Z prof. Rafałem Wnukiem, dyrektorem Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, rozmawia Piotr Beniuszys.
Piotr Beniuszys: Od czasu, kiedy żyjemy w wolnej Polsce, w III Rzeczpospolitej, wydawać by się mogło, że wszystkie strony sporu politycznego podzielają kluczowe oceny wydarzeń II wojny światowej. Wiemy, kto był zły, w tym sensie, że był jednym i drugim agresorem. Wiemy, kto był dobry, wiemy, że Polska była ofiarą wojny i wiemy, że jej zakończenie nie przyniosło naszemu krajowi wolności i niepodległości. Skąd bierze się zatem tak gwałtowny spór polityczny wokół Muzeum II Wojny Światowej i jego wystawy stałej, który obserwujemy już od wielu lat?
Rafał Wnuk: Zacząłbym od tego, że w badaniach historii nie chodzi o to, aby ustalać, kto był zły, a kto dobry. Ich celem jest zdobycie orientacji w gąszczu interesów różnych stron, analiza materiałów, w końcu zrozumienie procesów dziejowych. Historia nie jest procedurą ustalania norm etycznych.
Oczywiście to nie oznacza, że należy powstrzymywać się od formułowania negatywnej oceny nazizmu czy komunizmu, Hitlera czy Stalina. To było totalitarne zło. Ale już odpowiedzi na pytania o to, czy moralnym było postępowanie Roosevelta i Churchilla, czy każdy partyzant walczący w polskich oddziałach był człowiekiem bez skazy, nie będą tak jednoznaczne. Wiele będzie zależało od przyjętej perspektywy. Dla przykładu uznanie, iż Roosevelt prawidłowo realizował amerykańską rację stanu nie będzie oznaczać, że jego decyzje były dobre dla Polski. Amerykańskie, brytyjskie lub francuskie interesy wcale nie musiały być i nie były zgodne z polskimi. Różnice ówczesnych priorytetów przekładały się na odmienne oceny sytuacji i wybory strategii, co z kolei tworzyło przestrzeń do różnorodnych, często radyklanie odmiennych, historycznych sądów.
Istota sporu o Muzeum II Wojny Światowej leży jednak, moim zdaniem, gdzie indziej. Oddziałują tutaj różne szkoły myślenia o historii. Czy na historię Polski należy patrzeć z chłodnej i analitycznej czy aprobatywnej perspektywy? Czy powinna potwierdzać dominujące, najczęściej pozytywne wyobrażenia i mity, czy poddawać je krytycznej analizie?
W moim przekonaniu odpowiedzialna, warsztatowo poprawna historia musi bezustannie reflektować nad przeszłością. Tak rozumiana uczy krytycznego myślenia, bez którego nie ma żadnego postępu.
Czy ten proces się nigdy nie kończy? My jednak przecież mówimy o wydarzeniach, które są za nami i już nie będą się przeobrażać. Więc, poza okolicznością odkrywania nowych źródeł, stan wiedzy jest pełny i niezmienny.
Ten proces nigdy się nie kończy. Nadal możemy się spierać o św. Stanisława, Bolesława Szczodrego, wojny punickie, Piłsudskiego i Dmowskiego, o każdy detal przeszłości. Historii nie da się „zamknąć” w raz uzgodnionych ramach. Ona zawsze będzie na nowo interpretowana. Każde pokolenie ma odmienną wrażliwość i może na to samo wydarzenie spoglądać pod nieco innym kątem.
Równolegle istnieje jednak także myślenie – rzekłbym, mocno XIX-wieczne – iż rolą historyka jest kształtowanie tożsamości grupowej, a następnie jej obrona. Taki historyk uważa się za „budziciela” narodu i jednocześnie jego sługę, którego najważniejszym obowiązkiem jest obrona dobrego imienia narodowo-państwowej wspólnoty.
Dziś dochodzi w Polsce do starcia tych dwóch, zarysowanych przeze mnie grubą kreską, podejść. Historyk, który uważa, że jego obowiązkiem jest krytyczny namysł, zadawanie pytań i ciągłe negowanie zastanego świata – nie w celu burzenia, ale w celu jego rekonstrukcji i orientowania na współczesność – zawsze będzie w sporze z historykiem, który uważa, że przeszłość została raz ułożona, skodyfikowana i jest niezmienna, zaś historycy powinni bronić kanonicznej interpretacji. Te dwa podejścia z definicji pozostają na kursie kolizyjnym.
