Pomimo tego, że chorował, wiadomość o Jego śmierci była szokiem. W piątek, 10 czerwca odszedł od nas Marek Chimiak – kolporter Biuletynu Informacyjnego KSS KOR, członek kierownictwa Niezależnej Oficyny Wydawniczej „NOWA”, internowany w stanie wojennym, działacz opozycji antykomunistycznej. W wolnej Polsce przedsiębiorca, zaangażowany w Unię Wolności i Partię Demokratyczną. Ostatnio współtwórca i koordynator Klubów Dyskusyjnych im. Tadeusza Mazowieckiego. Żegnamy legendę i jednoosobową instytucję. Taki był i takim Go zapamiętamy, choć on sam, znany z dystansu do siebie, natychmiast obśmiałby te określenia. Poniżej Marka wspominają Elżbieta Bińczycka, Marcin Celiński, Krzysztof Luft, Piotr Niemczyk, Andrzej Potocki i Kazimierz Wóycicki.
Pogrzeb Marka Chimiaka odbędzie się w piątek, 17 czerwca o godz. 14.15 na cmentarzu przy ul. Wałbrzyskiej w Warszawie.
Był beztroski czas
Była presja, komuna
Jezioro i las
Była wola zwycięstwa
Było dobro i zło
Było śmiesznie i strasznie
Ale jakoś się szło
Były klęski, zwycięstwo
Była słabość i męstwo
Było szczęście i siła
A i mądrość też była
Ale myślę kolego
Że z dobrego i złego
Które Ci się zdarzyło
Najważniejsza jest miłość
I nic więcej nie powiem
Bo ja – zwyczajny człowiek
Więcej nic nie rozumiem
I powiedzieć nie umiem
Markowi Krzysztof Luft
Elżbieta Bińczycka: Marek, coś Ty nam zrobił
Marek Chimiak miał wielu przyjaciół. Uświadomiłam sobie, że nigdy nie spotkałam osoby mu niechętnej, czy źle go oceniającej. Nie tylko, dlatego, że w sposób odważny, prawy i przyzwoity przeszedł przez życie, ale również z powodu niezwykłej otwartości i serdeczności dla wszystkich wokół.
Marek miał wielkie zasługi dla wolnej Polski. Działał w opozycji demokratycznej, był internowany, współtworzył Niezależną Oficynę Wydawniczą NOWA. Kombatanctwo było mu obce. Błyskotliwie inteligentny, autoironiczny – przywoływał, co najwyżej zabawne epizody z czasów internowania, jak choćby wizyta promotora jego pracy doktorskiej profesora Zbigniewa Raszewskiego w Białołęce, aby omówić z doktorantem kolejny rozdział pracy. A przecież zabawnie w Białołęce nie było.
Oboje studiowaliśmy teatrologię. Ja w Krakowie, Marek w warszawskiej PWST. W latach 1978 -1981 pełnił funkcje sekretarza literackiego w Teatrze Dramatycznym. Jego pasją była historia teatru, żartując mówił o wielkim afekcie wobec Heleny Modrzejewskiej. Byliśmy w jednej partii, do której Marek niedawno wrócił, po dziesięciu latach, bo uznał, że tak trzeba. Bardzo się zaangażował w pracę, był koordynatorem Klubów Dyskusyjnych im. Tadeusza Mazowieckiego. Tak wyjaśniał ideę ich powołania: „Nam nie jest wszystko jedno! Kluby Dyskusyjne im. Tadeusza Mazowieckiego powstały, by aktywizować społeczeństwo obywatelskie po dobrej stronie mocy, by jednoczyć (nie organizacyjnie) siły demokratyczne, bo nam nie jest wszystko jedno. Zależy nam na tym, aby działalnością Klubów objąć cały kraj.”
Rozmawiałam z nim w ubiegły piątek, był w szpitalu. Powiedział, że pewnie pod Niespodziankę nie przyjdzie, ale na Radzie Politycznej we czwartek będzie na pewno…
Marek! Coś Ty nam zrobił!
