„Zrobicie z nami, co Hitler z Żydami?”, zdaje się pytać wicepremier i minister kultury w rządzie PiS, Piotr Gliński, gdy bezpośrednio zrównuje język krytyki antyrządowej, stosowany przez polską opozycję, z antyżydowską propagandą spod pióra Josepha Goebbelsa.
Wypowiedź budzi naturalnie od razu negatywne reakcje w całym świecie, od Europy zachodniej, po – przede wszystkim – Izrael i USA. Tam wszelkie przywołania do współczesnej debaty zrównań z nazizmem natychmiast są potępiane, jako oczywiste odzieranie zbrodni Holokaustu z jej wyjątkowego charakteru, jako jego banalizacja, relatywizacja i na starcie nonsensowne przyrównywanie własnego położenia z sytuacją, w której w epoce III Rzeszy znaleźli się europejscy Żydzi. W Polsce, gdzie znamy specyfikę pisowskiego opisu politycznej rzeczywistości, dodatkowo zadajemy sobie pytanie o to, skąd biorą się takie słowa i jaka stoi za nimi motywacja?
W przypadku Glińskiego jest w zasadzie tylko jedno pytanie, jedna alternatywa. Albo świadomie i cynicznie robi za nadajnik nieprzerwanej narracji PiS o tym, jaką to wielką krzywdę partia ta i jej prawicowi poprzednicy z lat 90-tych musieli znosić (i tylko sięga po retoryczne narzędzie najwyższego kalibru), albo po prostu ta właśnie narracja tak sformatowała umysł pana ministra, iż rzeczywiście wierzy w to, że on i jego obóz polityczny to szlachetne anioły, zawsze z szacunkiem i dystynkcją wypowiadające się o konkurentach, podczas gdy owi konkurenci są Goebbelsami naszych czasów. To pytanie o krąg wtajemniczenia wicepremiera Piotra Glińskiego. Jest ono ciekawe z punktu widzenia moralnej oceny jego konkretnej, okropnej przecież wypowiedzi. Ale nie z punktu widzenia zjawiska autowiktymizacji polskiej prawicy. Jest bowiem jasne, że co najmniej od czasu rzucenia przez Piotra Zarembę hasła o „przemyśle pogardy”, przedstawianie przez PiS siebie samych w roli niewinnych, potulnych ofiar służy nie tylko kuriozalnemu zafałszowaniu rzeczywistości, jest nie tylko oczywistą bronią w pozbawionych skrupułów ostrych sporach politycznych, ale także staje się zasłoną dla realizacji bardzo konkretnych celów.
Pisowiec ma tak oto stać się w polskiej polityce archetypem Polaka. Owszem waleczny i bohaterski, gotowy polec za Ojczyznę i wartości, ale unikający chwytów nie fair, uczciwy do cna, szlachetny z natury i prześladowany przez złych ludzi, w których pobliże zły los cisnął go na ziemski padół. Dawna postkomunistyczna lewica spod znaku SLD w tej opowieści grała naturalnie rolę bolszewicko-rosyjskiego okupanta ze wschodu, partię narodowej zdrady i służby obcym interesom. Gdy jej znaczenie na scenie politycznej uległo redukcji, to PO natychmiast przystosowano do odgrywania roli rewanżystowskiego Niemca, który pod płaszczykiem Unii Europejskiej usiłuje odzyskać swoje wpływy, swoim pieniądzem rzuca Polaka/Pisowca na kolana, zohydza go na Zachodzie i bez opamiętania wyzyskuje. Stąd do zrównania z Goebbelsem, po kilkunastu latach stosowania takiej retoryki, przestaje być daleko.
Przede wszystkim jednak skrzywdzonemu trzeba potrafić wybaczyć, jeśli czasem się odwinie. Przecież ileż czasu człowiek może milcząco „cierpieć za miliony”? Gdy więc PiS dochodzi w końcu do władzy, pomimo powszechnego w zasadzie spisku i zmowy, aby „nic nigdy nie miał”, to czyż nie jest uprawnionym i moralnie słusznym skorzystanie z nadarzającej się okazji?
W tak zarysowanym świecie to nie pazerność, chciwość i prywata pchają w końcu mogących oddychać pełną piersią pisowców do obsadzania wszelkich dostępnych stanowisk w instytucjach czy spółkach skarbu państwa członkami własnych rodzin. Tu chodzi o honor. O pokazanie ciemiężycielom, że PiS/Polski nie udało się im zniszczyć, że powstała i odradza się. Z każdym zarabiającym grube setki tysięcy złotych krewnym polityka PiS, Polska staje się silniejsza i wspanialsza. Każda posada w państwowej spółce – demonstracyjnie wręcz obsadzona na podstawie politycznych koneksji, nie kompetencji merytorycznych – jest aktem dziejowej sprawiedliwości i odszkodowania za te wszystkie lata pokornie znoszonych krzywd. Godność każdego wyborcy PiS, a więc każdego, kto Polskę naprawdę ma w sercu, jest najskuteczniej broniona nie wtedy, gdy Polska wzmocni swoją pozycję międzynarodową lub wzbudzi podziw na świecie, ale właśnie wtedy, gdy syn wiceszefa PiS zarobi w Banku Światowym ponad pół miliona złotych rocznie. Przecież za jego pośrednictwem, pieniądze te zarabia cała Polska.
Oto nastał świt. Dobrzy wygrali ze złymi. Teraz ratują, podnoszą naszą Ojczyznę ze zgliszcz. My, obywatele, powinniśmy im być wdzięczni za takie poświęcenie zamiast zaglądać w CV czy wyciągi bankowe. W końcu sami jesteśmy winni ich krzywd sprzed 2015 r. Niechaj wyrozumiałość będzie naszym zadośćuczynieniem.