Na początku XXI wieku historia stała się ważnym elementem sporu politycznego. Przestała więc być wyłącznie dziedziną nauki, a staje się orężem w starciu. W wielu państwach pojawili się i odnoszą sukcesy tzw. memory warriors, czyli politycy, którzy instrumentalizują historię w celu zdobycia popularności i legitymizacji swej władzy. Putin to robi w sposób otwarty, do takich wyobrażeń odwołują się także Erdogan, Trump czy Orban. Przywódcy ci odwołują się do wyimaginowanej, wspaniałej rzekomo przeszłości, którą należy przywrócić.
Wymienił pan w tym kontekście polityków autorytarnych lub populistycznych. W Polsce polityka historyczna takiego rodzaju jest od lat jednym z narzędzi z arsenału prawicy. Nie brakuje jednak głosów – od dość dawna pisuje o tym m.in. Estera Flieger – że także ta liberalno-demokratyczna strona politycznego sporu powinna zmienić swoje podejście wobec polityki historycznej i przejść do pełnej aktywności w jej kreowaniu i stosowaniu. Jakie jest pana stanowisko wobec tego postulatu?
Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na tak postawione pytanie. Z jednej strony ruchy polityczne pozbawione autorytarnych skłonności także muszą konstruować swoją tożsamość historyczną. To jest naturalne. Z drugiej jednak, jeżeli aspiruje się do miana demokratycznego, otwartego ruchu politycznego, to nie można postulować ustanowienia jednej, obowiązującej wersji przeszłości. Naturalną cechą partii przywiązanych do zasad demokratycznych jest więc wielonurtowość i wielowektorowość. Można i może należy oczekiwać jakiegoś ideowego podglebia historycznego – przykładowo, polska lewica na pewno może czerpać z dorobku PPS-u, centrum może sięgać do Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość, tradycji opozycji demokratycznej w epoce PRL-u, do KOR-u, a bardziej konserwatywne odłamy do ROPCiO, to są naturalne źródła inspiracji. Jednocześnie tym ludziom trudno jest wypracować jednolity front polityki historycznej, który jest naturalny dla ruchów narodowo-prawicowych. Tam oczekiwanie jednoznacznych i prostych odpowiedzi jest o wiele bardziej naturalne. U liberałów kontestowanie rzeczywistości jest zaś po prostu elementem światopoglądu.
Każdy ruch ideowy musi po coś sięgać. Ludowcy muszą sięgać po Witosa i Mikołajczyka, ale pytanie brzmi, co mają począć z Szelą? W nurcie historii ludowej pojawiają się już książki opisujące Jakuba Szelę w kategoriach charyzmatycznego przywódcy chłopskiego walczącego z niesprawiedliwością i uciskiem chłopów. W takim ujęciu antyniepodległościowy charakter buntu Szeli całkowicie zanika. Tu trzeba zadać pytanie, czy w państwie demokratycznym autorów tych prac należy otoczyć ostracyzmem? Czy może lepiej właśnie z nimi dyskutować? To są dylematy liberałów lub – szerzej – środowisk innych niż narodowo-konserwatywne.
Jednym z prawicowych zarzutów pod adresem polskich historyków środowisk liberalno-demokratycznych jest zarzut o stosowanie tzw. pedagogiki wstydu. Jakie miejsce w polskiej opowieści o historii II wojny powinny mieć wątki związane z przewinami polskich obywateli w kontekście niemieckiej zbrodni Holokaustu? Czy Muzeum II Wojny Światowej jest odpowiednim miejscem, aby je uwypuklać? Czy my w Polsce mówimy o tym dość, a może za dużo, a może za mało? Ze zbrodniami Vichy Francja zaczęła się politycznie mierzyć w latach 90. XX wieku, czyli pół wieku po odzyskaniu wolności i niepodległości. Polska demokracja liczy sobie 35 lat. Może jeszcze nie mamy dojrzałości potrzebnej wobec tego wyzwania?
W 1972 r. wyszła bardzo ważna praca o Francji Vichy autorstwa Roberta Paxtona. Początkowo została przemilczana. Od tego momentu jednak wiedziano tam, że trup na dobre wypadł z szafy. Wcześniej to nie kto inny, jak de Gaulle „zakneblował” badania nad wstydliwymi aspektami drugowojennej francuskiej przeszłości. Sprawa dojrzewała przez kilka kolejnych lat i na początku lat osiemdziesiątych, w związku ze sprawą Maurice Papona, dyskusja o kolaboracji i współodpowiedzialności Francuzów za Zagładę wybuchła z całą siłą.
