24 lipca 2017 roku był jednym z najbardziej zadziwiających dni w polskiej polityce. Nie przekonują mnie ci komentatorzy, którzy uważają, że decyzja o zawetowaniu ustaw o KRS i Sądzie Najwyższym przez Andrzeja Dudę była ukartowana.
To prawda, że prezydenckie wyjście naprzeciw postulatom protestujących obywateli i zapowiedź przygotowania własnych projektów zmian w sądownictwie mogły posłużyć do tego, by z Andrzeja Dudy zrobić lidera „konstruktywnej”, czyli koncesjonowanej opozycji. Gdyby jednak PiS miał rzeczywiście taki plan, to Jarosław Kaczyński nie zwołałby zaraz po ogłoszeniu weta narady partyjnego kierownictwa. A komentarze w TVP Info i koncernie medialnym braci Karnowskich skupiałyby się na uzasadnianiu decyzji prezydenta i tym, że „reforma” sądownictwa i tak się dokona, bo ustawę o ustroju sądów powszechnych (która nagle stałaby się „najważniejsza”) Andrzej Duda podpisał.
Zamiast wspomnianych wyżej oznak kontroli i triumfu zobaczyliśmy jednak nerwowość najważniejszych osób w państwie i atak zdezorientowanego pisowskiego aktywu internetowego na dotychczasowego idola. Banicję Andrzeja Dudy z obozu „dobrej zmiany” przypieczętowano wieczorem, kiedy narodowa TVP wyemitowała wystąpienie premier Beaty Szydło, podczas gdy orędzie głowy państwa pokazano w znienawidzonej przez PiS TVN.
Niezdolność zrobienia przez Kaczyńskiego i jego akolitów dobrej miny do złej gry będzie mieć poważne – i zbawienne dla Polski – skutki. Atakowany przez PiS prezydent nie będzie oczywiście skłonny żyrować dalszego poszerzania zakresu partyjnego jedynowładztwa, co zmniejsza prawdopodobieństwo wdrożenia kolejnych „reform” uderzających w niezależne media i organizacje pozarządowe.
Pojawiające się od 24 lipca sugestie, że to Beata Szydło będzie kandydatką „dobrej zmiany” w wyborach prezydenckich 2020 roku, podsycone jej polemicznym wystąpieniem w telewizji, musiały zasiać w Andrzeju Dudzie nieufność. Powszechnie znana zawziętość Kaczyńskiego sugeruje, że nie zrobi on nic, by tę nieufność ograniczyć.
W konsekwencji obóz „dobrej zmiany” rozpadnie się na frakcje radykalną oraz republikańską. Większość rządu znajdzie się we frakcji radykalnej, prawicowi intelektualiści (wśród nich np. Rafał Ziemkiewicz, autor określającego ją przymiotnika) – w republikańskiej. Oczywistym parlamentarnym umocowaniem dla republikanów są stronnictwo Jarosława Gowina i część klubu Kukiza (warto przypomnieć, że wybrany z list Kukiz ’15 wicemarszałek Sejmu był doradcą Gowina w czasie, gdy kierował on Ministerstwem Sprawiedliwości w rządzie PO).
W normalnej demokracji główną polityczną ofiarą nieudanej reformy sądownictwa byłby Zbigniew Ziobro: to jego ludzie przygotowali „poselski” projekt i to jego zaborczość rozsierdziła prezydenta. Świat umeblowany przez Jarosława Kaczyńskiego rządzi się jednak innymi prawami. Uczynienie Ziobry kozłem ofiarnym byłoby przyznaniem się do błędu i do tego, że PiS poniósł klęskę. Utrzymanie rewolucyjnego morale nakazuje działanie wręcz przeciwne.
Wracając z katastrofalnego brukselskiego szczytu Szydło dostała kwiaty. Co – oprócz możliwości mianowania prezesów sądów – otrzyma Ziobro? Tego jeszcze nie wiemy, ale jego rywale do schedy po Kaczyńskim mają poważne powody do zmartwień.
Mateusz Morawiecki w krytyczny poniedziałek nie omieszkał podkreślić, że jest rozczarowany decyzją prezydenta. Ta manifestacja lojalności zapewni mu na jakiś czas spokój ze strony prezesa PiS, ale i tak wzmocnienie pozycji premier i ministra sprawiedliwości są dla niego złym znakiem. Już wiosną przegrał z nimi rozgrywkę o kontrolę nad PZU. Jesienią może spodziewać się fali insynuacji, że jest kolejnym „kretem” międzynarodowego układu finansjery.
Wiemy, z jakimi żądaniami przyjechali do prezydenta premier oraz marszałkowie Sejmu i Senatu („Jarek daje ci godzinę na zmianę decyzji”), za to przebiegu wcześniejszej narady na Nowogrodzkiej możemy się tylko domyślać. Pogłoski o wcześniejszych wyborach nie wzięły się zapewne znikąd: perspektywa powstania alternatywnego ośrodka politycznego musiała prezesa Kaczyńskiego zaniepokoić, a jak najszybsze skrócenie kadencji Sejmu było logicznym sposobem na to, by go zdusić w zarodku.
O ile jednak dla Kaczyńskiego wcześniejsze wybory są opcją win-win (przedłużenie mandatu i wyborcze poparcie dla radykalnych zmian lub status silnej opozycji karmiącej się swoim ulubionym koktajlem o spisku ciemnych sił), o tyle dla Szydło i wezwanych do kwatery PiS ministrów mogą oznaczać koniec politycznej kariery. Niezdolność Kaczyńskiego do przeforsowania tej koncepcji oznacza dojrzewanie rzeczywistej zmiany pokoleniowej w polskiej polityce. Jest to dobra wiadomość, tym bardziej, że tylko przegrane wybory w konstytucyjnym terminie są w stanie osłabić siłę oddziaływania teorii spiskowych, którymi od dziesięcioleci żywi się coraz mniej racjonalna prawica.
dr Krzysztof Iszkowski – członek zespołu redakcyjnego „Liberté!”, absolwent Szkoły Głównej Handlowej oraz Uniwersytetu Warszawskiego.
Foto Cristian V. via Foter.com / CC BY-ND