Kazimierz Wóycicki: Wierny do końca
Marek był rozpoznawalną postacią w środowiskach opozycyjnych lat 70-tych. Zobaczywszy jego zdjęcie z tamtego okresu, jakie przesłał mi przed paroma godzinami jeden z jego przyjaciół, od razu wróciły wspomnienia. Salony, „gęganie” na ustrój, świat idealistycznie nastwionej młodzieży Warszawy, Krakowa, Wrocławia, Gdańska. Może niewielki, ale nie światek, ale prawdziwy, w którym podejmowano wielkie problemy Polski i ówczesnej Europy, dyskutowano o upadku komunizmu, mimo że jego konstrukcja wydawała się tak solidna. W tym świecie żył. Żył działał. Drukując i kolportując bibułę. W stanie wojennym „siedzieliśmy” razem w internie w Białołęce.
Od lat dziewięćdziesiątych prawie się nie widywaliśmy, jeśli to sporadycznie. Zadzwonił parę miesięcy temu. Rozmowa jakbyśmy rozstali się przed tygodniem. To samo zaangażowanie, ten sam żar w głosie. I znów chodziło o sprawy ważne. W Polsce trzeba rozpoczynać wielką debatę. Marek organizował Kluby im. Tadeusza Mazowieckiego. Chciał aby taki klub powstał w Krzyżowej, bo to miejsce z Mazowieckim związane. Udało się. A po tym wiadomość, jest w szpitalu, na pewno stamtąd wyjdzie. Byliśmy umówieni na następną dyskusję o stosunkach polsko-niemieckich. Tej dyskusji Marek już nie poprowadzi. Pozostanie dla mnie młodym człowiekiem o kędzierzawych włosach, ze starego zdjęcia, pełen przekonania, że trzeba dążyć do lepszego świata, tej nadziei, której pozostał wierny do końca.
Piotr Niemczyk: Mógł zostać rektorem PWST
W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, dla moich kolegów: drukarzy, kolporterów, kurierów, wyszukiwaczy piwnic i zdobywców papieru Marek był legendą. O kilka lat starszy student szkoły teatralnej wchodził już w skład ścisłego kierownictwa Nowej – najważniejszego podziemnego wydawnictwa, dla którego praca oznaczała najwyższy środowiskowy prestiż.
Krążyła zresztą wtedy plotka, że Marek – „pół żartem pół serio” – zgłosił swoją kandydaturę na rektora PWST. Ówczesny statut nie uniemożliwiał kandydowania któremuś ze studentów lub młodych absolwentów. W 1981 roku, „czasie karnawału” atmosfera na uczelniach była taka, że nagle wybór Marka na rektora nie wydawał się niemożliwy. Mógł liczyć na wiele głosów przedstawicieli studentów. Niektórzy z nich zaczęli nawet zwracać się do niego „Panie Rektorze”. Wtedy natychmiast młody Chimiak wycofał swoją kandydaturę (rektorem został Andrzej Łapicki).
Nawet jeżeli ta plotka jest nieprawdziwa, to dobrze oddaje szczególny dystans Marka do rzeczywistości. Nie wszystkiemu co się robi dla dobra ogólnego musi towarzyszyć atmosfera żałoby. Wręcz przeciwnie (i potwierdzają to historycy), żart miał nie mniejszą rolę w likwidacji PRLu niż filozoficzne rozprawy. A poczucie humoru było jedną z najważniejszych Marka cech.
Poznałem Marka bliżej, kiedy został skarbnikiem Unii Wolności. W 2002 roku, kiedy z dwóch cech dotyczących przyzwoitych polityków jakimi są obowiązki i prestiż, zostały tylko obowiązki. To właśnie wtedy do Unii wróciło wielu „ludzi podziemia”. Unia była partią bez reprezentacji w Sejmie i do jej drzwi nie ustawiali się w kolejce lobbyści. Spierałem się wtedy z Markiem bardzo, czy skromne partyjne środki przeznaczać wyłącznie na działalność bieżącą, czy także dokumentowanie zdarzeń, osób i ich wypowiedzi czy poglądów. To Marek, wydawca nie tylko z zawodu, ale ze szczególnej misji upierał się, żeby robić profesjonalną dokumentację. Żyli wtedy jeszcze Jacek Kuroń, Bronisław Geremek, Tadeusz Mazowiecki. To Marek w tym sporze miał oczywiście rację.
