, natrętnie powraca do mnie tamto wspomnienie Miłosza. Antyliberalną młodzież z lat trzydziestych na „demoliberalizm” nawróciło dopiero doświadczenie wojny, a także doświadczenie realnego faszyzmu i realnego komunizmu. W każdym razie doświadczenie „realnego antyliberalizmu” nawróciło tych, którzy je przeżyli. Nie chciałbym być świadkiem podobnego testu falsyfikującego twierdzenie, że „wszystko jest lepsze niż ten liberalizm, każdy fanatyk jest lepszy od „libka”, jednak kiedy kończę pisać ten tekst, do Białego Domu powraca alt-rightowy populista Donald Trump, a antyliberalna lewica także cieszy się z tego „upadku liberalnego mainstreamu”.
W sytuacji „nowych lat trzydziestych” w Polsce, w Europie, na całym Zachodzie realistyczny „marrano-liberalizm” może nie wystarczyć. Potrzebne jest ożywienie liberalnego języka, stworzenie i ocalenie liberalnych środowisk, które staną się zdolne do walki, przetrwają nadchodzące burze, przechowają (być może przez długie „ciemne wieki”) nadzieję na Fukujamowskie globalne królestwo wolności w granicach instytucji i prawa.