W świecie, w którym za błędy i żądze mężczyzn przychodzi płacić kobietom, kobiecie nie pozostaje nic innego, jak być silną.
Wyzwalająca Europę spod jarzma nazizmu, zwycięska i niepokonana Armia Czerwona wywoływała popłoch wśród ludności cywilnej. Sowieci dopuszczali się grabieży, egzekucji oraz gwałtów. Sołdaci byli przekonani, że mają do tego święte prawo, z jednej strony otrzymując ciche przyzwolenie od swoich dowódców, z drugiej – wsłuchując się w sowiecką machinę propagandową, która na plakatach czy we frontowych gazetach krzyczała do nich: „Czerwonoarmiści! Niemieckie kobiety są wasze!”.
Niemieckie kobiety potraktowane zostały jako łup wojenny, przechodnią rzecz, z którą zwycięzcy mogli robić, co tylko zechcieli. Biorąc więc odwet na nazistach, swoją złość, nienawiść i chęć zemsty czerwonoarmiści skierowali w stronę kobiet. Skala zemsty, jaka przypadła w udziale Niemkom, jest bezprecedensową. Wedle różnych źródeł szacuje się, że ofiarami masowych gwałtów mogło paść nawet 2 miliony niemieckich kobiet. Historie tych kobiet, choć miały miejsce od Prusów aż po Berlin, są podobne i opowiadają historię tego samego, niezasłużonego cierpienia. Mówi jedna z ocalonych, zamieszkująca ówcześnie Elbląg: „Miałam wtedy 39 lat. Jeden z pokoi komendy przeznaczony został na gwałty, które wkrótce miały się rozpocząć. Na pierwszy ogień poszły młode kobiety, ja dopiero nad ranem i zaraz zgwałciło mnie trzech rosyjskich żołnierzy. Te gwałty powtarzały się dwa razy dziennie, za każdym razem gwałciło mnie wielu żołnierzy, aż do siódmego dnia. Ten dzień był dla mnie najgorszy, miałam zupełnie rozdartą pochwę, na obu udach aż do kolan grube jak ramię pęcherze. Nie mogłam chodzić ani leżeć. Później nastąpiły znowu trzy dni podobne do pierwszych sześciu. Wtedy, zdaniem rosyjskich żołnierzy, nie nadawałyśmy się już do niczego i przegonili nas nago z jaskini. Na nasze miejsce przyszły inne kobiety. Te potworności odbywały się w obecności 10 innych kobiet, a często nawet własnych dzieci. W ciągu tych okropnych dni nie dostałyśmy niczego do jedzenia, tylko alkohol i papierosy”.
Podobna trauma stała się udziałem mieszkanek Berlina: szacuje się, że w okresie, od kwietnia do czerwca 1945, ofiarami napaści i gwałtów ze strony radzieckich żołnierzy padło pomiędzy 95 a 130 tysięcy kobiet. Druzgoczącą relację z tamtego okresu opisała jedna z nich w książce „Kobieta w Berlinie”. Berlinianka opisuje nie tylko wielokrotne gwałty, których padła ofiarą. Wspomina także o obojętności sąsiadów wobec dziejącej się tuż obok krzywdy, oraz, co wydaje się być szczytem bezczelności, o powracających z frontu mężach, którzy odrzucając zhańbione partnerki obarczali je winą, że zbyt szybko oddały się radzieckim żołnierzom.
Próbując racjonalizować przebyte upokorzenia i krzywdę, główna bohaterka uznaje, że doświadczenia jej i jej rodaczek są w istocie karą należną ich narodowi za piekło, jakie zgotowali ludzkości w czasie II wojny światowej: „Żadna z ofiar nie może nosić swoich cierpień niczym cierniowej korony. Ja w każdym razie mam uczucie, że to, co mnie spotkało, wyrównało w pewien sposób rachunek”.
Motyw zdobycia, zgnębienia i upokorzenia kobiety wroga nie jest oczywiście nowy, wręcz przeciwnie – towarzyszy nam od zawsze, bez względu na charakter konfliktu, wyznawaną religię, bądź przynależność narodową czy etniczną.
