Szerokim echem odbiło się w ostatnim czasie zamknięcie przez białostocki uniwersytet studiów na kierunku filozofia. Debata o kryzysie polskiej humanistyki zyskała symboliczny punkt zaczepienia i w końcu nabrała jakiejś dynamiki. Niezwykle trafny komentarz na ten temat zamieściła m.in. prof. Magdalena Środa, który celnie wskazała na urzędowe czynniki kryzysu humanistyki w postaci punktowania osiągnięć czy zasad finansowania zajęć i badań, które błyskotliwość zastąpiły wyrobnictwem. Wydaje się, że zmiana na stanowisku ministra szkolnictwa wyższego stwarza pewną szansę, aby świeżym okiem spojrzeć na realne skutki „reform” wprowadzonych w tej materii przez Barbarę Kudrycką. Istnieje nadzieja na zrewidowanie niektórych mechanizmów, jeśli chodzi o finansowanie i organizację studiów humanistycznych w Polsce. Jednak na tym polu prostych rozwiązań, który byłyby sensowne, łatwo nie znajdziemy.
Urzędowe czynniki kryzysu humanistyki na pewno stanowią dodatkową barierę dla jej pomyślnego rozwoju, ale w żadnym wypadku nie są jego praprzyczyną. Struktura rynku pracy w Polsce jest taka, jaka jest. Liczba kandydatów na studia humanistyczne spada nie tylko ze względu na procesy demograficzne, ale także przez trudności w znalezieniu przez ich absolwentów zatrudnienia. Kategoria „wylęgarni bezrobotnych” już kilka lat temu weszła do powszechnego obiegu. Ba, nawet za czasów, gdy ja rozpoczynałem studia na dwóch kierunkach z przedziału nauk społecznych (a było to w 1998 r.) przestrzegano mnie przed problemami z pracą i radzono, aby obok tych studiów (postrzeganych jako wybór hobby przez pasjonata), zrobić coś jeszcze, coś „sensownego”.
Niekorzystna dla humanistów struktura polskiego rynku pracy ukształtowana jest przez wiele czynników, wśród których poziom rozwoju ekonomicznego i wielkość naszego PKB, dynamika rozwoju, niezaspokojone jeszcze potrzeby z niższych półek w hierarchii Maslowa (lud nie pragnie traktatów socjologicznych, gdy nie ma supermarketu, drogi bez dziur, szybkiego pociągu, schludnego tramwaju, mostu czy nawet stadionu), a więc zapóźnienie infrastrukturalne, w końcu globalny podział pracy wydają się najważniejsze. Polska utkwiła w pułapce państwa o średnim poziomie rozwoju i do niedawna w debacie publicznej nie było żadnego doniosłego głosu, który zjawisko to uważałby za niekorzystne. Liczyło się skuteczne ściąganie zagranicznych inwestorów i tworzenie nowych miejsc pracy, aby walczyć z plagą bezrobocia. Do otwarcia brytyjskiego rynku dla nas w 2004 r. był to główny problem polityczny. Oczywiście tak zdobywane miejsca pracy nie były dla humanistów, a dla pracowników fizycznych, rzemieślników, specjalistów, handlowców i w końcu oczywiście inżynierów, dla których przypływ środków unijnych oznaczał dodatkową poprawę perspektyw. Dziś relatywnie niskie koszty pracy nadal stanowią największy atut Polski w międzynarodowej konkurencji o miejsca pracy. Natomiast relatywnie niska innowacyjność nie pozwala jeszcze myśleć o opuszczeniu poziomu średniego rozwoju. Problem w tym, że atut taniej pracy może demobilizować tych, którzy o awans w zakresie innowacyjności (ten pracę musiałby siłą rzeczy podrożyć) powinni się troskać.
