Do wyborów parlamentarnych zostało dziewięć miesięcy. To wybory, które zdecydują o tym, czy Polska będzie rządzona trzecią kadencję przez PiS (co oznaczałoby oddanie kraju w ręce tej władzy na łącznie już dwanaście lat), czy też dojdzie do politycznego przełomu, a stery przejmą partie opozycji, górnolotnie nazywanej demokratyczną. Ten drugi scenariusz oznaczałby rozpoczęcie niewątpliwie mozolnego procesu ustrojowej rekonstrukcji polskiej demokracji liberalnej, odbudowę normalnych relacji z partnerami w Unii Europejskiej i – być może nawet – wykonanie przez państwo zamieszkane przez najszybciej laicyzujące się na świecie społeczeństwo jakichś kroków w kierunku zapisania w prawie nowoczesnych norm współżycia społecznego w wymiarze moralnym. Przy okazji mógłby także oznaczać położenie kresu rozkradaniu majątku publicznego przez pisowską szajkę i jej pociotki, usunięcie goebbelsowczyzny z anten publicznych mediów, uwolnienie podstaw programowych nauczania w szkołach z elementów propagandowych oraz przekwalifikowanie służb aparatu przymusu bezpośredniego państwa z inwigilatorów obywatela w stróżów jego bezpieczeństwa. Wszystko to niejako przy okazji…
Naiwny i dobroduszny człowiek mógłby być może jakoś tam oczekiwać, że kierunki sprawowania przez PiS władzy w mijającej ośmiolatce oraz zakres poczynionej dewastacji naszego państwa zmobilizuje opozycję do nadludzkiego wysiłku w celu zdobycia tak przez nas wszystkich upragnionego zwycięstwa. Nie bez powodu jeden publicysta po drugim, już od dwóch lat, pisze w antycypacji tych właśnie jesiennych wyborów 2023 o „wyborach najważniejszych od 1989 r.”, o „decyzji przełomowej”, o „misji naszego pokolenia”. Zwłaszcza analogia do wyborów do Sejmu kontraktowego i pierwszego wolnego Senatu (tych z 1989 r., które doprowadziły w Polsce do szczęśliwej śmierci komunizm/realny socjalizm) narzuca się coraz częściej. Ekipa Wałęsy, zdjęcia z Lechem na plakat wyborczy, afisz z Garym Cooperem, który kroczy środkiem miasta na „dzikim Zachodzie”, aby kartką wyborczą pokonać zło, czyli PZPR… To wszystko ma dziś czytelne odpowiedniki. Jaruzelskim jest Kaczyński, a Kiszczakiem – Ziobro. Opozycja jest zróżnicowana ideowo i programowo – ale na pewno nie mniej niż wtedy, gdy mieścili się w niej Ryszard Bugaj i Leszek Balcerowicz, Barbara Labuda i Aleksander Hall. Jeśli coś wygląda dzisiaj inaczej niż wtedy, to w sposób oczywisty brakuje liderom opozycji roztropności i rozeznania powagi sytuacji, w jakiej znalazł się kraj.
Partie opozycji demokratycznej zachowują się dzisiaj tak, jakby był nie rok 1989, a 1991. Jakby komuniści/pisowcy byli już pokonani, skruszeni i przebrandowieni na odpowiedzialnych i lojalnych wobec konstytucji socjaldemokratów/konserwatystów europejskiego sznytu. Przymiotnik „demokratyczny” opozycja wydaje się rozumieć nie jako wyzwanie, aby demokracji przed pochodem autorytaryzmu Kaczyńskiego bronić, tylko jako przyzwolenie, aby partyjną demokrację uprawiać bez skrępowania, czyli w postaci najbardziej banalnych sporów pomiędzy sobą, taktycznych zagrywek w celu wzmocnienia swojej pozycji kosztem rzekomych partnerów i przy użyciu mediów (zamiast zacisza sal konferencyjnych) do komunikowania się pomiędzy sobą.
W pierwszym roku rządów PiS (to już prawie cała epoka polityczna temu), gdy wstępne posunięcia ustawodawcze nowej większości ujawniły jej zamiary zwłaszcza w odniesieniu do wymiaru sprawiedliwości i państwowego aparatu przymusu, ówczesny lider PO, Grzegorz Schetyna, zapowiedział przyjęcie postawy „opozycji totalnej”. Użycie tego sformułowania było politycznie niekorzystne (w odbiorze społecznym role się odwróciły i zamiast widzieć autorytarne ciągoty władzy, pisowskie media podsunęły opinii publicznej wizję flirtującej z „totalitaryzmem” opozycji) i dalece nieprecyzyjne (w końcu zdecydowana większość ustaw ma charakter techniczny i zupełnie niekontrowersyjny politycznie, więc opozycja w praktyce, w każdej kadencji, głosuje często razem z rządową frakcją). A jednak oddawało zdecydowanie właściwą postawę, jaką każdy demokrata i przyjaciel idei wolności musiał zająć wobec wizji państwa, w którym – w pewnym uproszczeniu – Zbigniew Ziobro może dowolnie decydować kogo, kiedy i z jakiego paragrafu wsadzić do pierdla.