Gdy myślimy o konflikcie plemion Tutsi i Hutu w Rwandzie, myślimy przede wszystkim o jednym z najokrutniejszych ludobójstw w powojennym świecie, myślimy o tym, że państwa europejskie czy kościół katolicki, w kluczowym momencie wygodnie odwróciły głowy i nie zrobiły wszystkiego, by, jeśli nie zapobiec, to aktywnie przeciwstawić się rzezi. Konflikt w Rwandzie to także niewyobrażalne cierpienie kobiet Tutsi. Uważane w społeczeństwie za niezwykle piękne, o królewskich rysach i niebiańskich ciałach, były obiektem nienawiści i pożądania. Jeszcze przed wybuchem konfliktu w 1994 r., propaganda Hutu przedstawiała kobiety z plemienia Tutsi jako wcielone diabły. Przychylne Hutu propagandowe gazety i radio ukuły Dekalog Hutu: z dziesięciu przykazań, cztery bezpośrednio odnosiły się do kobiet Tutsi. Zgodnie z nimi, mężczyzna Hutu nie mógł pojąć za żonę przedstawicielki wrogiego plemienia, a ona sama z gruntu była szpiegiem, zdrajcą i wrogiem.
W momencie wybuchu ludobójstwa, propaganda przyniosła wymierne skutki: wedle szacunków, w okresie od kwietnia do lipca 1994 zgwałconych zostało do pół miliona kobiet, mniej więcej 1 na 3 kobiety Tutsi. Ponieważ, zgodnie z nachalną propagandą, kobieta Tutsi była złem w czystej postaci, oprawcy nie zabijali jej od razu, jak miało to miejsce w przypadku mężczyzn i dzieci. Kobieta Tutsi miała umierać wolno, w męczarniach, zgwałcona tyle razy, ile zdołała wytrzymać.
Kobiety, które przeżyły, są piętnowane w swoich wioskach, ponownie oskarżane o przyniesienie hańby i wstydu swoim rodzinom. Niektóre nadal mieszkają obok swoich oprawców: „Zgwałcili mnie, jak tylko mogli. Tutaj, w domu. (…) Zabrali mnie do szkoły, w której wcześniej uczyłam. Tam pisk jak w rzeźni: sto kobiet z okolicy. I setki naszych sąsiadów. Kobiety Tutsi rozbierane przez kobiety Hutu, które chciały sprawdzić, za czym to ich mężczyźni wzdychają. (…) I pilnie doglądały, by żadne nie umarło bez bólu. (…) Morderca moich synów wyszedł już z więzienia. Mieszka trzy domy dalej. Wita mnie co dzień: amakuru – jak się masz?”
Kobieta tak często stają się obiektem przemocy, że ukuto specjalne określenie – „kobietobójstwo”. Kobietobójstwo ma miejsce wtedy, gdy ofiara traci życie z racji swojej płci. Termin „kobietobójstwo” związany jest z porwaniami i morderstwami, których ofiarą od 1993 roku padają młode Meksykanki z Ciudad Juarez. Państwo nie było w stanie w sposób oczywisty i jednoznaczny wytłumaczyć zbrodni, której efektem były porwania dziewcząt dojeżdżających autobusami do przygranicznych fabryk. Wszystkie z nich przed śmiercią doświadczyły tortur i gwałtów, a świat pamięta o nich patrząc na znane obrazy różowych krzyży stawianych na pamiątkę zamordowanym.
Pomimo braku sukcesów w dotarciu do przyczyn zbrodni, udało się wprowadzić kobietobójstwo do porządku prawnego w Meksyku i zagrożone jest ono karą 60 lat pozbawienia wolności. Wśród przesłanek do sklasyfikowania morderstwa jako kobietobójstwo znajdują się, między innymi: ślady przemocy seksualnej na ciele ofiary, okaleczenie ciała ofiary w poniżający i degradujący sposób, nekrofilia, wystawienie ciała zabitej na widok publiczny.
Wprowadzenie kobietobójstwa do kodeksu karnego Meksyku jest oczywiście krokiem w dobrym kierunku, nie zmienia jednak faktu, że nadal dochodzi tam do porwań, okaleczania i gwałtów na masową skalę. I znów, jedną z najczęściej wymienianych przyczyn jest mocno zakorzeniona w latynoamerykańskiej kulturze koncepcja macho, która na pierwszym miejscu stawia mężczyznę, jego pragnienia, żądania i wolę, z kobiety czyniąc osobę drugiej kategorii, której rola społeczna ogranicza się do służenia i spełniania męskich zachcianek. Rzecz jasna, maczyzm nie jest typowy jedynie w kręgach latynoamerykańskich. Nazwany inaczej lub po prostu, głęboko zakorzeniony w relacjach społecznych, jest obecny i towarzyszy nam na co dzień.
Trzeba wiele odwagi i siły, by być kobietą. Dzisiaj innej niż wieki czy lata temu. Czasem zwierzęcej, atawistycznej woli do przetrwania pomimo wojen i konfliktów, czasem poczucia własnej wartości i świadomości siebie, by dopominać się o, chociażby, równość w wynagrodzeniach pomiędzy płciami czy prawie o decydowania o swoim ciele.
Tej odwagi i siły nieodmiennie życzę Wam i sobie.