Kiedy na przełomie 2015 i 2016 roku zaczął organizować Klub Dyskusyjny im. Tadeusza Mazowieckiego, był już wyraźnie chory. Mimo to zaangażował się z młodzieńczą werwą. Jego wystąpienia i wprowadzenia do dyskusji były zawsze żywe i głęboko przemyślane. Takim pozostanie w mojej pamięci: inteligentny i energiczny, pełen humoru i pomysłów.
Marcin Celiński: Nie słowami, ale pracą
Marek Chimiak to facet z rzadkiego gatunku takich, z którymi warto się kłócić i warto się zgadzać. Facet ze starej dobrej szkoły działania – gdzie nie ma rzeczy niemożliwych, są tylko takie, przy których trzeba się zmobilizować.
Napisać o Nim, że miał dystans czy poczucie humoru – to mało napisać. Uwielbiałem nasze rozmowy, pełne drobnych wzajemnych złośliwości, komentowania bieżących zdarzeń w duchu paradoksu, pure nonsensu. Łapię się na tym, że nie umiem pisać o Marku w czasie przeszły. Nie umiem przyjąć, że ten wulkan energii, tryskający pomysłami nie zadzwoni i nie powie: „Wiesz Marcin, dzwonię żeby cię namówić na….” po czym rytualnie się poprzekomarzamy, a na koniec ja i tak powiem: „ok Marku, zrobię to”.
Ostatnimi czasy znowu nabrał rozpędu, ja sam mi mówił – „przecież jak już mam mnóstwo czasu na rekonwalescencję, to nie będę się nudził w domu”. Jakoś trudno mi Go sobie wyobrazić nudzącego się. Zawsze znajdował coś do zrobienia, lub kogoś, komu trzeba pomóc.
Za zasłoną żartów i autoironii kryła się autentyczna, ogromna pasja zmieniania świata na lepsze. Nie wielkimi słowami, ale pracą.
Andrzej Potocki: Pojawiał się wtedy, gdy nikt inny nie chciał się podjąć trudnych spraw
Czasem nie przystoi mówić o kimś w czasie przeszłym. Zwłaszcza, gdy były jeszcze plany, energia, chęć i potrzeba działania. Nie mogę też mówić w czasie teraźniejszym – to byłoby tak, jak gdyby siedział tuż obok, a wówczas musiałbym raczej ripostować na jakąś dobrotliwą złośliwość…
Bo ze wszystkich ludzi na świecie najmniej serio Marek traktował siebie. To jeden z tych cudownych ludzi, którzy nie gniewają się za żarty, lecz potrafią odpowiedzieć tym samym. Zawsze spokojnie, z uroczą życzliwością, która rozładowywała ciężką atmosferę, czy to w dawnych czasach oporu, czy w trudnych dniach końca Unii Wolności. Za to inni ludzie – może poza żoną, Kasią i Jankiem – zajmowali u niego miejsce w porządku obowiązku. Pomóc, zrozumieć, szanować – z tych trzech słów można ułożyć definicję Marka Chimiaka.
A polityka to z kolei był dla niego porządek służby. Marek pojawiał się wtedy, gdy było trudno, gdy trzeba było coś ratować, gdy nikt inny nie chciał się podjąć trudnych spraw. I odchodził, gdy dzielono miejsca na listach poselskich, przywileje, ordery. Marka to autentycznie nie interesowało. Nagrodą za dzielność i odwagę, za uwięzienie w stanie wojennym, za ryzyko losem swojej rodziny była wolna Polska. Wolna i demokratyczna. Odrzucił więc order nadany mu przez Prezydenta, którego uważał za człowieka, który tę najważniejszą sprawę popsuł.
Chciał wrócić do polityki, by jeszcze raz pokazać, że miejsce przyzwoitego człowieka jest po stronie prawdy. Organizował, zbierał ludzi, zachęcał, umawiał spotkania. Nasze ostatnie umówił dzień po terminie – przez pomyłkę. Nie zobaczyliśmy się więc, tylko wymieniliśmy sms-owe wzajemne żarty, śmiejąc się z qui pro quo…
Ponieważ Marek odchodził zawsze, gdy ważne sprawy już zostały załatwione, wierzę, że to ostatnie spotkanie jest jeszcze przed nami. Gdy będzie lepiej…
Zdjęcia w tekście pochodzą ze archiwum rodziny Marka