Jeśli chodzi o współczesną Polskę i jej dojrzałość, trzeba by zadać pytanie, co to oznacza dojrzeć. W świecie judeochrześcijańskim wstyd jest fundamentem podstawowych etycznych wartości. Świat pozbawiony go byłby ogołocony z zasad moralnych. Bez niego nie istnieje poczucie winy czy żal za grzechy. Grzechy to czyny, których się wstydzimy. Pedagogika bezwstydu byłaby pedagogiką amoralną. Odrzucenie pedagogiki opartej na wstydzie byłoby równoznaczne z odrzuceniem pedagogiki jako takiej.
Budowa tożsamości w oparciu wyłącznie o pedagogikę dumy, czyli przekonanie o własnej doskonałości i poczuciu wyższości jest amoralna. Na takim myśleniu opiera się rasizm, nacjonalizm i komunizm.
Prawica od początku, od przedstawienia zarysów koncepcji przyszłej wystawy stałej Muzeum, zarzuca jej autorom, a zatem i panu, niewystarczające uwzględnienie polskiego spojrzenia na dzieje wojny. Wielokrotnie słyszeliśmy, że przekaz wystawy jest zbyt uniwersalistyczny, a nie dość polski. Jak pan odpowiada na ten zarzut? Czy wystawa stała Muzeum niewystarczająco odzwierciedla odmienną od powszechnie przyjętej na Zachodzie interpretację politycznych skutków roku 1945, gdy zamiast uzyskać wolność Polska popadła w nową niewolę?
Zacznijmy od zarzutu o uniwersalizm. Jednym z założeń wystawy stałej było uczynienie zeń mocnego głosu Polski – polskiej polityki historycznej w sytuacji odchodzenia ostatnich uczestników i świadków historii. Dla znakomitej większości nam współczesnych II wojna światowa jest już wydarzeniem niezwykle odległym. Na naszych oczach zrywa się komunikacja międzypokoleniowa – mniej więcej 80-90 lat po wydarzeniu nie ma już ludzi, którzy mogliby o nim opowiedzieć z własnego doświadczenia. To otwiera pole dla skrajnych interpretacji.
Gdy powstawała koncepcja wystawy stałej, polityka historyczna Putina zaczęła konstruować mit „anty-Katynia”, zgodnie z którym zbrodnia katyńska była uzasadnioną odpłatą Sowietów za rzekome zbrodnie strony polskiej w toku wojny polsko-bolszewickiej 1920 roku. Pakt Ribbentrop-Mołotow zaś zaczął być prezentowany jako efekt mądrej polityki przenikliwego Stalina, który w ten sposób rozbił antysowiecki sojusz zachodnich państw, powstały jakoby w wyniku paktu monachijskiego. Coraz silniejsze stawało się także odwoływanie się Putina do języka imperialnego.
Założeniem autorów wystawy (Pawła Machcewicza, Janusza Marszalca, Piotra Majewskiego i moim) było więc danie mocnej odpowiedzi na nową wówczas, agresywną politykę historyczną Rosji. Wtedy też pojawiły się oznaki prób przeniesienia Niemiec z grupy sprawców do grona ofiar. Objawem tego był tzw. widoczny znak, projekt nieco już dziś zapomnianej Eriki Steinbach. Kolejnym kontekstem było Jedwabne i kwestia postawy otoczenia polskiego wobec zbrodni Holokaustu. W końcu także polska opinia społeczna zaczęła wtedy odkrywać ważne w kontekście stosunków polsko-ukraińskich wydarzenie, jakim była tzw. zbrodnia wołyńska.
Projektując wystawę, założyliśmy, że znajdzie się w nim nasza, środkowoeuropejska opowieść o II wojnie światowej, do której odnieść się będą musieli zwiedzający reprezentujący wrażliwość zachodnią, postsowiecką itp. Nie chcieliśmy być reaktywni. Wszystkie narracje dotyczące II wojny światowej dotykają kwestii moralnych. Martyrologia, heroizm, okupacja, sprawca, ofiara, ludobójstwo – każde z tych pojęć ma charakter oceny.