Gdy najgorszym horrendum, jakiego dopuszcza się władza, jest odmowa przyjęcia ustawy o związkach partnerskich albo podwyżka podatków czy składek, to nie ma sensu być wobec czegoś takiego „totalnie” w opozycji. Można (i należy) być wtedy „normalnie” w opozycji, sprzeciwiać się, dyskutować, przedstawiać kontrargumenty i walczyć o poparcie większej liczby obywateli dla własnego programu. Gdy jednak władza demontuje system checks and balances, aby nikt jej nie mógł kontrolować; gdy unieważnia trójpodział władzy, przejmując sądy, trybunały i zmieniając parlament w niemą maszynkę do głosowania; gdy rządy prawa zastępuje arbitralnymi rządami ludzi (czyli Kaczyńskiego i Ziobry); gdy łamie w czytelny sposób zapisy konstytucji i uniemożliwia trybunałowi kontrolę konstytucyjności ustaw; gdy usuwa sędziów i nielegalnie mianuje na sędziów swoich podopiecznych; gdy likwiduje media publiczne w sensie ich misji i walczy o ograniczenie roli mediów prywatnych; gdy ogranicza wolność słowa i zgromadzeń – wówczas wiadomo, że zbliża się kres wolności i demokracji, że czeka nas dyktatura, w najlepszym razie w formie light. Wtedy totalny sprzeciw jest jedyną możliwą formą sprzeciwu. Wtedy w obronie ustroju „gryzie się trawę”, jak mawiają trenerzy i kibice piłki nożnej. Nie ma pola do kompromisu z zamordyzmem. Nie ma nawet sensu z jego zwolennikami debatować. Trzeba ich pokonać, usunąć z urzędów i najlepiej trwale pozbawić szans na powrót do władzy.
Ale w roku 2023 opozycja nie prezentuje się już tak walecznie jak wtedy, gdy Schetyna mówił o niej „totalna”. Chciałoby się żeby chociaż była bardziej przezorna, bo tego Schetynie wtedy zabrakło. Jednak wiele wskazuje na to, że nie jest ani tak waleczna (Może jest już zmęczona wieloma latami walki z pisowską hydrą, której żadna afera i żadne obcięcie pojedynczego łba nie jest w stanie zaszkodzić? Może, jak i wielu obywateli, częściowo przyzwyczaiła się i zaaranżowała z realiami pisowskiego autorytaryzmu i wszystko to ją już mniej oburza, mniej pobudza do walki?), ani bardziej przezorna. Niestety od już ponad roku zajmuje opinię publiczną głównie kwestią liczby list wyborczych, z których ruszy do boju o poselskie mandaty. Owszem, jej politycy mówią o naprawie państwa i rekonstrukcji ustroju (co bywa – aż trudno w to uwierzyć – pogardliwie nazywane „anty-PiS-em” i „brakiem programu”), a także o wizji rozwojowej Polski (polityce ekologicznej, infrastrukturalnej, edukacyjnej, zdrowotnej, społecznej, zagranicznej czy energetycznej – a więc o tym, co ma być „programem na Polskę po PiS-ie”). Ale to wszystko niknie za najgłośniej podejmowaną, związaną z opozycją kwestią liczby jej list wyborczych.
Początkowo spór o wspólny lub osobny start toczył się głównie na poziomie hermetycznej debaty politologów, którzy trochę na podstawie wyników poprzednich wyborów, trochę na podstawie aktualnych sondaży, trochę na podstawie wniosków z psychologii społecznej, ale w znacznej mierze na podstawie wróżenia z fusów raz twierdzili, że start z jednej listy zdecydowanie poprawi wynik opozycji i da jej większość kwalifikowaną do odrzucania weta pisowskiego prezydenta, a innym razem, że jedna lista spowoduje utratę wielu głosów, spadek frekwencji i nic nie da w sensie wyniku wyborczego.
Obywateli ta dyskusja niespecjalnie musiała obchodzić. Wyborcy opozycji mają prawo od swoich przedstawicieli oczekiwać skuteczności. W zakresie skuteczności PiS umieścił poprzeczkę w ciągu tych dwóch kadencji niezwykle wysoko i tylko politycy podobnie skuteczni mogą mieć w starciu z nim szansę. Przede wszystkim jednak muszą oni pojąć coś, co politykom na całym świecie bardzo trudno jest przyswoić: gdy sytuacja kraju jest tak newralgiczna jak w Polsce, jedynym sposobem wyjścia na prostą jest postawienie własnych, politycznych czy osobistych ambicji na dalekich miejscach listy priorytetów.