To nie jest kraj dla humanistów więc. Dopiero uzyskanie wysokiego poziomu rozwoju i zamożności mogłoby skłonić zarówno sferę publiczną, jak i prywatną do „fanaberii”, jaką jest zatrudnianie specjalistów od ludzkiego ducha, inwestowanie w ich badania i prace, finansowanie wydawnictw, think-tanków, itp. Skoro tak, to główny pomysł nowej minister szkolnictwa wyższego (dodam tutaj: osoby cieszącej się bardzo wysoką oceną ze strony autora tego tekstu), ucieka w kierunku poszukiwania rozwiązań prostych. Obawiam się, że będą one jak plaster przyłożony na rozległą ranę.
Rozwiązaniem prostym w obliczu spadku liczby kandydatów na studia humanistyczne (o poziomie owych kandydatów litościwie nie wspominając), do którego piję, jest wprowadzenie obowiązkowych pakietów humanistycznych wykładów/ćwiczeń/warsztatów do programów studiów, na które abiturienci jeszcze mają ochotę iść, a więc głównie studiów technicznych. Argument, iż także oni powinni „łyknąć” chełst wiedzy z humanistycznego źródła, gdyż wiedza ta kształtuje ogólną umysłowość i poziom intelektualny, kulturalny człowieka oraz postawy ludzkie, brzmi zasadnie. W istocie, bez pewnej wiedzy humanistycznej nie można być inteligentem, a co najwyżej wyspecjalizowanym rzemieślnikiem z tytułem magistra-inżyniera. A jednak mam wrażenie tworzenia pozorów i pewnej fikcji. W ostatnich latach nasłuchaliśmy się bowiem tyle krytycznych uwag pod adresem „oderwanych od potrzeb firm” studiów, tak wiele słów o konieczności „dopasowania programów do oczekiwań pracodawców”, że czymś rozpowszechnionym stało się traktowanie nauki na poziomie wyższym jako wysublimowanego aurą akademickości trochę lepszego szkolenia zawodowego. Dotyczy to oczywiście w szczególności zorientowanych na konkrety i specjalizacje studiów technicznych, gdzie niewiele jest miejsca na takie kategorie jak idea, abstrakt, dywagacja, teoretyzowanie. Przestaliśmy dbać o to, aby uczelnia była przede wszystkim miejscem kształtowania intelektu i ducha człowieka, a skupiliśmy się na jej urynkowieniu i utylitaryzacji. Teraz studenci na kierunkach technicznych mieliby stanąć przed wymogiem bycia inteligentami? Nierealne. Narzucenie im „pakietów humanistycznych” to na pewno pomysł na zapewnienie poturbowanym humanistycznym kadrom akademickim szansy na zwiększenie liczby godzin, na uratowanie tego czy innego etatu. Z punktu widzenia studenta spowoduje to tylko narzekanie na „stratę czasu” i „zawracanie głowy”. Pół biedy, jeśli odbębnistykę będzie on mógł zaliczyć już za przebywanie na sali w trakcie części wykładów i wpisywanie się na listę obecności (niczym rasowy europoseł). Gorzej, jeśli pojawią się jakieś „wymagania” w postaci wykazania się absorpcją minimum wiedzy na wykładach przekazywanej. Zresztą opinie wyrażane przez organizacje studenckie są najlepszym potwierdzeniem tego. Nie zajęć rozwijających zdolność samodzielnego, krytycznego i – och – abstrakcyjnego myślenia oni po „pakiecie humanistycznym” oczekują, a raczej rodzaju warsztatów, które pozwolą im zdobyć oczekiwane przez pracodawców umiejętności i wyrobić takowe cechy charakteru, a więc praca w zespole, pisanie raportów, etc.
Życzę nowej pani minister jak najlepiej, podobnie jak i polskiej humanistyce. Ma ona duży potencjał, co pokazuje jej historia, ale i lektura różnych niszowych publikacji ze świata polityki, kultury, filozofii czy analizy społeczeństwa. Ludzi potencjalnie zdolnych zrodzić oryginalną myśl, która obiegnie świat, chyba u nas nie brakuje. Brakuje zainteresowania decydentów sukcesami tego typu. Idei nie da się zjeść. Grafenu, stadionu czy nowej autostrady co prawda też nie, ale polityk na tle tych trzech ostatnich ładnie się prezentuje.