Aby naszą opowieść uczynić zrozumiałą dla odbiorców spoza polskiego kręgu kulturowego, należało nadać jej uniwersalny charakter. Opowieść etnocentryczna byłaby niewiarygodna. Stąd pomysł uwzględnienia szerokiego kontekstu europejskiego i globalnego. Staraliśmy się operować językiem zrozumiałym dla Niemca, Japończyka, Szweda czy Brazylijczyka. To była nasza strategia budowania wiarygodności. Dobrze skonstruowana uniwersalna opowieść jest czytelna i dla odbiorcy polskiego, i dla zagranicznego. Założyliśmy przy tym, że kwestie polskie zajmą około 50% wystawy.
Inny uniwersalizujący zabieg to skupienie się na doświadczeniu „szarego człowieka”, osób ze średnich i niższych warstw społecznych. Jeżeli to jest żołnierz, to raczej szeregowiec niż oficer. Chcieliśmy ukazać perspektywę ludzi doświadczonych wojną, a nie decydentów – generałów, marszałków i prezydentów. To pozwala na utożsamienie się widza z opowieścią, bo jednak większość z nas jest zwykłymi ludźmi.
Uważam, że to była słuszna strategia. Potwierdzają to wyniki prowadzonych przez nas badań. Według danych punktu wydawania audio-guide’a już ponad 40% odwiedzających to ludzie z zagranicy i mamy ponad 95% pozytywnych ocen wystawy. Uniwersalizujący, szeroki kontekst uwydatnia polską specyfikę. Przykładowo na około 5,5 mln ofiar wojny – polskich obywateli – tylko 300 tys. to żołnierze. Krótko mówiąc, II wojna światowa w Polsce to wojna przeciwko cywilom. Doświadczenie społeczeństw zachodnich, szczególnie Brytyjczyków i Amerykanów jest skrajnie odmienne. Odmienna jest też nasza percepcja zakończenia wojny. Maj 1945 r. nie przynosi wolności, lecz nowe zniewolenie. Pokazujemy, że żołnierz radziecki wolności nam nie przyniósł. Jak miał to zrobić, skoro sam jej nie miał?
Na wystawie pokazujemy odmienny względem świata Zachodu i Wschodu los Europy Środkowej. Polska w dużym stopniu dzieliła swój los z losami Czechosłowacji, Węgier, Rumunii, z państwami bałtyckimi. Tracimy wolność. Choć niektóre z narodów zachowują państwowość, to ich suwerenność jest ograniczona. Ta odmienność jest na wystawie mocno zaznaczona. Dodatkowo w ostatniej sali pokazujemy powojenny podział świata. Żelazna kurtyna rozcinała glob na dwa wrogie sobie łady polityczno-gospodarcze. Polska znalazła się w tej strefie, do której większość Polaków nie chciała przynależeć. Jednocześnie zimna wojna, z tego właśnie powodu, że była „zimna”, a nie „gorąca”, zapewniła w Europie kilkadziesiąt lat pokoju.
W tle sporu o narrację wystawy tli się od lat szerszy spór o wojnę jako taką. Prawica wydaje się iść za Horacym i uwypuklać bohaterski aspekt wojowania i zaszczytny charakter składania życia Ojczyźnie w ofierze. Współczesnych zwolenników takiej oceny zjawiska wojny prowadzi to wręcz chyba do wniosku, że wojna to może nawet być taki „fajny” czas, bo człowiek ma okazję wykazać się miłością do Ojczyzny, patriotyzmem, poświęcić się dla szerszej idei czy napisać nowy rozdział w narodowej historii martyrologii. Tę „fajność” wojny oddawał film pokazywany na zakończenie zwiedzania wystawy za czasów pana poprzedników, który jako żywo przypominał kreskówki o super-bohaterach z amerykańskich komiksów. Druga strona sporu odpowiada humanistycznym przesłaniem, wedle którego wojna to ultymatywna tragedia dla zwykłego człowieka, źródło niewysłowionych cierpień, śmierci, zniszczenia, słowem: zło w czystej postaci, któremu trzeba za wszelką cenę zapobiegać. Spór o narrację wystawy w Muzeum był także w pewnym stopniu ogniwem tego kontrapunktu. Gdzie pan się w nim odnajduje? Czy ludzie utrzymujący, że wojna ma dobre strony, zawsze pozostaną o tym przekonani?