Tymczasem liderzy dwóch największych partii opozycyjnych – PO i Polski 2050 – najwyraźniej chcą mieć ciastko i zjeść ciastko. Kombinują, jak zrealizować cel wyborczy i w efekcie zatrzymać erozję demokracji liberalnej w Polsce, ale równocześnie zapewnić sobie realizację taktycznych celów partyjnych. Rozbieżność ich zdań co do wspólnego startu z jednej listy nie wynika z tego, że do jednych skuteczniej ze swoimi argumentami dotarli politolodzy podkreślający oddziaływanie metody d’Honta, a do drugich ci, których bardziej niepokoi absencja wyborcza. Gdyby obie partie miały w sondażach po 20% poparcia, wspólna lista stałaby się faktem. Ale ponieważ jedna ma 30, a druga 10%, to wiadomym jest, kto ma szanse kogo wchłonąć, a kto w sojuszu ryzykuje samodzielną podmiotowością polityczną. PO liczy na rozprawienie się z konkurentem w centrum sceny politycznej tak, jak rozprawiła się z Nowoczesną kilka lat temu, a PL2050, pomna tej lekcji, pragnie tego uniknąć, bo jej lider chce w 2025 r. zostać prezydentem RP i to te wybory są jego naczelnym celem. Zatem o poglądach na formułę startu wyborczego decydują taktyczne dywagacje poszczególnych partii.
Jednak sugestia, że w przypadku wspólnej listy część wyborców partii opozycji się wykruszy i zostanie w domu, jest w całej tej „imbie” samospełniającą się przepowiednią. Wraz z nabrzmiewaniem sporu o liczbę list opozycji rośnie niechęć – nie, dziś już można mówić o nienawiści – pomiędzy najmocniej emocjonalnie zaangażowanymi zwolennikami obu partii. Pomiędzy ich „fanboyami”. Padają na serio oskarżenia o to, że Polska 2050 to „kryptopisowcy”, a Szymon Hołownia planuje wejście w koalicję z PiS po jesiennych wyborach. Z drugiej strony usiłuje się PO obrzydzać, sugerując że jej cały program to „anty-PiS”, że jest ucieleśnieniem odrzuconej przez Polki i Polaków wizji kraju sprzed 2015 r., że pasuje jej utrzymanie duopolu PO-PiS, nawet za cenę pozostania w (w sumie dość wygodnej) roli największej partii opozycji na kolejne 4 lata. Jedni posądzają więc drugich o planowaną zdradę, a drudzy pierwszych o dywersję i interesowność.
Jednak „fanboye” nie są ani jedynymi winnymi erozji zaufania pomiędzy partiami opozycji, ani nie ponoszą nawet głównej winy. Zostali tak „nakręceni” przez liderów, którzy co prawda stale deklarują i gwarantują, że zbudują wspólny rząd, podkreślają że nie ma między innymi kryzysu zaufania, ale swoimi działaniami wysyłają sygnały, że walka międzypartyjna jest w pełnym toku. Hołownia gra na swoje szanse prezydenckie w 2025 r., do czego przejęcie współodpowiedzialności za rządy z pisowskim prezydentem, „Trybunałem Konstytucyjnym”, NBP i prokuraturą na karku już teraz jest mu potrzebne jak dziura w moście. Kokietuje swoim długofalowym programem (wizja Polski w 2050 r., ujęcie naszych wyzwań w perspektywę globalną), punktując mizerię PO. Donald Tusk natomiast udowodnił swoją potęgę jako lider opozycji, ratując swoim powrotem notowania własnej partii, ale udaje, że nie dostrzega, że w całości społeczeństwa ma największy poziom nieufności spośród wszystkich liderów opozycji, zaś jego ewentualna deklaracja, że nie zostanie premierem wspólnego rządu, byłaby bardzo pożądana. Kto wie, czy nie zwiększyłaby łącznego wyniku opozycji wyrażonego w liczbie mandatów bardziej niż wspólna lista…?
Zegar tyka. Jeszcze w październiku-grudniu 2022 wydawało się, że PiS jest skazane na oddanie władzy z końcem kadencji. Jednak wikłając się w partyjne gierki, liderzy PO i PL2050 (przy czym szefostwo PSL i Lewicy także nie jest bez winy) odczuwalnie zmniejszyli szanse na zmianę, której obywatele tak bardzo wyglądają. Oby obecny, żenujący spór o listy wyborcze nie przeszedł płynnie w spór o to, kto ponosi więcej winy za zdobycie przez PiS władzy na trzecią kadencję. Dzwonki alarmowe dzwonią.