Zawsze znajdziemy zwolenników Horacego, którzy chętnie zaintonują piosenkę „Jak to na wojence ładnie”. Nie jest to jednak przesłanie bliskie mi i pozostałym autorom wystawy MIIWŚ. My uważamy, że wojna jest złem, że należy jej unikać, choć nie za wszelką cenę. Z naszej ekspozycji wynika jednoznacznie, że są wartości, o które należy walczyć także z bronią w ręku, wartości, za które ludzie oddawali życie. Prawdą jest, że jeśli chcemy pokoju, to musimy być przygotowani na obronę ważnych dla nas wartości, także z bronią w ręku. Nie wpływa to jednak na ocenę zasadniczą – wojna, każda wojna, jest złem.
O tym też jest mowa na naszej wystawie. Pokazujemy opór i jego cenę. Pokazujemy heroizm jednostek, co nie zmienia przecież oceny wojny jako takiej. Wystawa, szczególnie kończący ją film, jest ostrzeżeniem. Ostrzeżeniem przed groźbą wojny, złem, od którego się odwracamy, nie chcąc go dostrzec. W Ukrainie, Syrii, Strefie Gazy i wielu innych miejscach na świecie mamy do czynienia z krwawymi konfliktami. Wojny jest coraz więcej, a nie coraz mniej. Ona zmienia natomiast swój charakter.
Dzisiaj większość konfliktów, wojen, nie toczy się pomiędzy państwami, lecz wewnątrz nich. Wojna Rosji z Ukrainą jest tutaj wyjątkiem. Przekonanie, iż przemoc jest dobrym, skutecznym instrumentem wymuszania politycznej zmiany się rozpowszechnia, co w mej ocenie jest niezwykle niebezpieczne. A myślenie takie staje się coraz powszechniejsze w kręgach decydenckich.
Pan już wspomniał w naszej rozmowie o upływającym czasie i mijających pokoleniach. Lada moment będziemy żyć w świecie już całkowicie bez świadków epoki. Czy emocje związane z ogromem zbrodni II wojny światowej będą ulegać lub już ulegają wygaśnięciu? Czy lekcje historii wyniesione z tamtych czasów przestają skutecznie oddziaływać i odstraszać przed politycznymi eksperymentami? Czy widać to w postaci obecnego kryzysu liberalnej demokracji?
Taka diagnoza jest mi bliska. Ludzie, którzy osobiście doświadczyli wojny, już odeszli i przestali „kontrolować” obszar pamięci historycznej. Ich zniknięcie „uwolniło” tę przestrzeń, co umożliwia wprowadzenie w obieg radykalnych, wcześniej niedopuszczalnych interpretacji. Ucieczka ku wyidealizowanej wojennej „wspaniałej przeszłości” jest prostsza, bo nie ma ludzi, którzy w oparciu o własną biografię powiedzą – tak nie było. Obraz przeszłości można dowolnie kształtować, manipulować nim. To jeden powodów, dla których tak łatwo jest dziś AfD głosić swoje poglądy, zaś niektórym przywódcom węgierskich twierdzić, że należy odbudować „wielkie Węgry”.
Myślenie mitami jest atrakcyjne. Mity mają również to do siebie, że nie umierają. Łatwo więc do nich sięgać i na ich podstawie wzbudzać emocje. Dzisiejsza polityka w olbrzymim stopniu opiera się na wywoływaniu i organizowaniu emocji.
A Niemcy? Czy można powiedzieć, że oni w sposób adekwatny i wystarczający rozliczyli się z najczarniejszym etapem swojej historii? Czy ich kolejne pokolenia nadal powinny być konfrontowane z nim jako źródłem odpowiedzialności własnej?
Pyta pan o wszystkich Niemców czy o państwo niemieckie?
Na pewno o państwo, a jeśli chodzi o ludzi, to przede wszystkim o trzon społeczeństwa, nie o ludzi wyznających skrajne poglądy.
Nie mam jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Wydaje mi się, że pokolenie ludzi aktywnych w latach 80. i 90. dość uczciwie i wiarygodnie mierzyło się z demonami przeszłości. Obecnie mamy nowe pokolenie Niemców, przy czym co najmniej 11 mln obywateli niemieckich nie jest etnicznymi Niemcami. Zastanawiam się, jak młody Kurd, Turek czy Polak, który żyje w Niemczech, traktuje II wojnę światową. Czy czują oni odpowiedzialność za drugowojenną przeszłość wspólnoty, w której żyją?
Może oni nie muszą?
Dobrze, ale to oznacza, że szybko rosnąca grupa obywateli Niemiec nie musi. To będzie miało potężny wpływ na odczuwanie tego, co nazywamy niemiecką winą. Druga kwestia to Niemcy z Niemiec wschodnich. Oni nie przerobili tej szkoły, która obowiązywała w zachodnich Niemczech. Nie jest przypadkiem także to, że te radykalizmy są najmocniej wrośnięte w obszarze Niemiec wschodnich.
Rzekłbym tak: cały szereg liderów i duża część społeczeństwa, głównie zachodnioniemieckiego, lekcję odrobiła. Ale to nie jest lekcja, którą się odrabia raz i można potem uznać, że sprawa jest zamknięta. To jest proces, który musi być bezustannie powtarzany. Ale jednocześnie sam sobie zadaję pytanie: jak długo? Ilu pokoleniom po wojnie będziemy mówili o metafizycznej niemieckiej winie w rozumieniu Jaspersa?
Jak długo obowiązuje ten kapitał moralny wynikający z wojny, który mają niektóre wspólnoty narodowe? A z drugiej strony jak długo obowiązywać będzie – w przypadku Niemców – anty-kapitał lub dług moralny? Aby uciec na chwilę od kwestii niemieckiej: dzisiaj widzimy, co się stało na skutek polityki Izraela wobec Strefy Gazy. Właśnie zakończyła się tam wojna, w której Izrael może i osiągnął wiele celów militarnych, ale jednocześnie zniszczył swój kapitał moralny.
Jak długo więc społeczeństwo niemieckie będzie gotowe brać odpowiedzialność za zło II wojny światowej, tego nie wiem. Oczywiście powinniśmy oczekiwać, że tak będzie jeszcze przez dłuższy czas. Ale przykład Austrii, która bardzo skutecznie umyła ręce i udaje, że była „pierwszą ofiarą Hitlera”, pokazuje, że można prowadzić zupełnie inną politykę historyczną niż Niemcy i ona też może odnieść zamierzony skutek. Austriacka polityka jest, moim zdaniem, przykładem świetnie zorganizowanego zakłamania, które na arenie międzynarodowej znakomicie zadziałało.
Przed nami 80. rocznica zakończenia II wojny światowej. Czego by sobie pan życzył po polskich obchodach?
Wydaje mi się, że Polska powinna podkreślić ową niejednoznaczność zakończenia II wojny światowej. Ta środkowoeuropejska niejednoznaczność powinna być jednak mottem. My nie otrzymaliśmy wolności i z naszego punktu widzenia dopiero upadek Związku Radzieckiego był rzeczywistym, politycznym zamknięciem II wojny światowej. To powinno być jedno przesłanie.
Drugie powinno głosić, że co prawda II wojna światowa politycznie się skończyła, ale demony przeszłości nie śpią. Powinniśmy przypominać o tym, że Związek Radziecki był jednym z państw rozpoczynających II wojnę światową, a dzisiejsza wojna w Ukrainie jest efektem powrotu do myślenia imperialnego w Rosji. Musi mocno wybrzmieć, że polityka historyczna Putina jest budowana na imperializmie w równym stopniu, co na neostalinizmie.
Trzecim elementem byłoby jednoznaczne potępienie wzbierającego w Europie radykalnie prawicowego ekstremizmu, który otwarcie odwołuje się do faszystowskich i nazistowskich korzeni.
Rafał Wnuk
Historyk, profesor nauk humanistycznych związany Katolickim Uniwersytetem Lubelskim. Jest autorem około 100 artykułów naukowych poświęconych historii II wojny światowej, powojennej konspiracji antykomunistycznej w Europie Środkowej i Wschodniej, pamięci kulturowej oraz kwestiom związanym z upamiętnieniami i muzeami. W latach 2002-2010 był redaktorem naczelnym półrocznika IPN pt. „Pamięć i Sprawiedliwość”, a w latach 2001-2007 kierował zespołem przygotowującym „Atlas polskiego podziemia niepodległościowego 1944-1956”. W latach 2008-2017 pełnił funkcję Głównego Specjalisty w Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, a w latach 2013-2017 był Kierownikiem Działu Naukowego. Współautor scenariusza wystawy głównej i autorem dużej części jej treści. W ostatnich latach był zaangażowany w działalność popularyzatorską i publicystyczną na łamach portali i kanałów “ohistorie”, “Historia bez kitu” oraz związany z samorządową instytucją kultury “Brama Grodzka – Teatr NN” w Lublinie.
